Saga rodziny Winnych z Brwinowa to opowieść wpleciona w dramatyczne wydarzenia XX wieku. Rozpoczyna się z chwilą wybuchu I wojny światowej, a skończy po stu latach – w czasach współczesnych.


Autorka nie ukrywa, że inspiracją dla powstania tej książki było znakomite dzieło – “Sto lat samotności” Márqueza. Czy podwarszawski Brwinów może być odpowiednikiem Macondo? Stworzone na potrzeby powieści miasteczko, w którym dzieją się rzeczy niezwykłe.

Mimo jego niezwykłości życie toczy się naturalnym rytmem życia człowiek: narodziny, zaślubiny, śmierć. To wszystko uzupełnione – przestępstwami, ludzkimi dramatami i szczęśliwymi przypadkami. Jako czytelnicy nie tylko obserwujemy, lecz wręcz bierzemy udział w życiu rodziny Winnych. Od dramatycznych wydarzeń osobistych począwszy, przez wydarzenia zmieniające losy świata.

Ci, którzy walczyli 
Tom II sagi

1 września 1939 roku. Mania i Ania Winne, pierwsze w rodzinie z podwarszawskiego Brwinowa bliźniaczki są już dorosłe. W tym wyjątkowo burzliwym dla losów Polski dniu Mania rodzi kolejne bliźniaczki – Kasię i Basię. Szczęście związane z urodzeniem córek przyćmi zaginięcie jej męża Pawła. Czy oznacza to owdowienie? Wówczas nikt tego nie wie.

Tego feralnego dnia niemieckie kule dosięgły również nestora rodu – Antoniego. Ciężar odpowiedzialności za rodzinę musi wziąć na siebie Ania – bliźniaczka Mani.

Podczas II wojny światowej rodzina Winnych przeżywa to samo, co setki tysięcy polskich rodzin. Niektórzy Winni walczą na europejskich frontach, inni zmagają się z okupacyjną codziennością: terrorem, głodem i groźbą wywózki do obozów koncentracyjnych. Mimo wojennej zawieruchy, życie płynie dalej: Winni kochają, nienawidzą, rodzą się im kolejne dzieci. Nadchodzi koniec II wojny światowej. Upragniona wolność niewiele ma jednak wspólnego z tym, o czym marzyli przez lata nazistowskiego terroru. Inwigilacja i represje ze strony komunistycznych rządów to chleb powszedni powojennych lat. Jak Winni poradzą sobie w nowej rzeczywistości?

Ałbena Grabowska – lekarz neurolog- epileptolog (obecnie pracuje w Szpitalu Dziecięcym w Dziekanowie Leśnym, pełni także funkcję sekretarza Polskiego Towarzystwa Epileptologii). Imię Ałbena, oznaczające kwitnącą jabłoń, zawdzięcza swoim bułgarskim korzeniom. Matka trójki dzieci, która nie wyobraża sobie życia bez pisania. Wydała między innymi powieść Lot nisko nad ziemią oraz I tom sagi Stulecie Winnych. Ci, którzy przeżyli (Wydawnictwo Zwierciadło, 2014).

Ałbena Grabowska
Ci, którzy walczyli 
Stulecie Winnych – Tom II sagi
Wydawnictwo Zwierciadło
Premiera: 27 stycznia 2015

1942 rok

Wojna przemawia do ludzi wieloma językami, ale zawsze jest to głos bestii. Któregoś dnia bestia wsączyła w ucho Zuzanny Birgenhoff kilka kropli jadu i ta, zaraz po obudzeniu, zgłosiła się do siedziby Gestapo przy alei Szucha w Warszawie, gdzie powiedziała, że w sąsiedniej kamienicy, przy ulicy Marszałkowskiej sześćdziesiąt mają miejsce konspiracyjne spotkania. Wiedzę swoją oparła na obserwacjach ludzi wchodzących do budynku, a następnie z niego wychodzących, zawsze pojedynczo, w odstępach kilkuminutowych. Ponadto stwierdziła, że co najmniej jeden z tych regularnie spotykających się w mieszkaniu na drugim piętrze chłopców, niósł ze sobą futerał na gitarę, w którym, jak Zuzanna przypuszczała, przenoszono broń. Dyżurny oficer SS z wielką przyjemnością zaprowadził informatorkę do wyżej sklasyfikowanego urzędnika, któremu łamaną niemczyzną powtórzyła swoją historię. Tamten zapisał wszystko jak trzeba, podziękował Zuzannie, która z czystym sumieniem poszła do domu, gdzie oddała się dalszej obserwacji sąsiadów swojej kamienicy oraz budynków do niej przylegających. Serce Zuzanny przed wojną było wyłącznie polskie, ale w czasie okupacji zniemczało z niejasnych powodów, z którymi pradziadek Niemiec niewiele miał wspólnego. Po jej wyjściu oficer wykonał kilka telefonów i następnego dnia o umówionej godzinie pod wskazaną kamienicę podjechała duża czarna ciężarówka, z której wysypało się kilkunastu żołnierzy. Mieszkańcy domu zostali wywleczeni przez bramę, a następnie ustawieni pod murem. Rozstrzelano dziesięć osób, w tym trzy kobiety i siedmiu mężczyzn, a dziesięciu młodych chłopców aresztowano. Jeden z nich, ten, który miał futerał na gitarę, próbował uciekać, ale seria z karabinu maszynowego powaliła go na środek Marszałkowskiej. W futerale nie było broni, tylko gitara, którą jeden z Niemców rozbił o mur kamienicy, trudno powiedzieć, dlaczego. Samochód z chłopcami odjechał z piskiem opon, przerażeni lokatorzy kamienicy wrócili do swoich mieszkań, a ci, których bliscy leżeli pod ścianą, rozpaczali.

Aresztowani byli torturowani i męczeni w podziemiach Szucha jeszcze kilka dni, przy czym dwóch z nich po pierwszym przesłuchaniu przyznało się do działalności konspiracyjnej polegającej na małym sabotażu, pozostali upierali się, że spotykają się na wieczorkach tanecznych. Odpowiednia perswazja wystarczyła, aby podali kontakty do swoich przełożonych, bądź innych osób, z którymi się porozumiewali. Nastąpiło jeszcze kilkanaście aresztowań, przesłuchań i wiele egzekucji osób związanych i niezwiązanych z działalnością konspiracyjną przy Marszałkowskiej numer sześćdziesiąt. W sumie dwadzieścia kilka matek straciło swoich synów i córki, kilka żon mężów, a braci sióstr. Ile dzieci zostało sierotami, pośrednio czy bezpośrednio w wyniku słów Zuzanny, nikt nie zliczy.

Sama Zuzanna była z siebie bardzo zadowolona, uważając, że spełniła obywatelski obowiązek wobec Niemiec, które nazywała teraz „prawdziwą ojczyzną”. Jej samopoczucie uległo pogorszeniu dopiero jakiś czas później, kiedy do masywnych drzwi zastukało dwoje młodych ludzi i po odczytaniu jej wyroku skazującego w imieniu Polski Podziemnej, dostała dwie kule prosto w białą pierś. Do tego czasu zdążyła jeszcze złożyć kilka doniesień bezpośrednio do uszu oberleutnanta Hansa Kochmanna, któremu donosiła przed, po i w trakcie, a najbardziej lubiła w trakcie, kiedy zamiast krzyczeć: „ach” czy „och” wykrzykiwała nazwiska znajomych i sąsiadów. Oberleutnant przyjmował to za dobrą monetę, czasami kogoś aresztował, a czasami ograniczał się tylko i wyłącznie do kwiecistych opisów, jak to w wyniku pomocy Zuzanny państwo niemieckie odnosi swoje wielkie zwycięstwo.

Tamtą egzekucję obserwowała z przerażeniem Ania Winna-Tarasiewicz, która razem ze swoim mężem Kazimierzem mieszkała trzy kondygnacje nad Zuzanną, na siódmym, ostatnim piętrze sąsiedniej kamienicy, czyli przy Marszałkowskiej sześćdziesiąt dwa. Podobne widoki w okupowanej Warszawie, łapanki z egzekucjami i masowe wywózki do obozów zagłady były wtedy na porządku dziennym. Ludzie przyzwyczaili się do wszechobecnego terroru i myśli, że wychodząc rano z domu, nie mają żadnej gwarancji, że wieczorem powrócą. Mimo to żyli z dnia na dzień, jedli, pili, pracowali, kochali, witali przychodzące na świat dzieci i grzebali zmarłych. To ostatnie, niestety, coraz częściej.

Na siódmym piętrze Ania razem z Kazimierzem zajmowała czterdziestometrowe mieszkanko składające się z dwóch pokoików przedzielonych kotarą z maleńkim balkonikiem, z którego widać było Wisłę oraz pola i lasy już nienależące do Warszawy. Kuchnia była przytulona do klatki schodowej cienką ścianą, przez którą słychać było kroki sąsiadów. Zimą w domu wiało okrutnie, a latem było gorąco nie do wytrzymania. Łazienki, niestety, w mieszkaniu nie było i trzeba było chodzić za potrzebą dwa piętra niżej do wygódki na korytarzu. W budynku była winda, ale funkcjonowała wyłącznie do piątego piętra, jakby na szóstym i siódmym ludzie mieli inne nogi niż ci z niższych pięter. Mimo to Ania Winna po ślubie zdecydowała się wynająć właśnie to mieszkanie, ponieważ dzięki swoim nadprzyrodzonym zdolnościom wiedziała, że kamienica ocaleje jako jedna z zaledwie kilku przy całej Marszałkowskiej. Zuzannę mijała na schodach, kiedy szła na tajne komplety kilkaset metrów dalej do szkoły Platerek, którą sama kończyła, albo wychodziła do kawiarni Stokrotka. W niej z obojętną miną obsługiwała zarówno Polaków, jak i Niemców, chociaż ci ostatni do kawiarni zaglądali rzadko, mając „swoje” lokale przy placu Unii Lubelskiej. Wiedziała, że sąsiadce źle z oczu patrzy, a jej głupota może napytać biedy, ale kłaniała się uprzejmie, nawet z pewną uniżonością, wiedząc doskonale, że takie jak ona muszą czuć się lepsze od innych. Tamci chłopcy oraz kolejni „konspiratorzy” padli ofiarą nieposkromionej chciwości i bezkresnej głupoty Zuzanny, której mało było pieniędzy, jakie dostawała od ciężko pracujących na roli rodziców i oberleutnanta Hansa. Ania swoim szóstym zmysłem czuła, że coś złego za sąsiadką idzie, ale myślała raczej o pokątnym handlu mięsem, kantach czy sprowadzaniu tłustych Niemców do domu, niż o rzeczywistym złu. Egzekucja zatem wstrząsnęła nią do głębi, zwłaszcza że przypomniała jej tamten dzień sprzed ponad dwóch lat, kiedy pod murem naprzeciw niemieckich karabinów stanął jej ukochany Paweł, a dziadek Antoni oddał za niego życie. Od tamtej godziny upłynęło mnóstwo wody w rzekach, wiele się zdarzyło, świat rozsypał się na kawałki, ale Ania nie mogła zapomnieć wzroku szwagra, który przygotowywał się na śmierć, a potem ciała dziadka z dziurą od kuli na piersi, rozłożonymi rękoma i spokojem na twarzy. Tamtego dnia jej siostra Mania urodziła dwie dziewczynki, babcia Bronia przestała mówić, a Paweł zamiast cieszyć się z darowanego życia, przepadł gdzieś bez wieści. Dopiero po kilku miesiącach okazało się, że zaciągnął się do wojska, kiedy przesłał z frontu list do swojej żony. Tego listu Mania nie pokazała nikomu, nawet jej – swojej siostrze bliźniaczce. Co w nim było, Ania mogła się jedynie domyślać, ale jego treść miała poznać dopiero wiele lat później, kiedy to, co wtedy napisał Paweł, nie miało już żadnego znaczenia. W chaosie zdarzeń, które wtedy nastąpiły, Ani zupełnie wyleciał z głowy niejaki Kazimierz Tarasiewicz, który zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia w pewne sierpniowe popołudnie, a co za tym idzie postanowił dotrzymać zawartej umowy i stawić się na umówione spotkanie dwudziestego września w Brwinowie. Potem opowiadał jej, jak z okupowanego Krakowa ruszył koleją, następnie furmankami, a nawet część drogi pokonał pieszo, dziwiąc się, że wojna wyszła poza obręb dawnej stolicy Polski. Jemu naprawdę się wydawało, że tylko tam panoszą się Niemcy, a reszta kraju jest może nie tyle wolna, ile o wiele mniej represjonowana. Kiedy dotarł pod koniec października do Brwinowa, brudny i obdarty, zapukał do okna drewnianego domku. Drzwi otworzyła mu Mania, która miała nadzieję, że to jej mąż Paweł stoi przed progiem domu i chce ją na powrót zabrać do mieszkanka nad biblioteką, które do pierwszego września zajmowali oboje, ciesząc się sobą, swoją miłością i oczekując dziecka. Kiedy zobaczyła brudnego i zarośniętego Kazimierza, krzyknęła nie tyle ze strachu, ile z rozczarowania, że to niewłaściwy mężczyzna puka do ich drzwi.

Tamtego dnia, kiedy Niemcy weszli do Brwinowa i postanowili zabić dla przykładu kilkunastu mieszkańców miasteczka, w tym Pawła, Mania z początku nie wiedziała, co się dzieje, a potem była tak zajęta własnym bólem, że nie zrozumiała, jaki był finał tej historii. Kiedy już dziewczynki jedna po drugiej przyszły na świat, chciała pokazać je mężowi, a wtedy okazało się, że Pawła nigdzie nie ma. Nie powiedziano Mani o śmierci Antoniego w obawie, że straci mleko, nie zabrano jej nawet na pogrzeb, tylko polecono leżeć w domu i karmić Kasię i Basię. Drugiego dnia Mania wyraziła głębokie zaniepokojenie, że Pawła wciąż przy niej nie ma i nie może zobaczyć córek. Domagała się na przemian męża, doktora, babci, siostry lub ojca, a najlepiej wszystkich naraz. Nie rozumiała, dlaczego przychodzi tylko Ania, mająca błędny wzrok i łykająca łzy. Doktor Brzozowski nie żył, daremnie Mania dopominała się wizyty właśnie tego medyka, który ją samą na świat przyjmował, albo chociażby prosiła, żeby babcia Bronia przyszła i zobaczyła prawnuczki. Zawołano innego doktora, który zostawił poważniej chorych, żeby zbadać Manię. Przyszedł jednak, orzekł, że wszystko jest w porządku i kazał „dochodzić do siebie”. Do położnicy nadal zaglądała tylko siostra, głaskała po główkach maleńkie dziewczynki, całowała Manię, a potem wybiegała, zanosząc się płaczem, bo zupełnie nie wiedziała, co ma robić i jak dalej żyć. Mania nadal nic nie rozumiała, histeryzowała strasznie, dzieci płakały, a w Brwinowie zapanował chaos daleko większy niż ten w tysiąc dziewięćset czternastym roku. Ludzie, kiedy już otrząsnęli się z pierwszego szoku, natychmiast zaczęli kopać tajne piwnice, gromadzić jedzenie, którego z racji ciepłego lata było w bród, robić przetwory na czarną godzinę, słowem zabezpieczać sobie wojenną przyszłość. Najgorsza była niekontrolowana wycinka drzew. Ludzie ryzykowali zdrowiem, a nawet życiem, ścinając sosny i dęby w okolicznych lasach, a potem tnąc pniaki siekierami na kawałki. Niejeden kark został złamany i niejedna ręka ucięta podczas próby zdobycia drewna na opał. U Winnych to Ania musiała wziąć na siebie ciężar zabezpieczenia rodziny, ponieważ Mania, rzecz jasna, nie mogła w niczym pomóc. Babcia leżała, patrząc w przestrzeń, dziadka już nie było, a ojciec zapadł w rodzaj letargu. Tadek i Wacek poszli na wojnę, twierdząc, że ojczyzna ich wzywa. Na wujów nie mogła liczyć. Stefan z Grażyną mieszkał w Siedlcach i nie dawał znaku życia, wuj Kajtek, ciocia Iwonka z synami pojechali do jej rodziców aż pod Poznań, składając mglistą obietnicę, że wrócą i zabiorą do siebie Bronisławę. Wuj Władek niewiele mógł pomóc, bo noga całkiem mu odmówiła posłuszeństwa, a Kazia i tak delikatna psychicznie, martwiła się nie tyle wojną, ile dziwnym zachowaniem swoich dwóch synów. Damian znikał gdzieś na całe dnie i nie chciał powiedzieć, dokąd chodzi, więc Kazia wmówiła sobie, że zapewne zamierza pójść do lasu i walczyć. Natomiast Jasiek jeździł codziennie do Pruszkowa rowerem, gdzie, jak twierdził, pracował w wyuczonym zawodzie elektryka w fabryce porcelany, która kto wie, co produkowała po wybuchu wojny, bo raczej, jak Kazia analizowała, nie szkło, nijak do wojny niepasujące. Ania nie mogła zatem liczyć na nikogo, prócz ojca.

Stanisław wyglądał tak strasznie jak wtedy, kiedy umarła mama Ani i Mani – Kasia, albo wtedy, kiedy musiał Władzię do grobu składać, a nie mógł ani jednym słowem wyrazić swojego żalu. Teraz mógł już płakać i w czterech ścianach dawać upust swojej nienawiści do Niemców, ale zabrakło mu słów i łez. Chodził niespokojnie z kąta w kąt, do wnuczek nie zaglądał, ale trzeba przyznać, że pomagał Ani, jak umiał. Rozumiał także, że trzeba zapełnić spiżarnię, zadbać o zwierzęta, ocieplić stodołę, a także kupić owies i siano dla krowy i koni, ale ledwie dźwigał się z łóżka, a jak już wstał, to marzył tylko o tym, żeby się położyć.

 
Wesprzyj nas