Rodzina Kossaków trwale wpisała się w historię Krakowa. Dzięki niemałej malarskiej spuściźnie trwa pamięć przede wszystkim o mężczyznach – cenionych malarzach, ale tak się składa, że również kobiety noszące to słynne nazwisko były, bez wyjątku, ciekawymi osobami. Znalazły się pośród nich zarówno artystki, buntowniczki jak i strzegące domowego ogniska matki. Losy pań Kossakowych opisała Joanna Jurgała – Jureczka.


Prawdziwa historia rodu Kossaków jest barwna i wielowątkowa niczym najlepsza powieść. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że fikcja nie może z nią konkurować: liczba barwnych postaci, wielkich miłości, zawiedzionych nadziei, wzlotów i upadków, jest w tej rodzinie doprawdy imponująca.
Można też odnieść wrażenie, że nagromadzenie talentów w ich gronie było wręcz zaskakujące: niemal każdy członek rodziny został obdarzony artystycznymi zdolnościami. Najbardziej znani Juliusz, Wojciech, Jerzy – malarze, Magdalena, Maria – poetki, pisarki, słyszał o nich chyba każdy.

Joanna Jurgała-Jureczka w swojej książce “Kobiety Kossaków” skupiła się właśnie na tytułowych kobietach, co jednak nie oznacza, że mężczyźni zostali całkowicie pominięci: wszak losy i jednych i drugich były ze sobą nierozerwalnie splecione. Niemniej głównymi bohaterkami tej opowieści są: Aniela z Kurnatowskich Gałczyńska – teściowa Juliusza, Zofia z Gałczyńskich Kossakowa – żona Juliusza i seniorka rodu, Zofia z Kossaków Romańska i Jadwiga z Kossaków Unrużyna – córki Zofii i i Juliusza, Maria z Kisielnickich Kossakowa – żona Wojciecha, synowa Juliusza, Anna z Kisielnickich Kossakowa – żona Tadeusza, synowa Juliusza oraz najmłodsze pokolenie: Jadwiga Witkiewiczowa, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Magdalena Samozwaniec i Zofia Kossak – wnuczki Juliusza.

Niemal każdy członek rodziny został obdarzony artystycznymi zdolnościami

Autorka z dużą precyzją i dokładnością opisuje wszystkie panie, każdej z nich przypisując atrybut, niejako znak rozpoznawczy. Kolor srebrny i srebrna koronkowa suknia przypisane są teściowej Juliusza Kossaka – Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej. Tykający miarowo zegar jest atrybutem Zofii z Gałczyńskich Juliuszowej Kossakowej. Kwiat kasztanowca zilustruje opowieść o Marii z Kisielnickich Wojciechowej Kossakowej, która wychowała Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, Magdalenę Samozwaniec, jej córkę – Teresę i Jerzego – malarza. Róża, kojarząca się z pięknymi kolorami i kwiatami, ale i kolcami jest atrybutem Anny z Kisielnickich Tadeuszowej Kossakowej.

Joanna Jurgała – Jureczka pracując nad książką sięgnęła między innymi po niepublikowane wcześniej materiały, wśród których znalazły się między innymi: Pamiętniki Anieli z Kurnatowskich Gałczyńskiej, Zapiski z okresu wojny Magdaleny Samozwaniec, korespondencja Marii Kossakowej, listy jej syna Jerzego i zięciów (mężów Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Samozwaniec), listy Marii do wnuczki Teresy Starzewskiej, córki Magdaleny Samozwaniec, a także bogate archiwum Zofii Kossak.

Mamy tutaj do czynienia z pracą doświadczonej badaczki: autorka była kierownikiem Muzeum Zofii Kossak-Szatkowskiej w Górkach Wielkich i prowadzi badania nad biografią i twórczością Zofii Kossak, w 1999 roku uzyskała stopień doktora nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa, a Jej praca doktorska na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach dotyczyła związków Zofii Kossak ze Śląskiem.

Agnieszka Kantaruk

Joanna Jurgała-Jureczka – z wykształcenia historyk literatury, autorka książek i opracowań dotyczących przede wszystkim okresu XX-lecia międzywojennego i czasów PRL-u. W kręgu jej zainteresowań znajdują się Zofia Kossak, Gustaw Morcinek i inni literaci związani ze Śląskiem Cieszyńskim. Pracowała jako nauczycielka, dziennikarka i kierownik Muzeum Zofii Kossak w Górkach Wielkich. Zapraszamy do odwiedzenia strony internetowej autorki: http://www.jurgala-jureczka.pl

Joanna Jurgała-Jureczka
Kobiety Kossaków
Seria: Biografie
Dom Wydawniczy PWN
Premiera: 9 lutego 2014


(Fragment rozdziału)

Nokturn cienisty za dnia…

Maria z Kisielnickich Wojciechowa Kossakowa
córki
Maria Pawlikowska – Jasnorzewska
Magdalena Samozwaniec

„Kasztany – pień obok pnia
Nokturn cienisty za dnia –
Duszno, grząsko…,
Na ławce profesor z książką,
Na drugiej hrabina w pince-nez…”

M. Pawlikowska-Jasnorzewska: Planty (fragment)

Atrybutem Marii, nazywanej Marylką, Maniusią, Mamidłem, będzie kwiat kasztanowca. Maria z Kisielnickich była żoną znanego malarza, Wojciecha Kossaka. Matka Jerzego (który nie powtórzył nigdy sukcesów ojca, a w rodzinie mówiono, że odziedziczony talent był już tylko epigoniczny, więc nazwano go „smutnym typem”, kojarzonym raczej z fabryczką obrazów niż wielką sztuką) urodziła także dwie córki: Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, której talent dostrzegła i pielęgnowała, oraz Magdalenę Samozwaniec, którą pouczała, że młodsza siostra powinna słuchać starszej, i której nie uważała za artystkę.
Zanim wyszła za Wojciecha, syna Juliusza, pozowała narzeczonemu, który jeszcze przed ślubem postanowił ją namalować. Obraz został później nazwany Portretem żony artysty. Widzimy na nim młodą, jasnowłosą kobietę, skromnie i elegancko ubraną, wyłaniającą się z ciemnego tła. Na ramieniu jasnej sukni ma kwiat kasztanowca. Dlaczego właśnie on został wyeksponowany? Dzisiaj kwitnące kasztany kojarzą się z egzaminem dojrzałości. Na pewno niełatwy egzamin czekał młodą Kisielnicką, która powiedziała przystojnemu, ale znanemu już wówczas ze swojej wielkiej adoracji dla płci pięknej Wojciechowi, że będzie jego żoną dopóty, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Miała niewiele ponad dwadzieścia lat, a pewien ksiądz kanonik, zobaczywszy w Zakopanem dopiero co poślubionych małżonków, był zgorszony faktem, że rodzice tak młode, trzynastoletnie dziecko wydali za mąż. Urażona jego słowami Maria z Kisielnickich, od niedawna Kossakowa, postanowiła przy najbliższej okazji zaskoczyć go zajmującą i inteligentną konwersacją, z której duchowny wywnioskuje, że jest mądra i dojrzała. Mądrości i dojrzałości trzeba było, żeby sprostać zadaniom, które postawiło przed nią zamążpójście. Mąż docenił jej przymioty, dedykując po latach swoje wspomnienia dwom paniom, które umiały być żonami artystów: ukochanej matce i żonie, przyznając, że potrafiła być także dobrym kompanem. Pozostali razem, póki śmierć ich nie rozłączyła, mimo jego uwielbienia dla płci pięknej, nierzadko wyrażanego czynem, mimo jawnych zdrad, o których wiedzieli ona, dzieci, a może i cały Kraków. Przeżyła go zaledwie o kilka miesięcy i stało się tak, jak napisała Zofia Kossak-Szatkowska, że długoletnie małżeństwa zrastają się jak wielkie stare drzewa, a odejście żony lub męża jest okrutnym rozdarciem. Maria po jego śmierci nie przeżyła nawet roku. Została, tak jak on, pochowana na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
Była gospodynią na Kossakówce, zaradną i zapobiegliwą, dzielną i nieustępliwą. Do końca broniła rozpadającego się gniazda mimo wyraźnego rozczarowania i irytacji córek, które potrzebowały pieniędzy ze sprzedaży działek. Dla niej jednak działki te były częścią ogrodu założonego przez Zofię z Gałczyńskich Juliuszową, przez nią pielęgnowanego i doglądanego potem przez synową i następczynię.
Dołożyła wszelkich starań, żeby zdać egzamin jako żona, matka i strażniczka domu, który kiedyś uratowała, przeznaczając posag na spłatę długów. Czy właśnie o swojej żonie, którą kiedyś sportretował z kwiatem kasztanowca, myślał Wojciech, kiedy w lipcu 1942 roku w domu na Kossakówce zbliżał się do śmierci? Był już bardzo chory i słaby, a jednak chciał jeszcze malować, choć siły nie pozwalały na zrealizowanie wielkich projektów, które na zawsze pozostaną tylko w zamysłach. Wziął więc do ręki zeszyt leżący obok łóżka i ołówek. Drżącą ręką naszkicował kwiat kasztanowca. W drzwiach stanęła Magdalena. Nie widział, jak przygląda się jego nieporadnym, ostatnim w życiu malarskim próbom odtworzenia i sportretowania świata, który nieodmiennie go zachwycał, nie wiedział, że nie śmie podejść i poczeka, aż ojciec zaśnie, a zeszyt wysunie się z jego rąk i spadnie na podłogę. Nie widział jej łez i nie wiedział, że wspomniała obraz, na którym jej matka, młoda i stająca przed ważnym w życiu egzaminem, ma na ramieniu kwiat kasztanowca.

* * *

Kasztanowiec, przywoływany w poezji Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, córki Marii z Kisielnickich, to drzewo świętych, pustelników i mędrców, oznaka miłości i piękna, symbol wiosny, niewinności i owocowania, zapowiedź tego, co może się zdarzyć w przyszłości, tak jak zapowiedzią było wszystko to, co działo się podczas malowania obrazu. Wojciech pytał później żonę, czy pamięta ich „posiedzenia przy portrecie”, i zapewniał, że nigdy nie był szczęśliwszy. Wówczas dała mu „swoją rączkę najsłodszą pocałować” i przeżywali piękne chwile, od których „aż mu się słabo zrobiło”. Zapamiętał związane z narzeczeńskim okresem bajeczne spacery konne i cudowne momenty, usteczka rozkoszne i pragnienie, żeby „pocałować oczka, nosek, uszka, rączki i nóżki, i każdy paluszek bez pończoszki”.
Kiedy Maria Kossakowa umarła w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, nieodwołalnie umierał także dom, którego strzegła. Tymczasem w Anglii tęskniła za nim jej córka Maria – poetka. Kasztany, wiosenne wilgotne i cieniste drzewa, i kwiaty zapowiadające duszne lato były dla córki wspomnieniem z Krakowa. Śniła, że nocą jedzie fiakrem wzdłuż Plant, że stukają końskie kopyta, ulice są ciemne i puste, a kasztany nieruchome. Na górze domu paliły się jeszcze światła, ale na dole, gdzie mieszkali jej rodzice, były już tylko żałość i pustka, bo razem z nimi umarł i jej świat. „Nie ma ślimaczka w swojej skorupce. Nie ma mojego szczęścia”, powiedziała, być może przeczuwając, że nie tylko matki, lecz także domu już nigdy nie zobaczy.

* * *

Maria pochodziła z rodu Kisielnickich. Była córką Joanny Agrypiny Zofii Marylskiej herbu Ostoja i Józefa Kisielnickiego herbu Topór z Kisielnicy. Szczegółowiej koligacje rodzinne zostaną omówione w rozdziale poświęconym jej kuzynce – Annie.
16 lipca 1884 roku o godzinie dziewiętnastej w kościele parafialnym w Porytem poślubiła o cztery lata starszego od siebie Wojciecha Kossaka, syna Juliusza i Zofii z Gałczyńskich. Miała wówczas dwadzieścia trzy lata. Po ślubie przeniosła się do Krakowa. Listy pisane do babci Anny z Bykowskich Kisielnickiej, a także wzmianki w listach do córek i wnuczki Teresy, zwanej Reksią, pozwalają wywnioskować, jak bardzo kochała dom rodzinny, jak bardzo tęskniła za miejscem, w którym nauczono ją szacunku do tradycji, do rodowego dziedzictwa i tak zwanego dobrego wychowania.
Opowieść o niej trzeba stworzyć głównie na podstawie listów, fotografii i wspomnień. Na szczęście jest ich na tyle dużo, że można spróbować z dużym prawdopodobieństwem sportretować kobietę, która miała wpływ na twórczość męża, syna i córek, a sama pozostawała w ich cieniu. Kim była, jakie możemy wymienić przymioty i jakie odnaleźć cechy przekazane w genach utalentowanym dzieciom? Czy wychowała je, korzystając z mądrych rad babci i matki, a tym samym osiągnęła spodziewane efekty? Czy była szczęśliwa, czuła się spełniona, czy zrealizowała marzenia, wypełniła powinności i pod koniec życiamogła z czystym sumieniem odejść tam, dokąd wcześniej w drogę bezpowrotną udał się jej mąż? A może była niespokojna, wiedząc, że dzieci nie spełniają oczekiwań, nie będą dumą Kisielnickich i Kossaków, nie wpiszą się w wielką historię rodu, z którego wyszła, i w dzieje rodziny, z którą się przez małżeństwo związała?

* * *

Na pewno jako młoda panienka o dziewczęcym wyglądzie była szczęśliwa, a życie niosło wiele obietnic, które zostały spełnione, i takich, których realizacji nigdy nie doczekała. Zanim została panią Kossakową, zobaczyła miejsca, gdzie można się było po dziewczęcemu rozmarzyć i zachwycić światem. Do babci pisała z „onej sławnej Wenecji”, do której przyjechała, żeby rozkoszować się morzem, widokami i, jak każda kobieta, pójść na zakupy. Razem z matką w Wiedniu zwiedziła „sklepy okazałe”, które były, jej zdaniem, większe niż w Paryżu, i oglądała zachwycające porcelanowe serwisy do kawy z motywami róż.
„Miałam tyle lat, co ty, gdy zwiedzałam Francję – pisała pod koniec życia do nastoletniej wnuczki. – Niezapomniane wrażenie odniosłam zwiedzając muzea przepełnione arcydziełami Mistrzów, oglądając i podziwiając kulturę i geniusz twórców cywilizacji zachodniej”.
Nie wszystko, co zobaczyła za granicą, wzbudzało jej zachwyt, tak jak porcelanowy serwis i arcydzieła mistrzów. W hotelu było nędzne pianinko i dziewczęta rzadko na nim grały. W końcu uprzykrzył jej się klimat, buciki wydawały się zbyt ciasne i chciałaby już wrócić do domu. Dopytywała, czy Andzia i Walunia, o których jeszcze opowiemy, dotrzymują babci towarzystwa, czy pobierają lekcje muzyki, i zastanawiała się, czy wszystkie bratki w ogrodzie już okwitły.
Do „onej sławnej Wenecji” przyjechał niespodziewanie narzeczony jej siostry Orszulki. Jechał biedak przez pięć dni, żeby ją zobaczyć, a ona podjęła właśnie decyzję, żeby zerwać zaręczyny. Może chciała mu o tym napisać, ale teraz była zmuszona sama „te niemiłe rzeczy powiedzieć” strudzonemu daleką drogą amantowi. Chyba nie był zbyt przygnębiony albo ona, jak przekonuje Maria Kisielnicka, bardzo mądrze poprowadziła rozmowę, bo ostatecznie rozstali się po przyjacielsku. Maria zaś, przyszła pani Kossakowa, zauważyła przy okazji, że „swatane rzeczy nigdy prawie się nie udają”.
Wiedząc o tym, sama wybrała sobie męża. Była z pewnością zakochana, a jako panienka z dobrego domu rumieniła się chyba, czytając jego zapewnienia o miłości i namiętne wyznania. Skromna Maria, jak później napisała jedna z jej córek, wychodząc za mąż, nie miała „o tych sprawach” pojęcia, a narzeczony tymczasem już zasłużył sobie na miano kobieciarza.
Pisał do niej, że jest Marysiątkiem ślicznym, najmilszym i „apetycznym do zjedzenia”, i zachęcał, żeby porzuciła niepotrzebną pruderię. W kolejnych listach, już jako mąż, był coraz bardziej odważny i pozwalał sobie na obrazowe i ukonkretnione wyznania miłosne. „Kochanego robaczka” całował więc w biust, pupkę i „w te takie ładne różowe także”. Mimo miłosnych zaklęć między zakochanymi dochodziło, oczywiście, do nieporozumień. O sprzeczkach pisał Wojciech dość niefrasobliwie: „jesteśmy straszne dzieci” i dodawał przewidująco: postarzejemy się na czas. Zachował jednak przez kolejne lata tyle energii, radości życia i zapału, że starzał się na pewno wolniej niż jego rówieśnicy, może nawet wolniej niż jego Maniusia, udręczona troskami o dom i wychowanie dzieci.
Skromnej i wstydliwej Marii trafił się mąż nader oryginalny, namiętny i bez ogródek opowiadający o swoich namiętnościach, co niewątpliwie, zważywszy na jej urodzenie i odebrane wychowanie, wprawiało ją w zakłopotanie, bo chyba nigdy nie pozbyła się pruderii, chociaż do tego zachęcał.
Wojciech Kossak sam o sobie mówił, że ponad miarę kocha kobiety, a dziś może określilibyśmy go mianem uwodziciela. Nazywał siebie, swojego brata bliźniaka, a potem także syna kobieciarzami. Na pewno wiedział, jak zdobyć tę, która zwróciła jego uwagę. Stawiał się w roli poddanego i żebrzącego o jej względy. Zaręczyny przedstawił jako hołd składany przyszłej żonie. Rycerz klęczący przed królową ma twarz młodego Kossaka. W Muzeum Zofii Kossak w Górkach Wielkich można podziwiać dwa wachlarze, na których powtórzył temat zaręczyn. Podzieliły los skradzionych w 1993 roku i odzyskanych później obrazów. Nie wiadomo na pewno, czy oba dotyczą jego zaręczyn z Marią, czy też jeden z nich powstał dla upamiętnienia późniejszej rodzinnej uroczystości, jaką był ślub jego brata z kuzynką Marii. Byli do siebie podobni jak dwie krople wody, więc nie wiadomo, kogo ostatecznie wówczas sportretował. Tak się też składa, że podobne do siebie były również obie narzeczone. Scena koncertu Jankiela i hołd oddawany królowej przez przystojnego rycerza na zawsze uwieczniły dla przyszłych pokoleń chwile szczęśliwe i pełne obietnic.

* * *

 
Wesprzyj nas