Zobacz jak naprawdę wygląda gra o władzę. Książka, która zainspirowała twórców popularnego serialu.


Kto rozdaje karty na najwyższych szczeblach władzy?

Opowieść-fenomen, która zachwyciła miliony widzów i czytelników na całym świecie.

“Człowieka motywuje nie szacunek, lecz strach. To na nim buduje się imperia i za jego sprawą wszczyna rewolucje. W tym tkwi sekret wielkich ludzi. Kiedy ktoś się ciebie boi, zniszczysz go, zmiażdżysz, a w efekcie on zawsze obdarzy cię szacunkiem. Prymitywny strach jest upajający, wszechogarniający, wyzwalający. Zawsze silniejszy od szacunku. Zawsze.”

Michael Dobbs wie o czym pisze. Sam wiele lat był politykiem, który z bliska obserwował, jak działają mechanizmy władzy. Swoje doświadczenia przekuł w fascynującą opowieść o korupcji, manipulacji i ambicji, która każe człowiekowi iść po trupach do celu.

Jak daleko można się posunąć, by osiągnąć upragniony cel?

Od tej książki rozpoczęła się historia jednego z najlepszych seriali XXI wieku.

Michael Dobbs (rocznik 1948) – brytyjski polityk i pisarz. Członek Partii Konserwatywnej.

Michael Dobbs
House of Cards
Bezwzględna gra o władzę
Przekład Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 2 lutego 2015

Część I

Przetasowanie


Nic nie trwa wiecznie. Ani śmiech, ani żądza, ani nawet samo życie. Wszystko się kiedyś kończy. Dlatego chcemy wyciągnąć jak najwięcej z tego, co mamy.
Po co marnować życie w pogoni za własnym epitafium? „Na zawsze w naszych sercach”. Kto poza ostatnim półgłówkiem ma coś takiego wyryte na nagrobku? To nic innego jak dawanie upustu taniemu sentymentalizmowi. Spójrzmy prawdzie w oczy, życie to gra o sumie zerowej, a o tym, kto wygra, a kto przegra, decyduje polityka. I czy nam się to podoba, czy nie, wszyscy bierzemy udział w tej grze.
„Powszechnie szanowany”. Kolejna piramidalna bzdura. Nie na mój nagrobek. Człowieka motywuje nie szacunek, lecz strach. To na nim buduje się imperia i za jego sprawą wszczyna rewolucje. W tym tkwi sekret wielkich ludzi. Kiedy ktoś się ciebie boi, zniszczysz go, zmiażdżysz, a w efekcie on zawsze obdarzy cię szacunkiem. Prymitywny strach jest upajający, wszechogarniający, wyzwalający. Zawsze silniejszy od szacunku.
Zawsze.

Rozdział 1

Czwartek, 10 czerwca

Wydawało jej się, że wróciła do domu dosłownie przed chwilą, potykając się z wyczerpania na ostatnim schodku, a już poranne promienie słońca wypełzły zza zasłonki i zaczęły mościć się na poduszce, pchając się jej do oczu jak natarczywe palce.
Z irytacją odwróciła się na drugi bok. Głowę miała ciężką, nogi obolałe, a łóżko obok siebie puste. To był kiepski pomysł, żeby pomagać w wykańczaniu tej drugiej butelki liebfraumilch. Straciła czujność i utknęła gdzieś w kącie z jakimś obleśnym typem z „Sun”, całym w pryszczach i seksualnych aluzjach. Musiała mu wylać resztkę wina na koszulę, żeby odpuścił.
Zajrzała teraz szybko pod kołdrę, chcąc sprawdzić, czy jednak nie dała ciała i facet na pewno się tam nie czai. Westchnęła – nawet nie zdążyła zdjąć skarpetek.
Mattie Storin ubiła pięścią poduszkę i położyła się z powrotem. Zasługiwała na jeszcze kilka chwil w łóżku; wiedziała, że dziś w nocy nie pośpi. Wieczór wyborczy.
Dzień Potępienia.
Zemsta Wyborców.
Ostatnie tygodnie były dla Mattie mordercze, naczelny dawał jej popalić, terminy goniły, ona sama miotała się od radosnego podniecenia do wyczerpania. Może po dzisiejszym wieczorze mogłaby wziąć kilka dni wolnego, uporządkować swoje życie, poszukać zarówno wina, jak i mężczyzn lepszej jakości. Szczelniej owinęła się kołdrą. Nawet w blasku wczesnoletniego słońca poczuła chłód.
Tak było odkąd wyjechała z Yorkshire prawie rok temu. Miała nadzieję, że zostawi wszystkie oskarżenia i złość za sobą, ale nadal rzucały zimny cień, ciągnęły się za nią wszędzie, a zwłaszcza do łóżka. Zadrżała, wtuliła twarz w twardą, zbitą poduszkę. Próbowała podejść do sprawy filozoficznie. W końcu nic jej już nie rozpraszało, żadne względy emocjonalne nie przeszkadzały odkrywać, czy rzeczywiście ma w sobie to, czego trzeba, żeby zostać najlepszą korespondentką polityczną w tym bezwzględnie zmaskulinizowanym świecie. Nikim poza sobą nie musiała się przejmować, nawet kotem. Trudno jednak mieć filozoficzne podejście, kiedy marzną ci stopy. I kiedy nie masz już czystych ubrań. Odrzuciła kołdrę i wygramoliła się z łóżka, po czym odkryła, że szuflada z bielizną jest pusta. Źle policzyła, zapomniała, za dużo roboty i za mało czasu na wszystko, a zwłaszcza na cholerne pranie. Przeszukała pozostałe szuflady, zajrzała w każdy kąt, nabałaganiła, ale nic nie znalazła. Do diabła, cieszyła się, że żaden facet nie musi jej teraz oglądać. Sięgnęła do kosza z brudną bielizną, pogrzebała w nim i wyciągnęła parę majtek sprzed tygodnia, za to tylko raz noszonych. Wywróciła je na lewą stronę i włożyła. Gotowa do boju. Mattie Storin z westchnieniem otworzyła drzwi łazienki i ruszyła na spotkanie dnia.
Kiedy czerwcowe niebo zaczął zasnuwać zmierzch, cztery zestawy telewizyjnych lamp HMI włączyły się z głuchym łoskotem, zalewając front budynku intensywnym blaskiem. Jaskrawe światło przenikało głęboko poza pseudogeorgiańską fasadę centrali partii. W oknie na trzecim piętrze zafalowała zasłona, poruszona przez kogoś, kto wyjrzał szybko na zewnątrz.
Ćma też zobaczyła lampy. Czekała na nadchodzącą noc ukryta w szczelinie w jednej z pobliskich wież eleganckiego kościoła Świętego Jana, zbudowanego przez Wrena na środku Smith Square. Kościół od dawna był budynkiem świeckim, świętemu Janowi podziękowano za usługi, ale cztery wapienne wieże wciąż dominowały nad tym bezbożnym teraz placem w sercu Westminsteru. Patrzyły z góry, jakby krzywiąc się z dezaprobatą. Natomiast ćma – przeciwnie. Zaczęła drżeć z podniecenia. Rozpostarła skrzydła, przyciągana dziesięcioma tysiącami watów i milionem lat instynktu. Wyprężyła się w wieczornym powietrzu i podążyła wzdłuż rzeki światła. Poleciała nad głowami gromadzącego się tłumu, ponad krzątaniną nabierających tempa przygotowań. Leciała i zbliżała się coraz bardziej, chętna, żarliwa, nieobliczalna, ambitna, nie zważając na nic poza tą mocą, która ją przyciągała, mocą przechodzącą wszelkie wyobrażenia, potęgą, której nie można się oprzeć. Nie miała wyboru.
Błysnęło, kiedy odwłok ćmy uderzył w soczewkę lampy, a ułamek sekundy później jej skrzydła owinęły się wokół rozpalonego szkła i wyparowały. Zwęglone, sczerniałe truchełko spadało na ziemię, emanując rozpaczą. Noc pochłonęła swoją pierwszą ofiarę.

Kolejna wczesna ofiara wieczoru opierała się o lakierowany bar w pubie Marquis of Granby, dwa kroki od narastającego zgiełku przed siedzibą partii. Markiz Granby był żyjącym ponad dwieście lat temu popularnym dowódcą wojskowym i patronem rekordowej liczby pubów w całym kraju, ale sam wdał się w politykę, pogubił, narobił długów i umarł w nędzy. Charlesa Collingridge’a czekał podobny los, jak twierdziło wielu jego tolerancyjnych przyjaciół. Co prawda Charlie Collingridge nie został nigdy wybrany do parlamentu ani na żaden urząd, ale markiz też nie: w dawnych czasach panowały inne zwyczaje.
Collingridge miał około pięćdziesięciu pięciu lat, wyglądał na starszego, steranego życiem i nie miał za sobą szczególnie błyskotliwej kariery wojskowej – dwa lata obowiązkowej służby przyniosły mu głównie poczucie niższości. Charlie zawsze próbował zachowywać się przyzwoicie, ale był szczególnie podatny na nieszczęśliwe wypadki. Tak to już bywa, kiedy się nałogowo pije.
Rano ogolił się i zawiązał krawat, ale teraz było już widać lekki ślad zarostu, a krawat się rozluźnił i zwisał smętnie jak flaga spuszczona do połowy masztu. Oczy Charliego mówiły barmanowi, że duża wódka, którą podał gościowi dwie kolejki wcześniej, nie była jego pierwszą tego dnia. Charlie był jednak pijakiem sympatycznym, zawsze mającym w zanadrzu uśmiech i miłe słowo. Pchnął pusty kieliszek przez kontuar.
– Jeszcze jeden? – zapytał barman z powątpiewaniem.
– I jeden dla pana, przyjacielu – odparł Charlie, sięgając po portfel. – Ach, ale najwyraźniej cierpię na brak funduszy – wymamrotał, wpatrując się z niedowierzaniem w samotny banknot.
Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął klucze, szarą chustkę do nosa i kilka monet. – Na pewno gdzieś tutaj…
– Tyle wystarczy – powiedział barman, wskazując banknot. – Ja dziękuję. To będzie długa noc.
– Tak. Istotnie. Mój młodszy brat Hal, zna go pan?
Barman pokręcił głową, przesunął drinka po lakierowanym kontuarze, ciesząc się, że staremu pijakowi skończyły się pieniądze, więc zaraz skończy się też jego pobyt w tym pubie.
– Nie zna pan Hala? – zapytał Charlie ze zdziwieniem. – Musi go pan znać. – Pociągnął łyk. – Wszyscy znają Hala. – Kolejny łyk. – Jest premierem.

Rozdział 2

Polityk powinien mieć wizję. Tak, wizja to jest to.
Bardzo przydatna rzecz, nie uważacie? W końcu przy dobrej pogodzie większość polityków sięga wzrokiem aż do… no cóż, znam paru, którzy sięgają wzrokiem aż na drugi brzeg Tamizy, prawie do Battersea.

Francis Ewan Urquhart był człowiekiem pełniącym wiele ról: posłem, członkiem Tajnej Rady Królewskiej, co dawało mu prawo do stawiania przed nazwiskiem tytułu Right Honourable, ministrem oraz komandorem Orderu Imperium Brytyjskiego.
Ten wieczór należał do niego, jednak nie sprawiał mu przyjemności. Wciśnięty w róg małego, dusznego salonu, Urquhart był przyparty do ohydnej lampy stojącej z lat sześćdziesiątych, która wyglądała, jakby miała się zaraz przewrócić. Otaczał go wianuszek matron zajmujących się kontaktem z wyborcami w jego okręgu, które odcinały mu drogę ucieczki, trajkocząc z dumą o swoich dokonaniach z ostatniej chwili i obolałych nogach. Zastanawiał się, po co w ogóle zawracały sobie głowę odwiedzaniem wyborców. Byli w końcu w podmiejskim Surrey, zamieszkanym przez klasy społeczne A i B – jak w terminologii badaczy opinii publicznej nazywano wyższą i właściwą klasę średnią – gdzie każdy trzymał paszport w szufladzie i range rovera na podjeździe (którego koła, nawiasem mówiąc, miały kontakt z błotem tylko podczas nieostrożnych powrotów w piątkowe noce, kiedy przejeżdżały po trawniku przed domem, albo gdy podrzucano małych Johnnych i Emmy do prywatnej szkoły). Agitacja w tej okolicy uchodziła niemal za rzecz w złym guście. Jego partia nie tyle liczyła tu głosy, co je ważyła.
– Jeszcze pasztecika, panie Urquhart? – Tęga kobieta w kwiecistej bluzce, która falowała, jakby ukryły się pod nią dwa niesforne koty, podetknęła mu pod nos talerz zwiotczałych wypieków.
– Nie, dziękuję, pani Morecombe. Chyba pęknę!
Ze zniecierpliwienia. Rodzinna wada, sięgająca wiele pokoleń wstecz. Urquhartowie byli dumnymi wojownikami z gór północnej Szkocji, mieli zamek nad brzegiem Loch Ness, ale zjawili się MacDonaldowie i zamek legł w gruzach. Urquhart pamiętał z dzieciństwa rześkie, krystaliczne powietrze na wrzosowiskach, gdzie w towarzystwie starego łowczego leżał godzinami na wilgotnym torfie, wśród słodko pachnących paproci, i czekał, aż podejdzie odpowiedni kozioł. Wyobrażał sobie, że tak samo jego starszy brat Alastair czeka na Niemców, ukryty w krzakach pod Dunkierką. Brat nazywał go FU i często im obu obrywało się za to przezwisko od ojca, chociaż minęło jeszcze parę lat, zanim Francis zrozumiał dlaczego. Znosił to bez słowa skargi, szczęśliwy, że może się pałętać za swoim starszym bratem. Jednak Alastair nie wrócił. Matka się załamała, nigdy nie doszła do siebie. Żyła wspomnieniami o swym straconym synu, zaniedbując Francisa, więc FU w końcu udał się na południe, do Londynu. Do Westminsteru. Do Surrey. Porzucił rodzinne obowiązki. Matka nigdy więcej się do niego nie odezwała. Przehandlowanie rodzinnych włości choćby za całą Szkocję byłoby niewybaczalne, a co dopiero za jakieś Surrey.
Westchnął, jednocześnie się uśmiechając. Był to osiemnasty lokalny sztab wyborczy, który odwiedził tego dnia, a entuzjazm, na którym oparł swój poranny humor, już dawno wyparował.
Do zamknięcia lokali wyborczych zostało jeszcze czterdzieści minut. Koszula Urquharta była tak mokra od potu, że można by ją wyżymać. Czuł się zmęczony, poirytowany, osaczony przez zastęp kobiet, które chodziły za nim krok w krok niczym wierne spaniele.
Jednak nie przestawał się uśmiechać, bo bez względu na wynik jego życie miało się zmienić. Całymi latami piął się po szczeblach politycznej kariery, od szeregowego deputowanego w Izbie Gmin, przez niższe stołki ministerialne, aż po obecną posadę rzecznika dyscypliny klubowej, dającą mu prawo stałego uczestnictwa w posiedzeniach gabinetu i będącą jednym z dwudziestu najbardziej wpływowych stanowisk rządowych.
Miał dzięki niej wspaniałe biuro przy Downing Street 12, zaledwie kilka kroków od siedziby premiera. To pod numerem dwunastym po raz pierwszy i jedyny spotkało się dwóch z najsłynniejszych Brytyjczyków wszech czasów – Wellington i Nelson. Wśród tych ścian rozbrzmiewało echo historii i władzy, która teraz należała do niego.
Jednak władza Urquharta nie wynikała bezpośrednio ze sprawowanego przez niego urzędu. Rzecznik dyscypliny nie był pełnoprawnym członkiem gabinetu. Nie kierował żadnym ministerstwem ani potężną urzędniczą machiną. Pozostawał właściwie anonimowy, harował bez przerwy za kulisami, bez przemówień i telewizyjnych wywiadów. Człowiek cienia. A także dyscypliny. Był „egzekutorem”, do którego zadań należało sięgnąć czasem po kij. A to oznaczało, że budził nie tylko szacunek, ale też pewien strach.
To on dysponował najczulszym politycznym radarem w rządzie, on pierwszy wiedział, co w trawie piszczy. Aby zapewnić obecność posłów swojego klubu podczas ważnych głosowań i zadbać, by oddali głos zgodnie z linią partii, musiał wiedzieć, gdzie można ich znaleźć, a więc znać ich sekrety – z kim knują, z kim sypiają, czy będą na tyle trzeźwi, żeby wziąć udział w głosowaniu, czy można ich przyłapać z ręką w cudzej kieszeni albo w majtkach cudzej żony. Wszystkie te tajemnice były zebrane w czarnym notesie zamkniętym w sejfie, do którego nawet premier nie miał kluczy.
W Westminsterze taka wiedza to potęga. Wielu członków parlamentarnej frakcji Urquharta zawdzięczało utrzymanie stanowiska zdolności biura rzecznika dyscypliny do rozwiązania, a czasem zatuszowania ich osobistych problemów. Niedoszli buntownicy z tylnych ław czy zwiedzeni ambicją partyjni liderzy z przednich rzędów zmieniali zdanie, kiedy przypomniał im się jakiś wcześniejszy grzeszek, który partia wybaczyła, lecz o którym nigdy nie zapomniała. Zdumiewające, jak elastyczni stawali się politycy skonfrontowani z możliwością konfliktu między swoim życiem publicznym i prywatnym. Nawet ten drażliwy ponurak ze Staffordshire, minister transportu – który planował wygłosić przemówienie wykraczające znacznie poza swoje kompetencje i zapuścić się zbyt daleko na podwórko premiera – jednak się opamiętał. Wystarczyło zatelefonować do domu jego kochanki zamiast do małżeńskiego gniazdka.
– Francis, jak mnie tu, kurwa, znalazłeś?
– Och, Keith, czyżbym się fatalnie pomylił? Tak mi przykro, chciałem tylko zamienić z tobą słówko o tym twoim przemówieniu, ale wygląda na to, że zajrzałem nie do tego spisu numerów, co trzeba.
– O czym ty mówisz, do cholery?
– A co, nie wiesz? Mamy dwa rejestry. Jeden oficjalny, a drugi… No, ale nic się nie martw, dobrze pilnujemy tej naszej czarnej listy. To się już nie powtórzy. – Pauza i po chwili: – Prawda?
Minister transportu westchnął z melancholią i poczuciem winy.
– Nie, Francis, to się już nie powtórzy. Cholera jasna. – Światu przybył jeszcze jeden skruszony grzesznik.
Partia miała wobec Francisa Urquharta dług wdzięczności i wszyscy o tym wiedzieli. A po tych wyborach przyjdzie pora, żeby uregulować rachunek.

 
Wesprzyj nas