Ks. Adam Boniecki będzie podpisywał swoje książki we wtorek 29.01.2013 w księgarni Znaku przy ul. Sławkowskiej 1 w Krakowie.


Ks. Adam Boniecki - Dookoła świataTo dobra okazja nie tylko by uzyskać autograf, ale też by uzupełnić kolekcję książek o brakujące tytuły, ponieważ publikacje autorstwa ks. Bonieckiego będą w czasie spotkania dostępne w zniżkowych cenach.

Warto zwrócić uwagę szczególnie na najnowszą książkę – “Dookoła świata”, której fragment publikujemy. Tom stanowi zbiór reportaży ks. Adama Bonieckiego publikowanych na łamach “Tygodnika Powszechnego” od 1994 roku – z unikatowymi fotografiami, w tym samego autora.

Józef Tischner mówił o sobie, że najpierw jest człowiekiem, potem filozofem, a dopiero potem księdzem. Adam Boniecki mógłby powiedzieć, że jest człowiekiem, księdzem i dziennikarzem, a może należałoby powiedzieć: reporterem. No właśnie: oko na detal, umiejętność dostrzeżenia i opisania smaku i koloru odwiedzanych miejsc, celnego sportretowania napotkanych ludzi jest cechą wielkich reporterów.

„Tygodnik Powszechny” przedstawia wybór reportaży ks. Adama Bonieckiego z ostatnich kilkunastu lat i z różnych miejsc świata: od Alaski, Brazylii, Kamerunu i Kazachstanu po Rzym i Jedwabne. Boniecki-reporter odwiedza ośrodek dla trędowatych i spotyka się z ochranianym przez włoską policję muzułmaninem, który przyjął chrzest z rąk papieża. Opisuje pogrzeb Jana Pawła II, konklawe zakończone wyborem Benedykta XVI i pielgrzymkę tego ostatniego do Polski.

Z dystansem, czasem z ciepłą ironią, niekiedy wręcz złośliwie, zawsze dostrzegając to, co w danym miejscu i sprawie najistotniejsze. „Świat jest taki ciekawy według Adama”, mógłby napisać Konstanty Ildefons Gałczyński, tak jak przed laty pisał o poprzednim redaktorze naczelnym „TP” Jerzym Turowiczu, „Kraj jest taki ciekawy według Jerzego”.

ks. Adam Boniecki
Dookoła świata
Wydawnictwo Tygodnik Powszechny
Premiera: grudzień 2012


ks. Adam Boniecki MIC
Parafia Alaska
Nome, niewielkie miasteczko nad Morzem Beringa, sto jeden lat temu było drugim po Klondike ośrodkiem gorączki złota. Dziś złota jest tu tyle, co kot napłakał, ale kilka kopalń nadal działa. Kto wie, może gdzieś jeszcze… Kopalnia złota jest budą ustawioną nad błotnistym bajorem. Z budy, na transporterach, wychodzą ku wodzie czerpaki i sita. Kilka takich bud jeszcze stoi na obrzeżach miasteczka.

Proboszcz zainstalował mnie w pokoju wikarego. Wikary, ks. Andrzej Maślanka z archidiecezji katowickiej, wyjechał właśnie na wakacje do Polski. Proboszcz, twardy człowiek, potężny mężczyzna z rudą brodą, który na Alasce zjadł zęby, mówi o wikarym z największym zachwytem. To zresztą jedyny wikary na Alasce i jedyny Polak. Zostawiłem księdzu Maślance karteczkę z podziękowaniem za gościnę. Odpisał: „jeszcze się może w tym życiu spotkamy”. To było w roku 1998. W 1999 przyszedł do nas do „Tygodnika”, na Wiślną. Od ponad roku proboszczuje w parafii Galena nad rzeką Jukon wśród Indian Athabasków, którzy są głównymi mieszkańcami środkowej Alaski. Obsługuje cztery kościoły. Zbyt mało księży i diecezja nie może sobie pozwolić na wikarych. Wtedy w Galena zmienialiśmy samolot. Czekaliśmy na poprawę pogody ze trzy godziny. Galena jest niewielką wioską z niewielką lotniczą bazą wojskową. Wokół tundra.

Tam, gdzie wyląduje archanioł
Na Alasce odwiedzałem marianina, ks. Geralda Ornowskiego. Jest Amerykaninem z jakąś domieszką niemiecką. Kilka lat temu uznał, że ma dość pobożnego gadania, i postanowił realizować to, o czym do tej pory tylko mówił. Rozglądał się za jakimś miejscem na ziemi, gdzie byłby rzeczywiście potrzebny. Afryka? Ameryka Południowa? Tak się złożyło, że zapotrzebowanie przyszło z Alaski. Najpierw dojeżdżał tam w ciągu wakacji i wreszcie, za zgodą przełożonych, pojechał na stałe. Po czterech latach prowincjał polecił mu objąć funkcję mistrza naszego amerykańskiego nowicjatu. Trzy lata później, kiedy przygotowano następcę, wrócił. Biskupa diecezji Fairbanks poprosił o skierowanie do jakiegoś trudnego miejsca. Zawsze o nie prosił. Był na Diomedzie (wyspie w Cieśninie Beringa) i w kilku innych zapadłych dziurach. Najdłużej jednak pracował w maleńkiej wiosce Stebbins. Z dojazdami do jedynej w promieniu setek kilometrów wioski, jeszcze mniejszej od Stebbins – Saint Michael. Mieszkańcy wierzą, że na ich lotnisku (czytaj: niewielkim pasie startowym) wyląduje w dniu ostatecznym Michał Archanioł. Mir, jakim się cieszy na Alasce, ojciec Gerald zawdzięcza między innymi temu, że zastrzelił nękającego Stebbins groźnego niedźwiedzia, z którym miejscowi nie umieli sobie poradzić.

Tak więc trzy lata temu ojciec Gerald zgłosił się do starego przyjaciela, biskupa-jezuity Michaela Kanieckiego, prosząc o nowe zadania. Najtrudniejszym miejscem w diecezji okazało się duszpasterstwo w uniwersytecie Alaska w Fairbanks. Chodziło o zażegnanie konfliktu między środowiskiem uniwersyteckim a Kościołem.

Samolot do Fairbanks był pełen turystów. Jak wiadomo, marzeniem Amerykanina jest wycieczka na Alaskę. Jednak szlaki, którymi prowadził mnie ojciec Gerald, przebiegały zupełnie inaczej niż trasy turystyczne. Najbardziej spektakularnych miejsc nie widziałem. Zasadą wyboru trasy było: nie o dobre wrażenie chodzi, ale o prawdę. W Fairbanks kończą się drogi. Jeśli, nawet w sierpniu, pokopiesz w ziemi kilkadziesiąt centymetrów, trafisz na lód czy raczej wiecznie zmarzniętą ziemię, która nigdy nie odmarza, bo w lecie nie ma na to dość czasu. W zimie temperatura spada do minus 50 stopni Celsjusza. Miasto powstało w 1902 roku, kiedy znaleziono tam złoto. Dziś przypomina inne amerykańskie miasta, ma nowoczesny uniwersytet wyspecjalizowany w badaniach polarnych, muzea, z których szczególnie polecam skansen i muzeum pionierów, z domami i sprzętami pierwszych osadników. Te sprzęty i domy przypominają domy i sprzęty, jakie pamiętam z dzieciństwa: domki jak w Mogielnicy, maszyny do szycia Singera, centryfuga, kołowrotek, narzędzia kowalskie itd. Po skansenie kursuje stary, muzealny pociąg, podobny do niezapomnianej, zwanej „czortopchają”, kolejki grójeckiej. Więc miasto jak miasto, i nagle w tym mieście miejsce przedziwne, lądowisko wędrownych ptaków. To też trzeba zobaczyć (ogląda się z pobocza ulicy) – wielka przestrzeń, a na niej, jak w gigantycznym kurniku, tysiące ptaków: bociany, czaple, dzikie gęsi i inne, rodzinami, gatunkami, spokojnie się przechadzają, odpoczywając przed dalszym lotem. Zawsze w określonych momentach roku. Ktoś kiedyś kupił to pole z nadzieją na odstraszenie ptaków. Gdzież tam.

Do Stebbins lecimy samolotem. Obok lotniska jakby parking pełen małych, prywatnych samolotów. Nie ma innego sposobu poruszania się po Alasce. Jest, co prawda, jedna autostrada i kilka linii kolejowych, jednak do większości miejsc nie da się dotrzeć inaczej niż drogą powietrzną. Psie zaprzęgi to dziś tylko dyscyplina sportu, a śnieżny skuter służy tylko w ograniczonym zasięgu – przecież tundra to niemal bezludzie i trzeba wszystko, także paliwo, mieć ze sobą. Pozostaje samolot. Podobno co trzeci mieszkaniec Alaski ma licencję pilota, a małych i większych lotnisk (czy raczej pasów startowych) jest na Alasce 560. Samoloty należą do prywatnych firm. Są zwykle na 19 miejsc. Pilot nie ma oddzielonej kabiny. To jakby powietrzny mikrobus miotany wiatrem. Jest mgła i ziemi nie widać. Współpasażerowie to w większości Eskimosi. Intryguje mnie młoda, wytworna policjantka. Czego taka dziewczyna może tu szukać? Zrozumiałem dopiero przy wysiadaniu. Usłyszałem dziwny brzęk. Policjantka nakłada kajdanki siedzącemu obok chłopcu. Prawdopodobnie jeden z małych handlarzy narkotyków. Narkotyki, obok alkoholizmu, są plagą Alaski. W Galena jest więzienie dla nieletnich.

Czekamy na samolot. Dworzec to niewielka drewniana buda z kasą i bufetem. Na ścianie, obok reklam firm lotniczych, duży afisz z podobizną niedźwiedzia i instrukcją, jak się zachować w przypadku spotkania drapieżnika. Staram się zapamiętać: mam nie uciekać, zbić się w ciasną grupę, zdjąć kurtkę i podnieść ją wysoko, żeby niedźwiedziowi, który ma kiepski wzrok, się wydało, że spotkał olbrzyma, mam hałasować, machać rękami, a kiedy to wszystko nie pomoże – paść twarzą na ziemię, rękami przykryć głowę i udawać nieboszczyka. Przypadki pożarcia kogoś przez niedźwiedzia stale się zdarzają.

W Stebbins, dawnej parafii ojca Geralda, czeka na nas gromada dzieci i ksiądz Tomas – jezuita, następca ojca w tej parafii. Ksiądz ładuje nasze bagaże na czterokołową hondę i wiezie na plebanię, a my otoczeni dzieciakami wędrujemy przez wioskę. Wieś leży nad samym brzegiem morza. Na wodzie kutry, łodzie. Domy na murowanych słupkach nie dotykają ziemi. Żadnych ogródków i drzew. Przed domami suszą się rozpołowione ryby. W środku wsi niewielka łaźnia. Nieco na uboczu kościół katolicki. W domach dominuje ostry zapach skór i mdlący zapach ryb. Plebania: nieład, jakby gospodarz nie bardzo panował nad rzeczami, na stole mały komputer z dostępem do poczty elektronicznej. Duszpasterstwo na Alasce prowadzą przede wszystkim jezuici. Oni tu byli pierwsi. Mają dom centralny, ale każdy pracuje oddzielnie, zdany na siebie. Zamęczam księdza Tomasa pytaniami o pracę. Od święceń pracuje na Alasce i wszystko jest dla niego normalne. Katechizuje, rozmawia z ludźmi, odwiedza chorych. Nie poluje, jak ojciec Gerald, i prawie nie jeździ na połowy. Nie jest stary. Promieniuje z niego ogromna dobroć, zamyślenie i zmęczenie. Nie wiedziałem, nikt zresztą nie wiedział, że jest ciężko chory. Rak wątroby. Kilka miesięcy po naszej wizycie zmarł.

Zdarzyło się, że nikt nie przyszedł
O pracy na Alasce opowiada też w “Tygodniku” ks. Andrzej Maślanka. Wie, że jest nowicjuszem. Na Alasce się mówi, że ksiądz, który przyjeżdża tam pracować, nie powinien przez pierwszy rok się w ogóle odzywać. Ma słuchać i patrzeć. Inaczej niczego nie zrozumie.

Ksiądz Andrzej:
Noc polarna? Żaden problem. Dwie zimy przeżyłem. Mam zorganizowany czas, zawsze jest coś do roboty. Lubię czytać, pisać. Chcę się nauczyć polować, żeby być wśród tych ludzi. Ryby już umiem łowić, także na sieć i mam nadzieję, że w tym roku uda mi się łowić łososie. Ubiegłej zimy polowałem na bobry. Oni nigdy nie wychodzą całą wioską. Mężczyźni łowią, kobiety oprawiają ryby, przygotowują je do suszenia…

Ich religijność to sprawa niełatwa. Także w przypadku Indian, wśród których teraz jestem. Uważają się za chrześcijan. W trzech z czterech wiosek, które obsługuję, większość stanowią katolicy. Modlą się przed jedzeniem, ale nie zawsze uczestniczą w sakramentach i we Mszy. Czy wiara rzutuje na ich życie? U jednych tak, u innych nie. Obserwuję i słucham więcej niż mówię. Wiem, że oni też mnie obserwują. Jestem w tej parafii od roku. Ważny jest codzienny kontakt. Jeżeli się ludzi odwiedza, jest się z nimi, to stopniowo stają się coraz bardziej otwarci. W Galena, gdzie teraz jestem, mieszka od 12 lat brat franciszkanin, który jest dla tubylców alfą i omegą.

Poczucie obcości, samotności? Wiem, że do końca będę dla nich kimś z innego świata. Ale samotności nie czuję, nie mam z nią problemów. Odwiedzam ludzi. Cieszą się, kiedy przychodzę. Można bez zapowiadania – takie odwiedziny cenią najbardziej. To chodzi o parę minut. Bywa, że szukają rady, ale wtedy idą raczej do brata franciszkanina niż do mnie. Jest Amerykaninem i lepiej się z nimi porozumiewa, bo ja jeszcze robię błędy językowe. Mówi mi, że jak pobędę tu 12 lat, to będą mnie traktowali tak jak jego. Zimą jeżdżę do dwóch miejsc. Najpierw samolotem, a później, jak troszkę się ociepli, czyli gdzieś pod koniec lutego lub na początku marca, jeżdżę na snowmobilu, skuterze śnieżnym, po Jukonie. Gdy jest 20 stopni poniżej zera, to już można jeździć. Do trzech miejscowości można dotrzeć tylko samolotem, bo rzeką (prawie 400 kilometrów) za długo by trwało. A samolot leci 35 minut. Do pozostałych dwóch jest bliżej, prawie 80 kilometrów, które da się pokonać w dwie godziny. W ciągu miesiąca jestem w każdej miejscowości co najmniej raz, niekiedy i częściej. Przede wszystkim przyjeżdżam tam na niedzielę: odprawiam Mszę, chrzczę, udzielam ślubów, katechizuję. Kiedyś było szkolenie katechetów, ale ktoś to źle zaplanował, bo odbywało się w czasie połowów łososia i wszystkie rodziny wyszły na ryby…

Czy czuję się potrzebny? Coraz bardziej. Gdyby nie to, po prostu bym tam nie siedział. Chodzi o proste sprawy: żeby pojechać w środku zimy na snowmobilu do miejscowości, gdzie na Mszę św. czeka pięć osób, albo nawet dwie. Zdarzyło się, że nikt nie przyszedł, bo mieli inne rzeczy do załatwienia. Tak czy inaczej, czuję, że jestem potrzebny, a przede wszystkim ich kocham. Staram się kochać. Miejsce, gdzie przebywam, nie jest pustynią. Jest dużo zieleni i wody. Życie aż kipi. Jeździłem co niedzielę do pewnej wioski na północy, około 70 mil, czyli 130 kilometrów w jedną stronę. W lipcu mogłem podziwiać piękno tundry. Pokryta kolorowymi kwiatami, wyglądała jak barwny dywan. To trwało dwie niedziele, potem było dużo zieleni. A gdy przyleciałem we wrześniu: liliowo.

Ludzie przychodzą się radzić. Czasem chodzi o sprawy duchowe, a czasem o sprawy ziemskie, proste. Jakiś problem z dzieckiem, z mężem, z żoną. Czasem przychodzą, żeby się po prostu wygadać, i trzeba jedynie długo słuchać. Są też problemy materialne. Istnieje organizacja „Extension”, która się zajmuje materialnym wspomaganiem parafii w Stanach Zjednoczonych. Dużo pomogli naszej diecezji. Przyjeżdżają też do nas wolontariusze. W wioskach są dzięki temu pracownicy socjalni. Bardzo potrzebni. Problemem jest przemoc w rodzinach, przede wszystkim z powodu alkoholu. I mnóstwo innych spraw. Na przykład wierność małżeńska. Jest też dużo wolnych związków. Słyszałem, że zdarzają się przypadki kazirodztwa. Niewiele wiem na ten temat, ale obawiam się, że to może mieć korzenie w kulturze Eskimosów i Indian. Wiedzą, że to jest złe, jednak na ogół nie idą z tym do pracowników socjalnych, opłacanych przez rząd federalny. Raczej do spowiedzi.

Sprawy codziennego życia: mieszkanie, posiłki… Wszystko robię sam. Życie jest bardzo drogie, szczególnie w Galena, gdzie ceny żywności są najwyższe na Alasce, a skoro na Alasce, to i w całych Stanach. Oczywiście z powodu transportu. Ogródków żadnych nie ma, za krótki jest okres wegetacji. Pomidory, kapusta, jabłka, pomarańcze można kupić w sklepie. Upolowanym mięsem dzielą się ze mną parafianie. Śniadanie i obiad przygotowuję sam, a jak jest brat, to on przygotowuje kolacje. Czasem bywamy zapraszani, na przykład na wielką celebrację ku czci zmarłych przodków. Wtedy jest dużo jedzenia, bo każdy coś przynosi. W wioskach są łaźnie, ale ja w moim domku mam prysznic.

Problem brudu. Nie zwracałem na to uwagi i uświadomił mi to dopiero gość z Polski. Wszechobecny brud. Człowiek wychodzi z łodzi, jest brudny. Błoto, wszędzie błoto, wdziera się też do domu. Jeżeli się człowiek nie pilnuje, to po pewnym czasie zacznie chodzić w dziurawych czy poplamionych spodniach. Tak chodzą wszyscy, nawet ten brat franciszkanin. Nie jest jeszcze abnegatem, ale niewiele mu brakuje. Więc trzeba się jakoś bronić: sprzątać dom, porządkować, uprać ubranie itd. To jest jakaś dyscyplina, która trzyma człowieka, gdy jest sam. Zawsze myślę, co by mama powiedziała, gdyby zobaczyła mnie takiego usmarowanego. W niektórych wioskach przy domach jest straszne dziadostwo. Istnieje jednak system śmietników. Są chemikalia, które zżerają śmiecie. No i problem toalet. My mamy tzw. wychodki. Proszę sobie wyobrazić: w zimie, przy 50 stopniach mrozu! Można też korzystać w domu, z obudowanego wiadra, w którym jest worek nylonowy. Zimą te worki się składa na lodzie, na morzu i to zamarza. Przyjdzie roztop – morze wszystko zabiera. Jak w wiosce mieszka ze sto osób, to nie jest wielkie zanieczyszczenie, zresztą nie chemiczne. W lecie się wrzuca po prostu do wody, do Cieśniny Beringa.

Tundra: pustka i pełnia
Ojciec Gerald z zaopatrzeniem w żywność radził sobie tak: jako znakomity myśliwy swoje trofea powierzał zaprzyjaźnionej rodzinie. Oni to przechowywali, dostarczali mu tyle, ile potrzebował (znakomicie gotuje!), a resztę przeznaczano dla biednych rodzin. Mięso przechowuje się po prostu w zamarzniętej ziemi. Czasem coś w wierzchniej warstwie się zepsuje – ale te zepsute kawałki są największym przysmakiem. Za delicje uchodzi zepsuta wątroba foki. Biskup twierdzi, że wydziela najstraszniejszy zapach, jaki w życiu spotkał…

Alaskę – to przecież jest jeden ze stanów USA – udało się uchronić przed wszechobecną amerykanizacją życia. Czy kosztem Eskimosów, Indian zachowano kultury, które dzisiaj odstają od standardów cywilizacji? Polowania, zakopywanie mięsa, połowy, suszenie skór czy ryb – to się wydaje bardzo prymitywne…

Ksiądz Maślanka:
Czy prymitywne? Oprócz tego prymitywnego, jak może się wydawać, sposobu życia, korzystają ze zdobyczy cywilizacyjnych. Nie strzelają z łuku – mają najlepsze karabiny, świetne łodzie. Nikt nie cierpi głodu. Ze środka Cieśniny Beringa z łatwością telefonowałem do Polski. Możliwość połączenia z całym światem to sprawa zasadnicza: chyba w każdej wiosce jest pas startowy, a budka telefoniczna znajduje się przy każdym runwayu. W każdej wiosce jest tzw. clinic, czyli przychodnia z felczerem. Raz w miesiącu nawet do najmniejszych wiosek przylatują lekarze. Nie ma wodociągów, ale są ujęcia wody pitnej. Bywa co prawda i tak, jak w niektórych miejscowościach, które obsługuję, że nie ma bieżącej wody – wtedy jednak wodę się dowozi za rządowe pieniądze.

Nie należy jednak idealizować. Chłopak, który wiózł mnie na lotnisko, pokazał jakiś punkt w tundrze: „tu zmarł mój ojciec”. I opowiedział o ojcu alkoholiku, który po pijanemu w zimie stracił orientację i zamarzł. Plaga samobójstw, narkotyki… Czemu? Jedni tłumaczą to napięciem stwarzanym przez noc i dzień polarny, inni znów naporem obrazów ze świata luksusu (telewizja, katalogi), który – w świadomości młodych ludzi – nigdy nie będzie dostępny.

Ale jest też i urok Alaski. W Nome jedliśmy lunch w restauracji. Za szklaną ścianą kłębiło się morze. Zaprosiła nas Ken z katolickiego radia. Eskimoska, inteligentna, wykształcona, pełna uroku. Mąż jest Amerykaninem. Pytałem, czemu nie poszukała sobie pracy w stanie bardziej „cywilizowanym”? Powiedziała, że widziała różne miejsca na świecie i nigdzie nie jest tak pięknie jak tu; że ten kawałek ziemi kocha i tylko tu czuje się u siebie.

Ksiądz Maślanka:
Kilka dni temu wpadły mi w ręce wiersze jezuity, który siedzi na Alasce już od wielu lat. Jest tam wiersz zatytułowany „Tundra”: autor leci samolotem nad tundrą. Patrzy: tysiące mil pustkowia. Pilno mu, by dotrzeć do wioski, do ludzi. W dalszych wersach opisuje Eskimosa, który z tego samego samolotu patrzy na tę samą tundrę. Widzi tam życie i śmierć. Nie może oderwać oczu, pieści pełnym zachwytu wzrokiem tę ziemię, którą kocha. Oni kochają Alaskę.

List od papieża
Kościół. Trzy diecezje – do tej pory chyba nie było ani jednego miejscowego powołania. Ksiądz Maślanka: „W diecezji było szesnastu księży. W jednej z wiosek przez rok pracował salezjanin. Odwołano go i nikt nie przybył na jego miejsce. Zmarł ksiądz Tomas, zmarł inny ksiądz, pochodzący z Filipin. Odchodzą, a nikt nie przybywa. Biskup jest szczęśliwy, jeśli jest ksiądz, który zajmuje się chociaż sprawami najprostszymi, odprawia Mszę i sprawuje sakramenty”.

Biskup Michael Kaniecki, jezuita, na Alasce od 1960 roku. Ojciec Święty żartuje, że to taki biskup, który ma piękne polskie nazwisko i nic po polsku nie umie. Odwiedziłem go w kurii. Za biurkiem barczysty mężczyzna w kraciastej, flanelowej koszuli. Tylko prosty pierścień wskazywał na godność. W poczekalni zdjęcie: biskup leży pod samolotem i coś reperuje. W gabinecie fotografia z wizyty Ojca Świętego w Fairbanks [bp Kaniecki zmarł w 2000 roku].
W Stebbins ksiądz Tomas ogłosił, że Mszę św. będzie odprawiał ksiądz z Rzymu. Choć był to dzień powszedni, zgromadzili się wszyscy, także mieszkańcy Saint Michael. W takiej sytuacji nie można nie mówić o Papieżu. Powiedziałem więc, że chociaż Papież był na Alasce i może jeszcze ją odwiedzi, to niestety do Stebbins pewnie nie uda mu się przyjechać, więc żeby mógł ich wszystkich zobaczyć, po Mszy zrobię wspólne zdjęcie i dam je Ojcu Świętemu. Zdjęcie zostało zrobione. Łamiąc wszelkie tradycje przykleiłem je do ogromnego pergaminu, na którym została wykaligrafowana formuła papieskiego błogosławieństwa dla obu parafii. W liście krótko opisałem, kim są, i poprosiłem, by zechciał ich pobłogosławić i na znak błogosławieństwa złożyć swój podpis na pergaminie.

Po kilku dniach ogromny pergamin z papieskim błogosławieństwem powędrował na Alaskę.

 
Wesprzyj nas