Przejmująca opowieść jednej z najpopularniejszych brytyjskich pisarek współczesnych – o relacjach między ludźmi i niszczącej sile wyrzutów sumienia.


Jenni jest ghostwriterem – zarabia na życie, spisując cudze historie. Lubi tę pracę – prześladowana przez tragedię z dzieciństwa woli cudze wspomnienia od własnych, o których za wszelką cenę próbuje zapomnieć.

Przy okazji kolejnego zlecenia poznaje Klarę, która podczas II wojny światowej została zesłana przez Japończyków do obozu na Jawie. Po wielu latach milczenia Klara postanawia opowiedzieć bliskim o swoich wstrząsających przeżyciach, a Jenni ma jej w tym pomóc.

Historie obu kobiet okazują się pod pewnymi względami podobne. Wspierając się wzajemnie, kobiety spróbują rozprawić się z demonami przeszłości i zacząć życie na nowo. Czy im się uda?

Napisana z niezwykłą wrażliwością historia, od której nie sposób się oderwać.
Rachel Hore

Przejmująca opowieść o relacjach między ludźmi i niszczącej sile wyrzutów sumienia.
“Sunday Mirror”

Isabel Wolff – brytyjska dziennikarka oraz prezenterka radiowa i telewizyjna, jedna z najpopularniejszych brytyjskich pisarek współczesnych, autorka powieści obyczajowych i komedii romantycznych. Mieszka w Londynie. “Niewybaczalne” to jej dziesiąta powieść.

Isabel Wolff
Niewybaczalne
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 22 stycznia 2015

Prolog

31 sierpnia 1987 r.

Na plaży tłum letników, chowają się za parawanami w kolorowe pasy, patrzą na rozmigotane morze, osłaniając oczy przed promieniami popołudniowego słońca. Na horyzoncie rozkraczył się wielki szary tankowiec, nieco bliżej bieleje ławica jachtów o wydętych żaglach. Przy brzegu dwoje młodych ludzi w strojach do surfowania spycha na wodę żółtą łódkę. On przytrzymuje, kiedy ona wsiada, po czym sam wskakuje i odpływają, rozkołysani na falach. Dwie dziewczynki w różowych kostiumach chwilę odprowadzają ich wzrokiem i z piskiem wyskakują na piasek. Za nimi jakaś rodzina gra w krykieta. Piłka szybuje ku skałom, ściga ją pies, ujadając, wzbija pazurami kaskadę mokrego piasku.
Na ścieżce za plażą ludzie oblegają drewnianą budkę. Stoją po ciastka i herbatę, lody, wiaderko i łopatkę lub dmuchany materac – taki kupują właśnie dwaj nastoletni chłopcy. „Tylko nie wypływajcie za daleko”, ostrzega pani za ladą. Wyższy chłopiec kiwa głową, po czym wraz z kolegą niesie zdobycz po wydeptanych, granitowych schodkach na plażę.
Tutaj piasek jest blady i suchy, połyskuje drobinkami miki. Po drodze do wody chłopcy rzucają ukradkowe spojrzenia na blondynkę w czarnym bikini – leży na białym ręczniku nieruchomo jak posąg. Rozkoszuje się słońcem i szumem morza, miarowym jak oddech. Muszka siada jej na policzku, kobieta ją odgania, a następnie podciąga się i opiera na łokciach. Patrzy na cypel, gdzie trawa wyschła na kolor bladego złota, potem przenosi wzrok na ciemnowłosego mężczyznę, który jej towarzyszy, i posyła mu leniwy uśmiech. Przewraca się na brzuch, odpina górę od kostiumu i podaje mężczyźnie flakon z kremem przeciwsłonecznym. Brunet z wahaniem zerka na dwójkę jej dzieci, nieopodal budują zamek z piasku, po czym odkręca flakon i wciera krem w barki kobiety. Pod jego dotykiem blondynka wzdycha z zadowoleniem.
Jej córka podnosi wzrok. Na widok ręki mężczyzny w okolicach matczynej talii dziewczynka czerwienieje i podnosi się z klęczek.
– Chodźmy nad zatoczkę – proponuje młodszemu bratu.
Chłopiec kręci jasną główką.
– Nie.
– Kiedy ja chcę, żebyś ze mną poszedł.
– Wolę zostać z mamą.
Dziewczynka podnosi plastikowe sandałki i z werwą je otrzepuje.
– Masz ze mną pójść.
– Po co?
Wkłada prawy but.
– Żeby mi pomóc.
– Nie chcę ci pomagać.
– Ale musisz… – Wpycha stopę w lewy but, schyla się, żeby go zapiąć, potem łapie wiaderko napełniane przez brata i wysypuje jego zawartość. – Ja poniosę, ty weź siatkę.
Chłopiec wzrusza chudymi ramionami i wstaje. Podciąga czerwone kąpielówki, dostał je po kimś i są za duże. Sięga po leżącą opodal siatkę.
Matka podnosi głowę.
– Macie mało czasu – zaznacza. – O szóstej idziemy; wróćcie, kiedy usłyszycie dzwonek kioskarki. Słyszysz, co mówię? – zwraca się do córki. – Trzymaj brata za rękę. Nie wolno ci go puścić. – Dziewczynka z niechęcią kiwa głową i rusza ku skałom łagodnie opadającym ku morzu. Chłopiec podąża za nią, wlecze za sobą siatkę, której uchwyt zostawia zygzak na piasku, całkiem jak ogon żółtego latawca, rozkołysanego na tle błękitnej połaci. Malec wyciąga szyję, aby mu się przyjrzeć, zasłania jedno oko, bo razi go słońce.
Dziewczynka patrzy przez ramię i widzi, że brat się ociąga.
– Ted! – woła. – No chodźże! – Chce odejść jak najdalej od matki i jej tak zwanego przyjaciela. – Teddy! – Chłopczyk odrywa wzrok od latawca i biegnie za siostrą, wskakuje w jej ślady, żeby nie robić własnych. Drogę przebiega mu berbeć, golusieńki, nie licząc kapelusza przeciwsłonecznego; przewraca się i wrzeszczy, ale czyjeś skwapliwe ręce czym prędzej podnoszą go z piasku.
Mijają chłopca i dziewczynkę, którzy kopią w piasku. Ich dół ma prawie dwa metry szerokości i jest tak głęboki, że tkwią w nim po pas.
Ted przystaje, urzeczony.
– Zobacz! – woła do siostry. – Jaki ogromny! – Evie się odwraca.
– No – potwierdza z powagą. – Pewnie długo kopaliście – mówi do dziewczynki, na oko swojej rówieśniczki, tyle że wysokiej i o długich kończynach. Jest ubrana w białą koszulkę z literą J. Evie zastanawia się: Julie? Jane?
– Jeszcze jak – odpowiada tamta. Ma pociągłą, bladą twarz w obramowaniu długich, ciemnych włosów. Wsuwa kosmyk za ucho i wskazuje na stertę piasku. – Kopaliśmy całe popołudnie, co nie, Tom?
Krępy ośmiolatek z dumą prostuje plecy.
– Kopiemy tunel. – Opiera się na łopacie. – Jak ten pod kanałem.
– Ja to wymyśliłam – uzupełnia dziewczynka. – Nikt nam nie pomagał. – Patrzy na Toma. – Ale mama się zdziwi.
Tom śmieje się z zachwytem.
– No!
– Kopiecie prawdziwy tunel? – pyta go Ted.
– Tak. – Tom wskazuje na głęboką jamę w głębi dołu. Ted zagląda do środka.
– Będę mógł tam wejść?
– Może. – Tom wzrusza ramionami. – Kiedy skończymy. Ale musimy się spieszyć, bo niedługo przypływ.
– A kto przypłynie? – Ted patrzy na horyzont.
– Morze, głuptasie – odzywa się Evie. – Chodźmy już, Ted.

Tymczasem matka dzieci przymyka oczy, kiedy dłoń mężczyzny masuje krągłość jej biodra.
– Jak przyjemnie – mówi. – Słyszysz, jak mruczę? – dodaje ze śmiechem. Ktoś w pobliżu słucha Jedynki, z głośników płynie utwór zespołu Pet Shop Boys. Always on My Mind, „Wciąż o tobie myślałem”.
Jej chłopak kładzie się obok.
– To zupełnie jak ja o tobie, Babs – mamrocze.
Kładzie mu rękę na piersi, rozcapierza palce.
– Od lat nie byłam na takich cudownych wakacjach.

Jej dzieci dotarły do skał, szarych, nierównych głazów przetykanych pasmami białego kwarcu. Włażą na górę i Ted zagląda do pierwszego jeziorka. Wpatruje się w wodorosty, niektóre brązowe i splątane, inne gładkie i zielone jak liście sałaty. Trąca siatką morski anemon i patrzy z zachwytem, jak roślina kurczy brunatne pędy. Następnie dostrzega krewetkę i celuje w nią siatką.
– Mam coś! – krzyczy, ale zaraz mina mu rzednie, bo złapał tylko brązowy pobrzeżek. – Evie! – woła z niezadowoleniem, bo siostra wyprzedziła go o ponad piętnaście metrów. – Zaczekaj! – Ale Evie dalej przeskakuje ze skały na skałę, wymachując wiaderkiem.
Ted spieszy za nią, po drodze patrzy na morze i widzi żółtą łódkę z dwójką pasażerów, którzy na przemian unoszą i zanurzają wiosła. Słyszy daleki ryk i dostrzega motorówkę, rozległa szrama na wodzie kołysze łódką. Przenosi wzrok z powrotem na siostrę, ona zagląda do innego jeziorka.
– Evie! – krzyczy, lecz dziewczynka nie reaguje.
Ted wspina się na następną skałę, najeżoną maleńkimi, czarnymi małżami, które boleśnie wbijają mu się w stopy. Sąsiednia wygląda na gładką, jednak gdy na niej staje, chybocze pod nogami i chłopiec z trudem zachowuje równowagę. Łzy pieką go pod powiekami. Skały są ostre, kąpielówki spadają, a siostra pędzi na złamanie karku, chociaż mieli iść, trzymając się za ręce.
– Evie… – Ściska go w gardle, kiedy próbuje się nie rozpłakać. – Eeevie!
Wreszcie raczy na niego spojrzeć i na widok męki brata zawraca.
– Co się stało? – Patrzy na jego stopy. – Czemu nie wziąłeś butów do wody?
Ted pociąga nosem.
– Zapomniałem.
Evie wzdycha z irytacją i odwraca się w stronę morza.
– Lepiej chodźmy tędy, skały są gładsze. Uważaj na skorupiaki – rzuca przez ramię. – O, widzę fajne jeziorko.
Jest długie i wąskie, pasma jakby skórzanych wodorostów falują tam i z powrotem. Kiedy cień Evie pada na taflę, w głębi śmiga brązowa rybka. – Dawaj siatkę!
– Ted jej podaje i bierze wiaderko, a Evie przykuca, zanurza siatkę i podrywa ją z powrotem. W środku coś się srebrzy. – Mam! – krzyczy. – Napełnij wiaderko! Szybko!
Ted zanurza wiaderko i podaje siostrze. Evie wrzuca do środka rybę, która płynie na dno i chowa się pod strzępem morszczynu.
– Wielgachna! – Dziewczynka wzdycha. – Widzę krewetkę! – Czuje nagły przypływ euforii, odraza do „przyjaciela” matki idzie w niepamięć. – Złówmy następne.
– Zarzuca siatkę i słyszy w oddali dzwonek z zamykanej budki z herbatą.
Kilka metrów dalej fale rozbijają się o skały, dzieci czują kropelki na łydkach.
Ted drży.
– To już przypływ, Evie?
Dziewczynka przypomina sobie ręce Clive’a na plecach matki. Myśli o jego włochatej piersi, grubych, wytatuowanych ramionach i postękiwaniach, które słyszy zza ściany.
– Nie – odpowiada. – Jeszcze nie.
Ted sięga po siatkę.
– Słyszałem dzwonek.
Evie wzrusza ramionami.
– A ja nie.
– Ja tak, i pamiętam słowa mamy, powiedziała.
– Znajdźmy kraba! – wykrzykuje Evie. – Idziemy!
Zelektryzowany tym pomysłem Ted podąża za siostrą, która na szczęście zwolniła kroku, pewnie ze względu na cenną zdobycz. Tutaj skały nie są ostre, nie ma małży, za to pełno zdradzieckich wodorostów, na których łatwo się poślizgnąć. Ted wolałby wziąć Evie za rękę, ale boi się, że go wyśmieje.
– Mogliśmy przynieść szynkę – słyszy jej słowa. – Kraby lubią szynkę. Przyniesiemy jutro, dobra?
Ted przytakuje uszczęśliwiony.

Na plaży mężczyzna zwija sznurek od latawca. Matka dziewczynek w różowych kostiumach każe im wrócić na koc. Biegną, szczękając zębami, i kobieta owija każdą ręcznikiem, a coraz śmielsze fale liżą ich ślady. Rodzina, która grała w krykieta, szykuje się do odejścia: ojciec rzuca piłkę, pies za nią pędzi.
Ludzie składają leżaki i namioty, pakują kosze i torby plażowe, a morze naciera, przystępuje do odwrotu, po czym znów sunie naprzód.
– Jeszcze pięć minut, Clive – przypomina Barbara.
Nawija na palec jej kosmyk.
– To co robimy wieczorem?
– Hm, myślałam o spacerze do Trennick i rybie z frytkami, moglibyśmy kupić dobre winko, a potem… posłać dzieci wcześniej do łóżek.
– Koniecznie – szepcze Clive i ją całuje. – Koniecznie, Babs.
Barbara uśmiecha się na myśl, że zna go dopiero od ośmiu tygodni. Od razu wzbudził w niej pożądanie – od lat nie czuła nic takiego do faceta. Pamięta, jak nienawidziła swojej pracy, całodziennego siedzenia przy biurku, ciągłego widoku ciężarówek z napisem „JJ Spedycja” za oknem i mapy Anglii służącej za jedyną ozdobę na ścianie. Kiedy już myślała, że nie wytrzyma, wszedł Clive. Wysoki, smagły i barczysty jak tur, skojarzył się Barbarze z Minotaurem z jednej z książek Evie. Zjawił się w sprawie wypłaty, w której nie uwzględniono pięciu kursów do Harwich. Speszona, obiecała skorygować błąd, a on zaproponował bezczelnie, żeby mu to „wynagrodziła”. Zachichotała i odpowiedziała, że może.
Powiedziała mu, że ma dwoje dzieci, które sama wychowuje – świeć Panie nad duszą Finna – ale Clive stwierdził, że mogłaby mieć choćby dziesięcioro, jemu to nie przeszkadza. Miał trzydzieści osiem lat: dostawała gęsiej skórki na samą myśl, że jest od niej o dziesięć starszy.
Przedstawienie go dzieciom okazało się pewnym wyzwaniem. Ted prawie nie zwrócił na niego uwagi i dalej bawił się klockami, ale Evie się zjeżyła, a gdy Barbara oznajmiła, że Clive pojedzie z nimi na wakacje, uciekła do swojego pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przecież masz przyjaciół, wytknęła jej, więc czy mamusi nie wolno? Mamusia nie zasługuje na odrobinę szczęścia? Po tym, co przeszła? Ale córka tylko patrzyła, jakby chciała ją zabić. Przywyknie, myśli Barbara, gdy Clive wycałowuje jej koniuszki palców.
Nagle Barbara uzmysławia sobie, że dzwonek ucichł. Siada na kocu.

Ted ma dosyć, ale Evie znalazła kolejne jeziorko, na samym skraju cypla.
– Tu będą kraby – mówi z przekonaniem. – Dobra, Ted, trzymaj wiaderko. Tylko uważaj – ostrzega i przejmuje siatkę. – O co ci chodzi?
– Ja wolę łowić.
– Jesteś za mały. – Przenosi wzrok z powrotem na jeziorko, jakby to przesądzało sprawę.
Ted zamaszyście odstawia wiaderko na skałę.
– Mam pięć lat!
– No właśnie, a ja dziewięć, więc sama się tym zajmę. Łowienie krabów to nie przelewki.
– Teraz moja kolej. Złapałaś rybę. i krewetkę. To nie-sprawiedli…
– Ciii! – Evie unosi lewą rękę, nie odrywa oczu od tafli.
– Coś widziałam – syczy. – Ale potwór.
– Ja go złapię.
Evie nachyla się nad wodą, bardzo powoli, i atakuje siatką kępę wodorostów. Kiedy ją unosi, w środku tkwi brunatny krab wielkości jej dłoni.
Ted rzuca się na siatkę. Ku własnemu zdumieniu wyrywa ją siostrze, ale krab wpada z powrotem do wody i znika pod kamieniem.
Evie blednie ze złości.
– Ty głupku!
Ted wykrzywił usta w podkówkę.
– Nie wyzywaj się!
– A właśnie, że będę. – Rzuca mu wściekłe spojrzenie. – Jesteś głupkiem. i dzieciuchem. Głupi dzieciuch! Nic dziwnego, że mama nazywa cię „misiaczkiem”.
Ted zaraz wybuchnie płaczem.
– Przepraszam, Evie… – Podaje jej siatkę. – Złap go jeszcze raz. Proszę cię.
Ona ma na to wielką ochotę, ale zauważa, jak wysoko podchodzą fale.
– Nie. Musimy wracać. – Wylewa wodę z wiaderka, ryba i krewetka uciekają. Rusza w stronę plaży, która wydaje się strasznie odległa, jakby oglądana z niewłaściwej strony lunety. Evie ledwo widzi Toma i jego siostrę, oboje kopią jak szaleni, jakby od tego zależało ich życie. Odwraca się z powrotem do Teda. Stoi nad brzegiem jeziorka, z grzywką rozwianą wiatrem. – Co ty wyprawiasz?
– Chcę złowić kraba! – Oczy mu błyszczą od łez. – Chcę pokazać go mamie.
– Nie możesz.
– Mogę! – Szloch wstrząsa jego chudziutką klatką piersiową. – Złapię go, Evie! – Kuca, wkłada siatkę do jeziorka i zaczyna rozpaczliwie zagarniać nią wodę.
– Za późno! Wszystko zepsułeś, a teraz musimy już wracać! – Ted ani drgnie. – Ja czekam. – Bierze się pod boki. – Liczę do dziesięciu! Jeden, dwa, trzy.
Ted zerka na siostrę.
– Cztery, pięć, sześć.
Tęsknie patrzy na jeziorko.
– Ale.
– Osiem, dziewięć. dziesięć! Idę!
Ted z płaczem złazi ze skały, ale Evie już przeskakuje z kamienia na kamień, klapiąc sandałami.
– Tędy – woła i przesuwa się wyżej, w stronę klifu. – Oprzyj rękę na tym kamieniu. – Pokazuje bratu, po czym przesadza rów. Wskakuje na następny kamień, potem kolejny i jeszcze jeden, aż wreszcie od plaży dzieli ją tylko kilkanaście metrów. Ląduje na piasku z taką ulgą, że sama się sobie dziwi. Patrzy na dziewczynkę z „J” na koszulce, która siedzi obok dołu, wpatrzona w Toma z mieszaniną zaciekawienia i podziwu. Evie staje obok, gdy chłopiec próbuje wleźć do tunelu, po czym idzie dalej, rozglądając się za muszelkami. Schyla się po szkło morskie, ale po namyśle je zostawia, bo wygląda na zbyt nowe. Kiedy się prostuje, słyszy krzyk mew i szczekanie psa. Jej wzrok pada na matkę, już ubraną, która z zaciśniętymi ustami rozgląda się po skałach. Evie unosi lewą rękę i macha. Matka odpowiada jej tym samym, uśmiecha się z ulgą. Nagle na jej twarzy pojawia się wyraz konsternacji, a potem lęku. Zaczyna biec w stronę Evie.
Dziewczynka ogląda się za siebie. I serce zamiera jej w piersi.

 
Wesprzyj nas