Najgłośniejsze, doskonale znane z mediów sprawy kryminalne ostatnich kilkunastu lat. Sprawy pokazane z perspektywy kobiet, które – chociaż bezpośrednio ich one nie dotyczyły – straciły wiele, a musiały walczyć o wszystko.


Żona włoskiego policjanta lub przemytnika papierosów, siostra porwanego syna przedsiębiorcy, matka gangstera, córka generała policji… i wiele innych.

Każda z przedstawionych w tej książce kobiet miała swój bezpieczny, wypełniony pracą i miłością świat. Do dnia, w którym ich najbliżsi zmarli, zginęli, zostali porwani lub aresztowani, a ich sprawy znalazły się na ustach wszystkich.

Od tej chwili – często poniżane, wyśmiewane, a nawet zagrożone – musiały walczyć. O siebie i o swoich mężczyzn. Z bezwzględną mafią, skorumpowaną policją i bezmyślnym wymiarem sprawiedliwości.

Ewa Ornacka – dziennikarka śledcza i scenarzystka. Autorka książek Tajemnice zbrodni i Alfabet mafii, scenariusza filmu Świadek w reżyserii Andrzeja Kostenki i serialu dokumentalnego Zbrodnie niedoskonałe. Autorka reportaży telewizyjnych o przestępczości zorganizowanej i białych kołnierzykach. Publikowała na łamach “Głosu Szczecińskiego”, “Życia Warszawy”, “Prawa i Życia”, “Wprost”, “Newsweeka”, “Uważam Rze” i “Śledczego” (“Focus”). Nagrodzona Srebrną Kaczką SDRP za odwagę w opisywaniu mafii. W 2007 roku chroniona przez Centralne Biuro Śledcze.

Piotr Pytlakowski – dziennikarz, scenarzysta, autor i współautor książek Republika MSW, Czekając na kata, Alfabet mafii, Śmierć za 300 tys., Agent Tomasz i inni, Wszystkie ręce umyte i Biuro tajnych spraw (cztery ostatnie razem z Sylwestrem Latkowskim). Nakręcił kilka filmów dokumentalnych i kilkanaście reportaży telewizyjnych. Jako reporter pracował w “Nowej Wsi”, “Przeglądzie Tygodniowym”, “Spotkaniach”, “Gazecie Wyborczej”, “Życiu Warszawy” i “Życiu”. Od 1997 r. jest dziennikarzem tygodnika “Polityka”. Nagrodzony “Polskim Pulitzerem” w kategorii “dziennikarstwo śledcze” i nagrodą Adwokatury Polskiej “Złota Waga”.

Ewa Ornacka, Piotr Pytlakowski
Wojny kobiet
Rzuciły wyzwanie sądom, policji i mafii
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 7 kwietnia 2015


Rozdział 3
Danuta, siostra Krzysztofa

Historię śmierci jej brata zna cała Polska. To jedna z tych zbrodni, o których się nie zapomina. Jej twarz – siostry zamordowanego Krzysztofa Olewnika – już zawsze kojarzyć się będzie z walką o prawdę i słowami: „Ja już nie wierzę w to państwo!”.
Z Danutą Olewnik umawiamy się w Sierpcu, w biurze Zakładu Mięsnego Olewnik. To jedna z wielu spółek wchodzących w skład majątku rodziny Olewników. Gospodarstwo rolne, zakłady mięsne Olewnik-Bis w Świerczynku pod Drobinem, restauracje, spółka transportowa i remontowa, fundacja. Dziesiątki podmiotów tworzących, można rzec, lokalne imperium, które daje pracę kilku tysiącom osób. Nie tylko zatrudnionym, ale i firmom współpracującym z rodziną Olewników.
Branża jest trudna, konkurencja na rynku mięsnym duża. W ostatnich latach wiele podobnych firm splajtowało, szczególnie po załamaniu się rynku rosyjskiego.
Olewnikowie dają sobie radę, chociaż to typowa firma rodzinna, zarządzana w sposób tradycyjny przez Włodzimierza i jego dwie córki: Annę i Danutę. Inwestują ostrożnie, nie szarżują. Wydaje się, że najpoważniejsze kryzysy mają już za sobą. Ten, który najbardziej zagroził stabilności firmy i ściągnął realne widmo upadku, zdarzył się pod koniec 2001 roku. Rodzina przeżyła wtedy dramat, który po latach znalazł się na ustach wszystkich. W nocy z 26 na 27 października 2001 roku doszło do porwania Krzysztofa Olewnika, dwudziestopięcioletniego syna Włodzimierza. Uprowadzono go dla okupu. Chociaż na początku sprawy nie nagłaśniano, wieści rozeszły się szybko. Reakcja banków była dość histeryczna – Olewnikom wypowiedziano kredyty zaciągane na rozwój przedsiębiorstwa. Do dzisiaj nie wyjaśniono, dlaczego instytucje finansujące inwestycje rodziny z Drobina potraktowały ją tak instrumentalnie. Ale udało się kryzys zażegnać, firma przetrwała najgorsze.

Porwanie

Feralnego piątkowego wieczoru w niedawno wybudowanym domu Krzysztofa Olewnika odbywała się impreza. Początkowo miało to być grillowanie w ogrodzie, ale pod koniec października wieczory były już na tyle chłodne, że gości zaproszono do środka. Willa była nowiutka, jak spod igły, nowocześnie wyposażona. Jedno z wejść z korytarza na dolnym poziomie prowadziło do części basenowej. Obok domu zlokalizowano boisko do piłki nożnej. Była też mała siłownia. Wszystko to świadczyło o tym, że Krzysztof lubił sport i dbał o kondycję.
Dom wybudował synowi Włodzimierz Olewnik. Traktował Krzysztofa jako następcę w interesach, szykował go do przejęcia schedy. Kilkaset metrów bliżej centrum Drobina stał dom państwa Olewników, w porównaniu z posesją Krzysztofa raczej niebogaty. Między obiema willami usytuowano zakłady mięsne.
Impreza miała na celu załagodzenie sporu Krzysztofa i jego wieloletniego przyjaciela Jacka z policjantami z drogówki. Zatrzymani do kontroli zachowali się niegrzecznie. Ściągając policjantów na grilla, ojciec postanowił przeprosić ich za syna i jego kolegę. Tyle że w końcu ci z drogówki nie dotarli. Byli natomiast oficerowie z Płocka, dość ważne szarże policyjne.
Zadaniem Krzysztofa było najpierw gości przywieźć, a po imprezie rozwieźć ich do domów. Impreza zakończyła się po 22.00, nie wiadomo, o której Krzysztof wrócił do domu po wypełnieniu swojej misji. Rano zauważono, że chłopak zniknął. W domu pozostały ślady walki i rozbryzgana krew. Zniknęło też bmw, które należało do Jacka, ale przyjaciele zamienili się wozami – obaj mieli ten sam model. Bmw Jacka jeździł Krzysztof. Spalony samochód znaleziono później kilkadziesiąt kilometrów od Drobina.
Porywacze skontaktowali się telefonicznie. Nagrali głos Krzysztofa, który w ich imieniu przedstawił żądania: nie zawiadamiać policji, nie szukać, zebrać pieniądze na okup. Początkowo miało to być 300 tys. dolarów, potem 350 tys. dolarów, wreszcie 300 tys. euro. Wielokrotnie powtarzali ten sam manewr. Telefonowali do Olewników i odtwarzali nagrany głos Krzysztofa. W ten sprytny sposób negocjowali sposób przekazania okupu i potęgowali atmosferę grozy.
Negocjacje przeciągały się. Porywacze byli nieufni, a rodzina początkowo miała kłopoty z zebraniem kwoty potrzebnej do wykupienia Krzysztofa. Kilkakrotnie ruszano z Drobina z pieniędzmi, ale porywacze urywali kontakt i do przekazania okupu nie dochodziło. Od lata 2002 roku przez prawie rok trwała niepokojąca cisza. Porywacze nie telefonowali, rodzina nie miała żadnego sygnału wskazującego, że Krzysztof jeszcze żyje.
Dopiero w czerwcu 2003 roku znów usłyszeli w słuchawce jego głos: „Jest 11 czerwca, dziś Kołodko podał się do dymisji. Wymieńcie 350 tys. dolarów na 300 tys. euro w nominałach po tysiąc euro. Macie czas do poniedziałku” – mówił Krzysztof. Informacja o dymisji Grzegorza Kołodki miała świadczyć, że nagranie jest aktualne. Było aktualne.
Po tygodniu milczenia ten sam głos zapytał, czy zgromadzono już całą kwotę. Przedstawiciel rodziny poinformował posługujących się nagraniem głosu Krzysztofa porywaczy, że nie ma nominałów po tysiąc euro. Połączenie przerwano.
Dwudziestego czerwca Krzysztof mówi: „Jeżeli oszukujecie i banknot o nominale tysiąc euro istnieje, to już po sprawie”.
Po miesiącu, 24 lipca 2003 roku – w dzień hucznie obchodzonego w całym kraju święta policji – porywacze zadzwonili dwukrotnie: o 11.42 i piętnaście minut później. Siostra Krzysztofa, Danuta, ma jechać z okupem do Płońska i tam czekać na polecenia. Jest w piątym miesiącu ciąży. Towarzyszy jej mąż Klaudiusz, a właściwie wciąż narzeczony, bo po porwaniu Krzysztofa termin ślubu, wyznaczony początkowo na święta Bożego Narodzenia 2001 roku, przesunęli, jak się później okaże, aż o pięć lat. W Płońsku czekają wiele godzin. Krótko przed 21.00 polecenie brzmi: Jechać do Łomianek! 22.53: Jechać do Warszawy, tam Wisłostradą do centrum. 23.06, tuż po przejechaniu wjazdu na wiadukt trasy Armii Krajowej, telefoniczny nakaz: Cofnąć się i wjechać na wiadukt.
Nie ulega wątpliwości, że porywacze obserwują samochód Danuty. Z jakiego miejsca i kim są – nie wiadomo. Specjalna grupa policyjna przez cały dzień monitoruje kontakty z porywaczami, zna każdy ruch Danuty, na trasie towarzyszą jej nieoznakowane samochody policyjne.
Danuta Olewnik wykonuje niebezpieczny manewr: cofa, wjeżdża na wiadukt i zgodnie z poleceniem porywaczy wyrzuca z auta torbę z pieniędzmi w miejscu, gdzie świecą się czerwone lampki. Torba przelatuje przez barierki i spada na trawnik pod wiaduktem. Tam przejmują ją porywacze i znikają. Policja ich nie niepokoi, bo cywilne radiowozy pognały dalej Wisłostradą, nie zdążywszy zawrócić za samochodem Danuty.
Szóstego września, sześć tygodni po przekazaniu okupu, ostatni telefon z głosem Krzysztofa: „Popełniliście błąd. Macie karę. Nie zobaczycie mnie od dziś przez dwa lata”.
Krzysztof już w tym czasie nie żył. Został zamordowany w nocy z 4 na 5 września w miejscowości Dzbądz pod Różanem, gdzie przetrzymywano go przez ostatnie tygodnie. Rodzina dowie się o tym dopiero trzy lata później, kiedy wpadną pierwsi podejrzani, a jeden z nich, Sławomir Kościuk, zacznie zeznawać. Ujawni okoliczności porwania i zabójstwa oraz wskaże miejsce ukrycia zwłok.

Walka Danuty

Media szybko znudziły się sprawą. Zainteresowanie wróciło, kiedy Włodzimierz i Danuta Olewnikowie pojawili się w Sejmie, na posiedzeniu komisji sprawiedliwości. W swoim wystąpieniu Danuta, nie kryjąc emocji, wypowiedziała powtarzane później wielokrotnie słowa: „Ja już nie wierzę w to państwo!”. Mówiła o błędach w śledztwie i o obojętności urzędników wobec dramatu jej brata.
Błędy popełniono ewidentne. Ten pierwszy, który wywołał wszystkie pozostałe, to przyjęta jako główna hipoteza o samouprowadzeniu. Krzysztof miał sfingować porwanie, aby zemścić się na ojcu albo wymusić od niego pieniądze. Na potwierdzenie tej tezy nie znaleziono żadnych dowodów, a jedyną poszlaką były publiczne wymówki, jakie spotkały Krzysztofa ze strony ojca. Ale brnięto w ten ślepy zaułek, tracąc czas i gubiąc z pola widzenia istotne dowody.
Tworzono setki notatek operacyjnych na podstawie plotek, a czasem wręcz wymyślanych przez policjantów, którzy chcieli się wykazać aktywnością. Wynikało z nich, że Krzysztofa rzekomo widziano w różnych miejscach Polski, a nawet w Berlinie. Miał być według tej wiedzy człowiekiem całkowicie wolnym, prowadzącym tajemnicze życie w ukryciu.
Gdyby od początku szukano wyłącznie ofiary porwania i porywaczy, a nie traktowano Krzysztofa jak oszusta, niewątpliwie podjęto by tropy wiodące do prawdziwych sprawców. Namierzono by sąsiadów Olewników z Drobina: Roberta Pazika i Ireneusza Piotrowskiego. Dla każdego z tej miejscowości to oni byli przecież najbardziej podejrzani. Sprawdzono by ich kontakty i rozpoczęto inwigilację. To doprowadziłoby śledczych do Wojciecha Franiewskiego, Sławomira Kościuka i pozostałych członków gangu porywaczy. Prawdopodobnie uratowano by Krzysztofa.
Nie uratowano go. Rodzina do końca łudziła się, że żyje, że wróci do domu. Kiedy znaleziono zwłoki, najbliżsi przeżyli szok. Wyjaśnienie sprawy porwania, proces i wyroki, jakie zapadły, nie przyniosły ulgi. Wręcz przeciwnie, ojciec zamordowanego i przede wszystkim jego siostra Danuta zaczęli głośno domagać się, aby ukarano winnych zaniedbań – policjantów i prokuratorów, którzy nadzorowali śledztwo.
Danuta Olewnik-Cieplińska wzięła na siebie prowadzenie ogólnopolskiej kampanii przeciwko organom państwa, które nie wywiązują się ze swoich zadań. Jej ojciec Włodzimierz też się pokazywał, udzielał wywiadów, przemawiał, jednak to nie z nim, ale z Danutą utożsamiła się opinia publiczna. Siostra zamordowanego Krzysztofa była bardziej przekonująca, rzeczowa, oceniała jednoznacznie i surowo. Poświęciła życie prywatne, zaniedbała prowadzoną przez siebie szkołę języków obcych, aby jeździć po Polsce i walczyć w imieniu nieżyjącego brata.
Olewnikowie doprowadzili do tego, że śledztwo przeniesiono do gdańskiej prokuratury apelacyjnej i powierzono prokuratorowi Zbigniewowi Niemczykowi. Było to śledztwo po śledztwie. Początkowo miało dotyczyć błędów popełnionych przez poprzednie ekipy dochodzeniowe, potem zmieniło się w coś, czego rodzina Olewników zupełnie się nie spodziewała. Na cenzurowanym znalazł się Włodzimierz Olewnik, jego córki, a wreszcie sama ofiara porwania. Szukano na Olewników jakiegoś haka, nieczystych interesów, bo wietrzono, że takie prowadzili. Zarzucano im, że ukrywają prawdę. Media, na podstawie przecieków z prokuratury, donosiły o rzekomych faktach świadczących, że powrócono do pierwotnej wersji o samouprowadzeniu. Jeden z takich przecieków dotyczył krwi odkrytej przez nową ekipę w domu ofiary. Puszczono w świat informację, że to krew ukraińskiej prostytutki zamordowanej ponoć w domu Krzysztofa. To on miał być sprawcą.
Kiedy piszemy te słowa, śledztwo w Gdańsku trwa już sześć lat. Koszty to miliony złotych, ale efektów brak. Policjantów oskarżonych o niedopełnienie obowiązków uniewinniono. Najpoważniejsze zarzuty, jakie postawiono, dotyczyły pomyłek w VAT naliczanym przez kilku biznesmenów, co nie miało żadnego związku z porwaniem.
Danuta nie załamała się takim obrotem spraw. Wciąż stoi na straży pamięci brata, wciąż walczy. Dobiła się jednego, z czego nie kryje satysfakcji – przypadek Krzysztofa Olewnika spowodował zmianę procedur dotyczących postępowania w śledztwach w sprawie porwania dla okupu. Zaczęto szkolić specjalistów do walki z tego rodzaju przestępstwami. Teraz nie do pomyślenia jest, aby ktoś powielał błędy popełnione przez ludzi, którzy mieli uratować Krzysztofa i dopaść jego porywaczy, a przez kilka lat szukali na ślepo i bez pomysłu na dojście prawdy.

Czas nie leczy ran

Rozmowa z Danutą Olewnik.

– Trzynaście lat temu, pod koniec października, w nocy z piątku na sobotę wszystko się w Pani życiu zmieniło.
– Tej nocy porwano Krzysia, mojego brata, i wszystko inne przestało się liczyć.
– Do tamtego piątku co było najważniejsze?
– Szykowałam się do ślubu z Klaudiuszem. Mieliśmy wyznaczoną datę na pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. W tamten piątek odebraliśmy zaproszenia ślubne. Pierwsze daliśmy tego wieczoru naszym znajomym. Narzeczonego poznałam w lutym 2001 roku. Pochodzi z Płocka, był świeżo po studiach medycznych, robił staż, wyczuliśmy od razu, że jesteśmy dla siebie. Czasami myślę, że to przecież prawie niemożliwe, żeby zakochać się od pierwszego wejrzenia, a ja od razu wiedziałam, że to będzie mój mąż.
– Krzysztof zaproszenia nie dostał?
– Plan był taki, że po odebraniu zaproszeń mieliśmy iść jeszcze na bilard albo na kręgle i do kina. Krzysio miał do nas dojechać do Warszawy, bo mieliśmy wspólnie pójść do kina. Czekaliśmy na niego, jednak okazało się, że Krzyś będzie na tej imprezie, bo skoro to jego dom, to wypadałoby, aby był. Powiedział, że jak mu się uda, to dojedzie, może pobędzie na tej imprezie godzinę lub dwie i do nas do Warszawy przyjedzie, spotkamy się w Galerii Mokotów i zagramy w kręgle. Taki był plan, ale okazało się, że Krzysio nie mógł przyjechać, bo najpierw dowoził do swojego domu policjantów, a później miał zadanie ich odwieźć, więc nie mógł się wymigać. Wróciliśmy do Płocka i spotkaliśmy się ze znajomymi w pubie w okolicach Starego Miasta. Nocowaliśmy w moim płockim mieszkaniu. Rano pojechaliśmy na śniadanie do moich teściów. Ania zadzwoniła przed dziewiątą, roztrzęsiona, że coś się stało w domu Krzysia. Natychmiast pojechaliśmy z Klaudiuszem do Drobina, ja przez całą drogę dzwoniłam na numer Krzysia, wysyłałam mu SMS-y, telefon był nieaktywny. Przyjechaliśmy do domu. Mama była kompletnie roztrzęsiona, była siostra mojej mamy, później przyjechała babcia i się zaczęło. Zaczęła się walka o każdy jego dzień.
– Wszystko runęło?
– Nic się nie liczyło, świat przestał istnieć, nawet nie pamiętam, jak dni wyglądały. Istniał tylko Krzysio.
– Miała Pani 27 lat i wszystko, co najlepsze, dopiero miało się zacząć.
– Do tego dnia moje życie było bardzo szczęśliwe, wręcz różami usłane. Cudowni rodzice, którzy uwielbiali moją siostrę Anię, Krzysia i mnie. Babcia, która była wpatrzona w nas jak w obrazek.
– Rozpieszczone dzieci z bogatego domu. Tak było?
– Nie. Od małego bardzo ciężko pracowaliśmy. Podczas wakacji moje koleżanki jeździły na obozy, a dla nas to był czas fizycznej pracy. Zanim ojciec zajął się wyrobem wędlin, mieliśmy gospodarstwo rolne wyspecjalizowane w uprawach cebuli, buraków, ziemniaków i marchwi. Rodzice nigdy nam nie powiedzieli, że mamy iść do pracy. Po prostu tak byliśmy wychowani, że nie pozwolilibyśmy, żeby rodzice szli sami w pole, a my oglądalibyśmy telewizję czy bawili się. Praca w polu to był obowiązek, którego nie trzeba nam było wpajać. Mama pracowała zawodowo, tata prowadził gospodarstwo, tymczasem tej ziemi przybywało i obowiązków było więcej. Pamiętam, że ciągle żyliśmy jakby na placu budowy, bo rodzice wciąż coś budowali. A to chlewnie, a to budynki gospodarcze, później zakład mięsny. Uczestniczyliśmy w tym. Myślę, że dzięki temu nauczyliśmy się szanowania pieniądza. Wiedzieliśmy, ile co kosztuje i ile warta jest praca. Wszystko robiliśmy wspólnie i to spowodowało, że tak dobrze siebie poznaliśmy. Rodzina, od kiedy pamiętam, była scementowana na dobre i na złe.
– Ale Pani związek z Krzysztofem był chyba szczególny?
– Od początku ciągle byliśmy razem, on był tylko o dwa lata młodszy ode mnie. Mieszkaliśmy na wsi, oczywiście mieliśmy znajomych, ale to nie było to samo co mieszkanie w bloku, gdzie tych kolegów i koleżanek jest tak dużo, że nie szuka się przyjaźni z bratem czy z siostrą. My mieliśmy świetny kontakt ze sobą. Krzysio to było moje najbliższe towarzystwo, z którym mogłam się pobawić, porozmawiać, poczytać. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy wspólnie, nie zabierali nam go inni znajomi, bo ich było dużo mniej. I tak trwało aż do momentu, kiedy poszłam do liceum.
– Do Sierpca?
– Do Płocka, Liceum Ogólnokształcące im. Małachowskiego, słynna Małachowianka. Później na rok wyjechałam do Wielkiej Brytanii.
– Skoczyła Pani od razu na głęboką wodę. Wprost ze Świerczynka, z przystankiem w Płocku, do serca Anglii.
– To było dla mnie niesamowite przeżycie. Poznałam bardzo dużo ludzi z całego świata, z wieloma się zaprzyjaźniłam. Dużo podróżowałam po świecie, otworzyły mi się oczy, zmieniło się moje zaściankowe podejście do życia. Przez to, że miałam bliskich znajomych czy to w Azji, czy w Europie, czy w Ameryce Południowej, sama stałam się kimś innym. Przez ten rok zmieniłam się bardzo.
– Przeszła Pani szybki kurs tolerancji?
– Nabrałam szacunku dla innych ludzi, podziwiałam ich kulturę, tradycje. Zakochałam się w krajach azjatyckich, miałam dużo znajomych w Korei Południowej, gdzie byłam goszczona u rodzin moich znajomych. Poznałam prawdziwe życie Koreańczyków i to mnie zachwyciło. Oni mają fantastyczne podejście do życia, do religii, do tradycji, do tego, kto jakie miejsce zajmuje w rodzinie, szacunek wobec siebie.
Miałam koleżanki z Brazylii i z Kolumbii, przyjaźniłam się z chłopakiem z Hiszpanii. Poznawałam życie rodzinne tych ludzi, cieszyło mnie, że zapraszają mnie do domów. To nie byli ludzie z przypadku, rodzice tych znajomych bardzo dbali o ich wykształcenie, bardzo dbali też o mnie, pokazywali mi te kraje, obwozili po różnych miejscach. Moi rodzice też gościli moich znajomych, bo ciągle zapraszałam ich do Polski. Zaczęłam inaczej patrzeć na życie.
– Rodzice chętnie ich gościli?
– Byli zachwyceni tymi wizytami, przyjmowali ich z chęcią. Jedni znajomi mówili drugim, że mam fantastycznych rodziców, otwarty na świat dom, który jest trochę oknem, przez które warto poznać Polskę. Zawsze miałam wsparcie w rodzicach i zawsze u mnie były tłumy ludzi. To u nas rodzinne, podobnie było ze znajomymi Krzysia czy Ani. Nasi rodzice wśród naszych znajomych do tej pory mają opinię ludzi z sercem na dłoni.
– Kiedy Pani poznawała świat, starsza siostra Anna sposobiła się do kierowania zakładami mięsnymi założonymi przez tatę. Tak wynikało z umów rodzinnych?
– Miałam dużo lepiej niż Ania, ponieważ była ode mnie starsza, więc z natury musiała pomagać rodzicom w biznesie. To zawęziło jej drogę. Świetnie się w to wpasowała. Ja miałam łatwiej, bo ode mnie nikt nie wymagał, że mam się już zająć zakładem. To spadło na Anię. Miałam komfortową sytuację, miałam więcej młodości, więcej luzu, robiłam to, co chciałam, dużo podróżowałam, rodzice bardzo mi w tym pomagali. Bardzo często wyjeżdżałam z Krzysiem.
(…)

 
Wesprzyj nas