Zdaniem krytyków najlepsza książka Alice Munro, laureatki literackiej Nagrody Nobla


Miłość jest przeznaczeniem, ale nie wytycza drogi na całe życie. Bywa, że pojawia się tam, gdzie jej nie oczekiwano, zmienia lub porzuca obiekt uczuć, niesie ze sobą namiętność bądź nudę przyzwyczajenia, nieraz utrzymuje się na niej „leciutki nalot nienawiści”.

Autorka wypełnia przestrzeń między „kocha” a „szanuje” wielością odcieni uczuć i relacji. W jednym z opowiadań pisze, że „przypomina to bardziej chwytanie czegoś w powietrzu niż budowanie historii”. Opowiada o przeszłości, tworzy prawdopodobne scenariusze, ale nie namawia do poszukiwania prawdy o przyszłości za wszelką cenę: „Nie pytaj, bo wiedzieć nie trzeba… co gotuje nam los, tobie i mnie”.

Munro pokazuje, jak głębokie i niepowtarzalne może być życie zwykłych ludzi zawieszonych między prowincją a miastem, wiarą a bezbożnością, historią własnego życia a zapisanym gdzieś losem.

Jonathan Frazen, wybitny realistyczny pisarz amerykański, składając Munro hołd w „New York Timesie” napisał, że w jej pisarstwie chodzi przede wszystkim o samą przyjemność opowiadania”.
Juliusz Kurkiewicz, „Gazeta Wyborcza”

Tytuł nawiązujący do dziecięcej wyliczanki, świadczy o nieprzewidywalności losu postaci. Autorka czerpie z dokonań realistów. Wiernie odtwarza rzeczywistości, dba o detale, a jednocześnie bawi się tą konwencją ,włączając do swoich opowieści oniryczne wątki. Na jedno z opowiadań z tomu “Kocha, lubi, szanuje”, zdaniem krytyków najlepszej książki Munro, “The New Yorker” poświęcił aż pół numeru. Czy można wyobrazić sobie lepszą rekomendację?
Damian Gajda, Onet.pl

Alice Munro (ur. 10 lipca 1931 w Wingham w prowincji Ontario) – laureatka literackiej Nagrody Nobla (2013) oraz nagrody Bookera (2009).
„Mistrzyni współczesnego opowiadania” – jak określiła ją w uzasadnieniu werdyktu Szwedzka Akademia, a na co dowodem jest często używane przez dziennikarzy i czytelników określenie „kanadyjski Czechow”. Akcja większości jej utworów osadzona jest w południowo-zachodniej części stanu Ontario, gdzie urodziła się i dorastała autorka. W swojej kameralnej twórczości wielokrotnie wykorzystywała wątki autobiograficzne, własne doświadczenia i przeżycia, choć jak sama twierdzi, to cztery opowiadania kończące ostatnią książkę Drogie życie „najwierniej oddają to, co chciałaby powiedzieć o sobie i swoim życiu”. Po jej publikacji Alice Munro ogłosiła przejście na literacka emeryturę.
W swoim dorobku pisarka ma także dwie nagrody Trillium Book Award (1990, 2013) oraz trzy wyróżnienia literackie przyznawane przez Gubernatora Generalnego Canady (1968, 1978, 1986). Przez czytelników uwielbiana jest za szczerość, oszczędność słowa, kameralność swoich utworów i za to, że pisze o „zwykłym życiu i zwykłych ludziach”. Alice Munro odpowiada: „to nieprawda, każdy z nas jest wyjątkowy”.

Munro podgląda swoich bohaterów zatrzymanych w kadrach pomiędzy poobiednim zmywaniem naczyń a decyzjami, które na zawsze zmienią ich los.

– Piotr Stasiak, „Polityka”

Alice Munro
Kocha, lubi, szanuje…
Przekład: Jadwiga Jędryas, Tina Oziewicz
Wydawnictwo Literackie
wznowienie
Premiera: 19 lutego 2015

Kocha, lubi, szanuje…

(…) W ten ciepły wrześniowy dzień miała na sobie długi ponury płaszcz, a także ciężkie sznurowane trzewiki i skarpetki.
Właśnie nalewał sobie kawy z termosu, gdy wróciła i zapukała w okienko.
– Meble, które nadaję — oświadczyła — są w bardzo dobrym stanie, prawie nowe. Nie chciałabym, żeby się poobijały czy porysowały. Ani przeszły zapachem bydła.
– Proszę pani — obruszył się — kolej ma dosyć doświadczenia w transporcie towarów. I nie używa tych samych wagonów do przewożenia mebli i zwierząt.
– Zależy mi na tym, by dotarły na miejsce w takim stanie, w jakim wyruszą.
– Kiedy kupuje pani meble, stoją one w sklepie, prawda? Ale zastanawiała się pani kiedykolwiek, jak tam trafiły? Nie zrobiono ich przecież w sklepie! Nie, wyprodukowano je w jakiejś fabryce, a do sklepu zostały przetransportowane, i to najprawdopodobniej pociągiem. Skoro tak, to czy nie lepiej założyć, że kolej wie, jak się z nimi obchodzić?
Wciąż patrzyła na niego bez uśmiechu lub jakiegokolwiek sygnału, że dostrzega swoją kobiecą naiwność.
— Mam nadzieję — odparła. — Mam nadzieję, że wie.

Zawiadowca był przekonany, że zna w mieście wszystkich. Czyli z połowę mieszkańców. I to tych, którzy naprawdę byli „stąd” — to znaczy nie przybyli dzień wcześniej i nie zamierzali szybko wyjeżdżać. Kobietę, która wybierała się do Saskatchewan, uznał za nieznajomą, bo nie chodziła do jego kościoła, nie uczyła jego dzieci ani nie pracowała w sklepie, restauracji czy urzędzie, które odwiedzał. Nie była też zamężna z kimś, kogo by znał z towarzystw Elks, Oddfellows, Lions Club czy ze stowarzyszenia kombatantów Legion. Spojrzenie rzucone na jej lewą dłoń, kiedy wyciągała pieniądze, upewniło go — bo nie można powiedzieć, żeby zaskoczyło — iż nie była mężatką. Z tymi butami, skarpetkami zamiast pończoch, bez kapelusza czy rękawiczek popołudniową porą, mogłaby być chłopką. Ale nie okazywała zwykłej tamtym niepewności czy skrępowania. Nie miała manier wieśniaczki; szczerze mówiąc, nie miała żadnych manier. Potraktowała go, jakby był maszyną do udzielania informacji. A przy tym napisała miejski adres — Exhibition Road. Jeśli kogoś naprawdę mu przypominała, to pewną siostrę bezhabitową, którą kiedyś widział w telewizji: opowiadała o pracy misyjnej gdzieś w dżungli; pewnie nie nosiły tam habitów, żeby łatwiej było im się ruszać. Siostra uśmiechała się sporadycznie, na dowód, że religia powinna ludzi uszczęśliwiać, ale w zasadzie spoglądała ponad głowami publiczności, jak gdyby była przekonana, że inni istnieją na świecie głównie po to, by ona mogła nimi komenderować.

Johanna chciała załatwić jeszcze jedną rzecz, którą ciągle odkładała na później: pójść do sklepu z konfekcją U Milady, by sprawić sobie strój. Nigdy tam jeszcze nie była; gdy potrzebowała czegoś, na przykład skarpetek, szła do Odzieży Męskiej, Damskiej i Dziecięcej Callaghana. Miała mnóstwo rzeczy odziedziczonych po pani Willets, jak chociażby ten nieśmiertelny płaszcz. A Sabitha, dziewczynka, którą się zajmowała u pana McCauleya, zasypywana była kosztownymi strojami po kuzynkach.
Na wystawie U Milady stały dwa manekiny ubrane w garsonki o dosyć krótkich spódniczkach, z pudełkowymi żakietami. Jedna garsonka była w kolorze rdzawozłotym, druga — ciepłym ciemnozielonym. Wokół nóg manekinów leżały rozrzucone duże liście klonu w jaskrawych barwach. Były też przyklejone tu i ówdzie na szybie. O tej porze roku, kiedy większość ludzi starała się zgrabić liście i je spalić, tutaj stanowiły główną ozdobę. Ukośny napis na szybie, wykaligrafowany czarnym pochyłym pismem, głosił: „Prosta elegancja, moda na jesień”.
Otworzyła drzwi i weszła do środka.
Przed nią, w pionowym lustrze, ukazało się odbicie jej samej od stóp do głów, w dobrej jakości, jednak bezkształtnym długim płaszczu pani Willets, spod którego ponad skarpetkami wyzierało parę centymetrów gołych masywnych nóg.
Robili to oczywiście naumyślnie. Ustawiali lustro w tym miejscu, żeby człowiek od razu zdał sobie sprawę ze swych braków, a następnie — na to liczyli — wpadł na pomysł kupienia czegoś, by poprawić sobie wygląd. Gdyby nie była zdecydowana coś kupić, wyszłaby, uświadomiwszy sobie tak oczywisty podstęp.
Pod ścianą stał regał z sukniami wieczorowymi, z których każda, z muślinów i taft, w bajecznych kolorach, godna była królowej balu. W głębi, za szkłem, by nie dosięgły ich niczyje niepożądane dłonie, wisiało z pół tuzina sukni ślubnych z nieskazitelnie białego muślinu, kremowej satyny lub koronki w odcieniu kości słoniowej, wyszywanych srebrnymi paciorkami lub maleńkimi perłami. Obcisłe gorsety, wycięte dekolty i sute spódnice. Nawet gdy była młodsza, nie mogła brać pod uwagę takiej ekstrawagancji, nie tylko ze względu na pieniądze, ale dlatego że nie żywiła absurdalnej nadziei na przemianę, szczęście.
Minęło parę minut, zanim ktoś się pojawił. Może mieli tu judasz, przez który się jej przyglądali, oceniając, że nie jest ich typem klienta, i czekając, aż odejdzie.
Nie odeszła. Minęła odbicie w lustrze, schodząc z linoleum przy wejściu na miękką wykładzinę, aż zasłona w głębi sklepu wreszcie się rozsunęła i ukazała się Milady we własnej osobie, ubrana w czarną garsonkę z błyszczącymi guzikami. Wysokie obcasy, szczupłe łydki, pas tak ciasny, że jej nylonowe pończochy aż chrzęściły, włosy w odcieniu złota ściągnięte do tyłu, odsłaniające umalowaną twarz.
– Chciałabym przymierzyć garsonkę z wystawy — powiedziała Johanna wyćwiczonym głosem. — Zieloną.
– Och, jest piękna — stwierdziła kobieta. — Ta na wystawie akurat jest w rozmiarze trzydzieści osiem. Pani pewno nosi… — czterdzieści dwa?
Zachrzęściła koło Johanny i poprowadziła ją do części sklepu, gdzie wisiały codzienne ubrania, kostiumy i sukienki.
– Ma pani szczęście. Oto rozmiar czterdzieści dwa.
Pierwsze, co Johanna zrobiła, to sprawdziła cenę na etykietce. Była przeszło dwukrotnie wyższa od tej, której się spodziewała; nie miała zamiaru niczego ukrywać.
– Dosyć droga.
– To bardzo piękna wełna. — Kobieta gmerała chwilę, zanim znalazła etykietkę i przeczytała skład materiału, choć Johanna nie bardzo słuchała, bo wzięła do ręki brzeg, by ocenić wykończenie.
– W dotyku wydaje się jak jedwab, ale jest nie do zdarcia. Widzi pani, że cała jest na podszewce ze ślicznego sztucznego jedwabiu. Nie będzie się wyciągać przy siedzeniu ani defasonować jak tanie kostiumy. Proszę spojrzeć na aksamitne mankiety i kołnierz, i te maleńkie aksamitne guziczki na rękawach.
– Zauważyłam.
– Takie detale mają swoją cenę, gdzie indziej ich nie ma. Wspaniały jest ten dotyk aksamitu. I to tylko w zielonym kostiumie; w morelowym nie, chociaż kosztuje tyle samo.
Rzeczywiście, wykończenie kołnierza i mankietów aksamitem nadawało kostiumowi, zdaniem Johanny, wizerunek subtelnego luksusu, zachęcając do kupna. Ale nie zamierzała się do tego przyznać.
– Nie zawadzi przymierzyć.
Ostatecznie była przygotowana. Czysta bielizna i talk pod pachami.
Kobieta okazała dość taktu, by zostawić ją samą w jaskrawo oświetlonej kabinie. Johanna starała się nie patrzeć, dopóki nie wciągnęła spódnicy i nie zapięła żakietu.
Najpierw popatrzyła na kostium. W porządku. Dobrze leżał; spódnica była krótsza niż te, które zwykle nosiła, no ale jej rzeczy nie były szykowne. Do kostiumu nie miała zastrzeżeń. Gorzej z tym, co z niego wystawało. Szyja, twarz, włosy, duże dłonie i grube nogi.
– I jak tam? Mogę zerknąć?
Zerkaj sobie, ile chcesz, odpowiedziała w myślach Johanna, i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu.
Kobieta przyjrzała się z jednej i drugiej strony.
– Oczywiście musi pani włożyć pończochy i wysokie obcasy. Jak się pani w nim czuje? Wygodnie?
– Kostium jest dobry — odpowiedziała Johanna. — Kostiumowi niczego nie brakuje.
Twarz kobiety w lustrze zmieniła się. Przestała się uśmiechać. Malowało się na niej rozczarowanie i zmęczenie, ale i cieplejszy wyraz.
– Czasem tak już po prostu jest. Człowiek się nie przekona, dopóki czegoś nie włoży. Chodzi o to – dodała z coraz silniejszym i łagodniejszym przekonaniem w głosie – że jest pani kobietą zgrabną, ale mocnej budowy. Ma pani grube kości, ale cóż w tym złego? Filigranowe aksamitne guziczki są nie dla pani. Proszę już nie myśleć o tym kostiumie. Niech go pani zdejmie.
Gdy Johanna rozebrała się ponownie do bielizny, usłyszała stukanie i zza zasłony wyłoniła się dłoń.
– Niech pani to włoży, a co tam!
Brązowa wełniana sukienka, na podszewce, z szerokim, elegancko marszczonym dołem, rękawami trzy czwarte i prostym, okrągłym dekoltem. Maksymalnie prosta, poza wąskim, złotym paskiem. Nie kosztowała tyle co kostium, choć jak na sukienkę również sporo.
Przynajmniej była stosowniejszej długości i ładnie się układała wokół nóg. Johanna wzięła głębszy oddech i spojrzała w lustro.
Tym razem nie wyglądała, jakby ktoś przebrał ją dla żartu.
Kobieta weszła do kabiny, stanęła obok i roześmiała się z ulgą.
— To kolor pani oczu. Nie musi pani nosić aksamitu. Ma pani aksamitne oczy.
Johanna chyba by wyśmiała tego typu komplement, lecz obecnie wydało jej się to prawdą. Nie miała dużych oczu, a gdyby ją poprosić o opisanie ich koloru, powiedziałaby „takie brązowe”. Teraz miały jednak naprawdę odcień głębokiego brązu — ciepły i lśniący.
Nie chodzi o to, że nagle zaczęła uważać się za ładną czy coś w tym rodzaju. Po prostu gdyby jej oczy były kawałkiem materiału, miałyby ładny kolor.
– No dobrze, założę się, że niezbyt często wkłada pani wizytowe pantofle — powiedziała kobieta. — Ale gdyby miała pani pończochy i choć minimalne obcasy… Na pewno nie nosi też pani biżuterii, i słusznie, przy takim pasku nie potrzebuje jej pani.
– Może zdejmę, a pani ją zapakuje — przerwała Johanna. Z przykrością pozbywała się miękkiego ciężaru spódnicy i dyskretnej wstążki złota wokół talii. Jeszcze nigdy w życiu nie miała głupiego wrażenia, że jest więcej warta dzięki temu, co na siebie włożyła.
– Przypuszczam, że to na specjalną okazję — dobiegł ją głos sprzedawczyni, gdy z pośpiechem wkładała swoje codzienne, raptem bardziej wyświechtane ubranie.
– Prawdopodobnie pójdę w niej do ślubu — odpowiedziała.
Zaskoczyły ją własne słowa. Nie popełniła wielkiego błędu; kobieta nie wiedziała, kim jest Johanna, i pewno nie będzie rozmawiać z nikim, kto ją zna. Ale przecież obiecała sobie, że nie piśnie ani słówka. Może poczuła, że coś jest sprzedawczyni winna — że wspólnie przebrnęły przez katastrofę zielonego kostiumu i odkrycie brązowej sukienki, a to wytworzyło między nimi więź. Naturalnie to bzdura. Ta kobieta zajmowała się handlem ubraniami i właśnie udało jej się coś sprzedać.
— Och! — wykrzyknęła kobieta. — Och, to cudowne!
Może i tak, pomyślała Johanna, a może nie. Mogła wychodzić za byle kogo. Za biednego farmera, który potrzebował konia pociągowego, albo astmatycznego półkalekę, liczącego na pomoc pielęgniarki. Ta kobieta nie miała pojęcia, co to był za mężczyzna, a zresztą bynajmniej jej to nie obchodziło.
— Od razu widać, że to wybór z miłości — powiedziała kobieta, jakby czytała w myślach Johanny. — To dlatego tak błyszczały pani oczy w lustrze. Zawinęłam sukienkę w papier, wystarczy, że ją pani wyjmie i powiesi, materiał sam się rozprostuje. Jeśli pani chce, można ją lekko wyprasować, ale pewnie nie będzie potrzeby.
Przyszła chwila wręczenia pieniędzy. Obie udawały, że nie patrzą, ale obie patrzyły.
– Jest warta swojej ceny — powiedziała kobieta. — Tylko raz się wychodzi za mąż. No, może nie zawsze to prawda…
– W moim przypadku tak będzie — odparła Johanna. Jej twarz zalał gorący rumieniec, bo w rzeczywistości o małżeństwie nie było mowy. Nawet w ostatnim liście. Ujawniła przed tą kobietą swoje rachuby, co nie było chyba zbyt fortunnym posunięciem.
– Gdzie go pani poznała? — zapytała sprzedawczyni tym samym tęsknie pogodnym tonem. — Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie?
– Poznaliśmy się przez rodzinę — odpowiedziała zgodnie z prawdą Johanna. Nie miała zamiaru opowiadać więcej, ale usłyszała wypowiadany przez siebie dalszy ciąg: — Na Western Fair. W London.
– Na Western Fair — powtórzyła kobieta. — W London. — Równie dobrze mogłaby powiedzieć: „Na balu królewskim. W zamku”.
– Zabraliśmy ze sobą jego córkę z przyjaciółką — dodała Johanna, pomyślawszy sobie, że ściślej biorąc, to on, jego córka Sabitha i Edith zabrali ze sobą ją, Johannę.
– No, mogę powiedzieć, że nie był to dla mnie stracony dzień. Pomogłam wybrać suknię, która uczyni kobietę szczęśliwą panną młodą. To wystarczy, by nadać sens mojemu życiu. — Kobieta przewiązała różową wstążeczką pudło z suknią, zrobiła dużą, zbyteczną kokardę, a następnie przeciągnęła po niej nożyczkami.
– Siedzę w sklepie przez cały dzień — podjęła. — I czasem zachodzę w głowę, co ja tu w ogóle robię. „Co ty tu robisz?”, pytam samą siebie. Układam rzeczy na wystawie, staram się zachęcić ludzi, aby wchodzili, ale czasem przez cały dzień — cały d z i e ń — nikt tu nie zajrzy. Wiem, że dla ludzi te ubrania są za drogie, ale one są d o b r e. Dobrej jakości. A za to trzeba zapłacić odpowiednią cenę.
– Pewnie klienci przychodzą po coś takiego — powiedziała Johanna, spoglądając w kierunku sukien wieczorowych. — Gdzie indziej by je dostali?
– W tym właśnie problem. Nie przychodzą. Jadą do miasta. Pięćdziesiąt, sto kilometrów, nieważna benzyna, i wmawiają sobie, że znajdą tam coś lepszego niż u mnie. Ale nie znajdują. Ani lepszej jakości, ani w większym wyborze. Po prostu wstydziliby się powiedzieć, że kupili strój na wesele w tym mieście. Albo przychodzą, mierzą coś i mówią, że muszą się zastanowić. Zapewniają, że wrócą. A ja sobie myślę: „No tak. Już ja wiem, co to znaczy”, To znaczy, że będą się starali znaleźć coś podobnego, ale tańszego w London albo Kitchener, a nawet jak nie będzie tańsze, i tak to kupią, skoro przebyli taki szmat drogi i już im się odechciało szukać.
– Sama nie wiem — dodała. — Może gdybym była stąd, inaczej by to wyglądało. To bardzo hermetyczne środowisko. Pani nie jest stąd?
– Nie — odpowiedziała Johanna.
-Nie ma pani wrażenia, że jest bardzo hermetyczne?
Fermetyczne…
– To znaczy, komuś z zewnątrz ciężko się przebić.
– Przywykłam do samotności — odparła Johanna.
– Ale znalazła pani kogoś. I już nie będzie pani sama, czyż to nie cudowne? Są takie dni, gdy myślę sobie, jakby to było wspaniale być mężatką i siedzieć w domu. Oczywiście byłam kiedyś mężatką, ale i tak pracowałam. No cóż, może wejdzie tu kiedyś mężczyzna moich marzeń i zakocha się we mnie, a wtedy wszystko się ułoży!
(…)
Meble złożone były w stodole, miejskiej — nie prawdziwej ze zwierzętami i strychem. Kiedy rok czy dwa lata temu Johanna po raz pierwszy je zobaczyła, były zakurzone i upstrzone odchodami gołębi. Stały jedne na drugich, bez ładu i składu, niczym nie przykryte. Johanna wyniosła mniejsze na podwórze, robiąc miejsce wokół większych, których by nie ruszyła — kanapy, komody, kredensu i stołu do jadalni. Udało jej się rozłożyć ramę łóżka. Wyczyściła drewno miękką szmatką, następnie przetarła olejkiem cytrynowym i kiedy skończyła, meble po prostu lśniły. Niczym srebro, bo były z klonu srebrzystego. Wydały jej się wykwintne, jak satynowa pościel czy blond włosy. Wykwintne i nowoczesne. Zupełne przeciwieństwo tych ciemnych i dziwacznie rzeźbionych mebli, o które dbała w domu. Dla niej były to jego meble; wciąż tak myślała w środę, gdy je wystawiła. Na dolnej warstwie położyła stare kołdry, dla ochrony przed tymi rzeczami, które ustawiła na wierzchu, a całość nakryła prześcieradłami, by nie narobiły na to ptaki. W rezultacie meble były tylko lekko zakurzone. Ale znów przetarła je wszystkie olejkiem cytrynowym przed wstawieniem do środka i okryła tak samo jak poprzednio. Zabezpieczone w ten sposób miały czekać, aż w piątek zabierze je ciężarówka.

Drogi Panie McCauley,
wyjeżdżam pociągiem dziś po południu (piątek). Zdaję sobie sprawę, że nie wręczyłam Panu wypowiedzenia, ale rezygnuję z mojej ostatniej wypłaty; w najbliższy poniedziałek należałoby mi się za trzy tygodnie. Na kuchni jest gulasz wołowy w parowniku — wystarczy, że Pan sobie podgrzeje. Wyjdą z tego trzy posiłki, a ostatecznie i cztery. Kiedy Pan podgrzeje i nałoży sobie ile chce, proszę przykryć garnek i wstawić do lodówki. Niech Pan koniecznie od razu przykryje, żeby przypadkiem gulasz się nie zepsuł. Wyrazy uszanowania dla Pana oraz Sabithy. Odezwę się, jak już się zadomowię. Johanna Parry.
PS. Nadałam do pana Boudreau jego meble, bo może ich potrzebować. Przed podgrzaniem niech Pan sprawdzi, czy jest dość wody na dnie parownika.

Pan McCauley bez trudu uzyskał informację, że Johanna kupiła bilet do Gdyni w Saskatchewan. Zadzwonił na stację i zapytał zawiadowcę. Nie miał pojęcia, jak opisać Johannę — wyglądała na kobietę starszą czy młodszą, była szczupła czy raczej przysadzista, jakiego koloru miała płaszcz? — ale nie było to konieczne, gdy wspomniał o meblach.
W czasie gdy dzwonił, na stacji parę osób czekało na wieczorny pociąg. Zawiadowca z początku starał się mówić cicho, ale wzburzył się, gdy usłyszał, że chodziło o skradzione meble (pan McCauley w rzeczywistości powiedział: „Chyba zabrała ze sobą jakieś meble”). Przysięgał, że gdyby wiedział, kim jest ta kobieta i co zamierza, nigdy nie pozwoliłby jej wsiąść do pociągu. Stwierdzenie to zostało usłyszane, powtórzone i przyjęte za dobrą monetę, choć nikt się nie zastanowił, w jaki sposób zawiadowca mógłby zatrzymać dorosłą kobietę, która zapłaciła za bilet, jeśli nie miał bezpośredniego dowodu, że jest ona złodziejką. Ludzie, którzy powtórzyli jego słowa, w większości uwierzyli, że zdołałby ją zatrzymać i że gotów był to zrobić. Wierzyli w autorytet zawiadowców stacji kolejowych oraz postawnych starszych panów w trzyczęściowych garniturach — takich jak pan McCauley.
Gulasz był wyśmienity, jak zresztą wszystko, co przyrządzała Johanna, ale pan McCauley nie mógł go przełknąć. Zaniedbał przykrycia garnka, zostawił parownik na kuchni, a nawet nie zakręcił palnika, aż woda pod dnem wygotowała się i doleciał go zapach spalonego metalu.
Był to zapach zdrady.

 
Wesprzyj nas