Obdarzona bardzo licznym rodzeństwem i dorastająca pod bacznym okiem dominującej cesarzowej Austrii dziesięcioletnia Maria Antonina wie, że pewnego dnia jej idylliczne dzieciństwo dobiegnie końca, a ona sama zostanie złożona na ołtarzu politycznych ambicji matki.


Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu

 
Nie przypuszcza tylko jednego — że ten dzień nastąpi tak szybko. Zanim jednak z rodzinnego Wiednia, gdzie czas upływa jej na radosnych zabawach z siostrami, wyruszy do lśniącego przepychem, rozplotkowanego Wersalu, musi przejść całkowitą przemianę, by Francuzi uznali ją godną objęcia roli delfiny i poślubienia dziwnego, nieśmiałego, zaledwie o dwa lata od niej starszego chłopca, którego przeznaczeniem jest zasiąść na tronie jako Ludwik XVI.

Czy znajdzie w sobie dość siły, przebiegłości i determinacji, by stać się prawdziwą władczynią?

***

Opowieść o jednej z najbarwniejszych, najważniejszych i najtragiczniejszych postaci kobiecych w historii Europy. Pierwsza część trylogii poświęcona wczesnej młodości Marii Antoniny ukazuje przemianę niezdarnej i niewykształconej arcyksiężniczki austriackiej w olśniewającą i władczą królową Francji, Marię Antoninę.

Książka dla wielbicieli powieści historycznych o królewskich rodach i dworskich intrygach.

W przygotowaniu druga część trylogii (tytuł ang.: Days of Splendor, Days of Sorrow, wydana w USA w sierpniu 2012), planowany termin wydania polskiego – jesień 2013 roku.

Leslie Carroll - fot. mat. prasowe

 
 
Juliet Grey to pseudonim literacki Leslie Carroll, pisarki która od dłuższego czasu zajmuje się historią europejskich rodów panujących, a osoba Marii Antoniny jest jej szczególnie bliska.

Jest autorką m.in. książek Royal romances, Royal pains, Royal affairs, Notorious royal marriages w których przybliża amerykańskim czytelnikom ciekawe i ważne wydarzenia z historii rodów panujących w Europie na przestrzeni kilku ostatnich stuleci.

Poza powieściami i książkami historycznymi ma na swoim koncie także wiele ról teatralnych.

Juliet Grey
Maria Antonina. Z Wiednia do Wersalu
Wydawnictwo Bukowy Las
Premiera: 1 lutego 2013
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym.

Zaloguj się i skomentuj. Pośród autorów komentarzy losujemy nagrody książkowe.
Zobacz więcej informacji


SCHÖNBRUNN, MAJ 1766
Matka miała zwyczaj podkreślać z dumą, że jej liczne córki to „ofiary na ołtarzu polityki”. Nigdy nie ośmieliłabym się wyznać władczyni Świętego Cesarstwa Rzymskiego, że to powiedzenie, tak często padające z jej ust, przerażało mnie bardziej niż cokolwiek na świecie. Ilekroć je słyszałam, wyobraźnia od razu podsuwała mi obraz Abrahama składającego w ofierze swojego syna Izaaka.

Maman, ta nieugięta pragmatyczka, od najmłodszych lat uczyła nas akceptować nasze przeznaczenie ze spokojem i godnością. Byłam więc przygotowana na to, że tak jak każdego roku po lecie nadchodzi jesień, tak pewnego dnia moje beztroskie życie najmłodszej arcyksiężniczki Austrii się zakończy. Nie przewidziałam tylko jednego – że ten dzień nadejdzie tak prędko.

Było piękne, pogodne popołudnie. Razem z ukochaną siostrą Marią Karoliną siedziałam na soczyście zielonym trawniku okrywającym wyniesienie za pałacem, jak zwykle zagadując naszą guwernantkę, hrabinę von Brandeiss, żeby wykręcić się od lekcji. Nad naszymi wypomadowanymi i upudrowanymi głowami zataczał leniwe kręgi brzęczący trzmiel, najwyraźniej myląc je ze słodko pachnącymi kwiatami. Karolina zzuła błękitne brokatowe pantofelki i zanurzyła ubrane w pończochy stopy w świeżo ściętej trawie. Natychmiast poszłam za jej przykładem, rozkoszując się przyjemnym chłodem na podeszwach stóp. Perspektywa reprymendy za splamienie białych pończoszek nie przerażała mnie ani trochę. Marszcząc się groźnie, przycisnęłam brodę do klatki piersiowej, tak żeby zrobiły mi się dwa podbródki, niczym maman.

– Doprawdy, Karolino, w twoim wieku powinnaś wykazać więcej rozsądku i nie zachęcać małej do płochych igraszek – odezwałam się srogim głosem.
Siostra wybuchnęła śmiechem.
– Mein Gott*, zupełnie jakbym ją słyszała.
Hrabina von Brandeiss także się uśmiechnęła, odsłaniając pożółkłe zęby, ale zaraz zacisnęła wargi.
– Natomiast w twoim wieku, madame Antonino, powinnaś wiedzieć, że nieładnie jest przedrzeźniać matkę. Au! – Nasza guwernantka gwałtownie zamachała rękami, gdyż jakaś ciekawska pszczoła bliżej zainteresowała się marszczoną falbanką przy jej czepku. Plącząc się w fałdach obszernej spódnicy, zerwała się na nogi i zaczęła komicznie podskakiwać. Bura jak zwykle nas ominęła.

Bez najmniejszego trudu potrafiłam naśladować połajanki maman, gdyż słyszałam je znacznie częściej niż pochwały. My, dzieci cesarzowej, od wczesnej wiosny po ostatnie dni września codziennie widywałyśmy matkę, która zarządzała sprawami państwa z letniego pałacu Schönbrunn na przedmieściach Wiednia, przysadzistego gmachu w kolorze ochry, przypominającego gigantyczny piernik szczodrze ozdobiony Schlagsahne – bitą śmietaną. Co rano z wyszorowanymi twarzami stawałyśmy przed jej obliczem w pokoju śniadaniowym, którego kremowe ściany zdobiły symetryczne płyciny ze złoconymi listwami. Karolina, Ferdynand, Maks i ja byliśmy jeszcze mali, ale wiedzieliśmy, że gdy trochę dorośniemy, tak jak starsze rodzeństwo dołączymy do maman przy śniadaniu i popijając aromatyczną kawę, będziemy prowadzili z nią okropnie poważnie i nudne rozmowy o takich miejscach jak Polska czy Śląsk, których na razie nie potrafiłam nawet pokazać na mapie wiszącej na ścianie w pokoju szkolnym.

Jesienią i zimą nasza liczna habsburska rodzina rezydowała w szarym, przypominającym labirynt pałacu Hofburg, w samym sercu Wiednia, i wówczas widywaliśmy maman nie częściej niż raz na dziesięć dni. Nawet na poranną mszę chodziliśmy bez niej, drepcząc rządkiem niczym stado kacząt. Wystrojeni w najlepsze ubrania, klękaliśmy w kaplicy na aksamitnych poduszkach ozdobionych naszymi monogramami. Karolina i ja, w barwnych spódniczkach upiętych na specjalnych, przypominających koszyki konstrukcjach, co chwila trącałyśmy się łokciami, podczas gdy nasze głowy kiwały się od mdłego zapachu kadzidła, muzyki organowej i monotonnego głosu biskupa, zawodzącego po łacinie.

W miarę jak dni robiły się coraz krótsze, niemal zapominaliśmy o maman takiej, jaką bywała latem – pogodnej, często z nami żartującej. Kiedy zaczynało brakować słonecznego światła, przeobrażała się w odpychającą matronę, od stóp do głów spowitą w czerń, w ogromnej spódnicy na obręczach, która czyniła z niej osobę raczej szeroką niż wysoką. Wezwani do jej gabinetu, zamieraliśmy bez ruchu niczym posągi – o wierceniu się nie było mowy – podczas gdy maman lustrowała nas przez szkło powiększające na złotej rączce, a potem odpytywała guwernantkę, czy się uczymy, odżywiamy zdrowo, czyścimy zęby specjalnym proszkiem i porządnie szorujemy szyję oraz uszy. Następnie cesarski medyk, doktor Wansvietten, pytany był o stan naszego zdrowia. Oczywiście odpowiedzi zawsze padały twierdzące, gdyż nikt nie odważyłby się przyznać do przymykania oczu na nasze przewinienia czy jakichkolwiek zaniedbań. Po każdej inspekcji maman pozwalała nam odejść, usatysfakcjonowana, że ma posłuszne i dobrze ułożone dzieci.

Nie wstając, przysunęłam się po trawie do guwernantki.
– Madame, czy mogę zwierzyć się pani z sekretu? – wyszeptałam jej prosto do ucha.
– Oczywiście, Liebchen*. – Madame von Brandeiss uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Czasami… czasami chciałabym, żeby to pani była moją mamą.

Aby zamaskować zapach wcieranej we włosy pomady ze zwierzęcego tłuszczu, madame zawsze obficie skrapiała się lawendą. Przymknęłam oczy i wdychałam bijącą od niej słodką woń, od której poczułam się nagle bardzo senna.
– Ależ madame Antonino! – odezwała się karcąco hrabina, choć po rumieńcu na policzkach poznałam, że jest poruszona. Rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje.
– Maleńka, jak możesz mówić coś takiego. Przecież twoja mama jest cesarzową Austrii.
Po tych słowach pogładziła mnie po włosach. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy matka choć raz okazała mi czułość i przywiązanie. Pewnie nigdy. Wargi guwernantki dotknęły czubka mojej głowy. Nie musiałam nic mówić. Ona i tak wiedziała, że „cesarskość” maman zawsze napełniała mnie przestrachem.

– Twoja mama cię kocha, jestem tego pewna – szeptała hrabina.
– Musisz jednak pamiętać, że obowiązkiem suwerena jest dbać o ważkie sprawy państwa, a troska o dzieci to obowiązek guwernantki.
Czując, że cierpnie mi noga, zaczęłam poruszać obciągniętymi białą pończochą palcami.
– Czy kiedykolwiek żałowała pani, że nie ma własnych dzieci? – zapytałam, sadowiąc się wygodniej.
– Antonino, zachowujesz się impertynencko – wtrąciła Karolina z wyrzutem. – Przypomnij sobie nauki maman. Nie wolno mówić, co ślina na język przyniesie.
Choć kochałam siostrę najbardziej ze wszystkich na świecie, musiałam przyznać, że potrafiła być bardzo autorytarna – prawdziwa maman w miniaturze. W miarę dorastania coraz bardziej przypominała ją także fizycznie. Usta miała zupełnie takie same jak ona.

Ignorując karcącą uwagę, uniosłam głowę i popatrzyłam madame von Brandeiss prosto w oczy.
– A gdyby pani mogła mieć dzieci, czy miałaby ich pani szesnaścioro jak maman?
Teraz została już tylko trzynastka, gdyż troje zabrała ospa. Ja też zachorowałam, kiedy miałam dwa lata, ale z łaski Boga udało mi się wyzdrowieć i tylko niewielka blizna z boku nosa przypomina, ile musiałam wycierpieć. Zawsze się pocieszam, że kiedy dorosnę, zacznę maskować ją bielidłem albo różem. Może nawet nakleję sobie w tym miejscu muszkę, choć maman jest zdania, że kobiety zakrywające muszkami ślady po ospie są pozbawione zasad moralnych.
– Madame, a gdyby mogła pani mieć małą dziewczynkę, to jaką najchętniej?

Hrabina von Brandeiss westchnęła ciężko i zaczęła obracać w palcach zawieszony na szyi medalion. Z pewnością miała prawie tyle samo lat co maman, gdyż jej brązowe włosy, wysuwające się spod białego płóciennego czepka, nakrytego słomkowym kapeluszem, gęsto przetykała siwizna. Pocałowała mnie w czubek głowy.
– Gdybym miała małą dziewczynkę, życzyłabym sobie, aby była dokładnie taka jak ty. Z długimi jasnymi włosami, ogromnymi błękitnymi oczami, a sercem tak pojemnym i szczodrym jak cesarstwo austriackie. – Przygarnęła mnie bliżej i poprawiła opaskę z szarej wełny na czole, która miała za zadanie utrzymywać w ryzach moje niesforne loki. Opaska była bardzo brzydka i zwykle maskowałam ją szeroką jedwabną wstążką, tego dnia jednak wstążka posłużyła mi do zawiązania bukietu z różnobarwnych tulipanów i lwich paszczy, które zerwałam z klombu.
– Tak, Liebchen – powtórzyła guwernantka, znowu ciężko wzdychając. – Byłaby dokładnie taka jak ty. Jedno tylko by was różniło.
Zaintrygowana podniosłam wzrok. – Moja mała córeczka nigdy nie wykręcałaby się od lekcji. – Madame von Brandeiss delikatnie złapała mnie za przeguby i uwolniła szyję z uścisku moich ramion. Jej oczy błyszczały. – Moja mała córeczka nie wynajdowałaby tysiąca wykrętów, żeby się nie uczyć, zawsze pilnie uważałaby na lekcjach i nie zadawałaby tylu impertynenckich pytań. – Tu madame popatrzyła znacząco na Karolinę, udającą, że jest całkowicie pochłonięta rozrywaniem długiego źdźbła trawy na dwie równe części, po czym energicznie zsunęła mnie z kolan.
– Dosyć już tej zabawy. – Teraz, ma petite, czy ci się to podoba, czy nie, czas na twoją lekcję francuskiego. Twoją także, Karolino, a więc allons, mes enfants. – Hrabina głośno zaklaskała w dłonie.

 
Wesprzyj nas