Książka, która podbiła serca czytelniczek na całym świecie. Stephanie Lehmann zamknęła w niej zjawiskowy Nowy Jork, przeplatające się historie dwóch niezwykłych kobiet, które dzieli stulecie, i styl vintage.


Przy nowojorskim Astor Place znajduje się niezwykłe miejsce: prowadzony przez Amandę Rosebloom butik z ubraniami vintage, z których każde ma swoją tajemniczą historię.

Do Amandy zgłasza się starsza zamożna dama, by wycenić dawne stroje. Wśród jej ubrań właścicielka butiku znajduje zaszyty w mufce dziennik. Dzięki niemu Amanda przenosi się do roku 1907 i poznaje historię Olive Westcott, młodej dziewczyny, która w czasach gdy rola kobiety ograniczała się do bycia żoną i matką, pragnie otrzymać posadę do tej pory zarezerwowaną jedynie dla mężczyzn.

Gdy Amanda coraz bardziej zagłębia się w tę historię, uświadamia sobie swoją skomplikowaną sytuację życiową. Czy tak jak Olive zdobędzie się na odwagę, by zmienić coś w swoim życiu?

„Butik na Astor Place” to przejmująca powieść o niezależności, kobiecej sile i ważnych życiowych decyzjach. To również historia walki o emancypację w czasach, gdy na świecie ciągle jeszcze panowała wiktoriańska moralność. Stephanie Lehmann snuje opowieść o niezwykłej więzi między kobietami, które żyły w tak różnych czasach. A wszystko to okraszone nieśmiertelnym stylem vintage. „Butik na Astor Place” to także inspirująca podróż ulicami Nowego Jorku, dzisiejszego i tego sprzed wieku.

„Po prostu wspaniała!”
Jennifer Pellechio-Lukowiak, GoodReads.com

„Kocham tę książkę. Każdego dnia nie mogłam się doczekać wieczoru, by móc ją czytać – to właśnie wyróżnia najlepsze książki”.
Lynn Cullen, GoodReads.com

Przenikliwa, urocza i niezwykle zajmująca

– pisze o książce Khaled Hosseini, autor powieści „Chłopiec z latawcem”.

Stephanie Lehmann otrzymała stopień B.A. na Uniwersytecie w Berkeley oraz tytuł magistra filologii angielskiej na Uniwersytecie Nowojorskim. Uczyła pisania powieści w serwisach internetowych Mediabistro i Salon.com. Mieszka w Nowym Jorku.

Stephanie Lehmann
Butik na Astor Place
Tłumaczenie: Anna Rajca-Salata
Wydawnictwo Muza SA
Premiera 11 lutego 2015
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym

WTOREK
12 CZERWCA 2007 ROKU

Rozdział 1

Amanda

Umówiłam się na spotkanie w Stewart House – wieżowcu z białej cegły na Dziesiątej Ulicy, niedaleko Brod-wayu, zbudowanym w latach sześćdziesiątych. Przechodziłam obok niego kilka razy ale nigdy nie byłam w środku. Narożne balkony okrągły podjazd i wiszące w holu kryształowe żyrandole sprawiały że moja odległa o zaledwie kilka przecznic kamienica wydawała się obiektem z zamierzchłej epoki, choć za mieszkanie w niej płaciłam całkiem współczesny czynsz.
Wjechałam na piętnaste piętro. Na końcu długiego korytarza obwieszonego oprawionymi plakatami z wystaw impresjonistów zobaczyłam w otwartych drzwiach bosego mężczyznę ubranego w dżinsy i T-shirt. Choć był już chyba po czterdziestce, najwyraźniej wciąż uważał się za dwudziestolatka. A może przenosiłam na niego własne odczucia? Dziś były moje urodziny i to, że skończyłam właśnie trzydzieści dziewięć lat, zbytnio mnie nie cieszyło.
– Jestem umówiona z panią Jane Kelly – powiedziałam. – Dzwoniła do mnie w sprawie ubrań.
– Proszę wejść.
Gdy przestąpiłam próg, obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. Nie wiedziałam, czy był zadowolony z wyniku oględzin. Ale co mi tam. Wydawał się dość atrakcyjny, chociaż nie w moim typie. Opalony brunet z brodą. Nie przepadam za brodaczami – za bardzo drapią.
Wprowadził mnie do schludnego salonu z duńskim stylu tekowymi meblami. Stojący przed kanapą stolik w kształcie ameby i krzesło z wygiętym oparciem wyglądały na projekt Eamesów. Sprzedawcy mebli już przebieraliby nogami, ale ja nie przyszłam tu z powodu stolików i krzeseł. W kącie drobna kobieta z rozwichrzonymi siwymi włosami siedziała zgarbiona przy biurku i wpatrywała się w ekran komputera.
– Babciu? Przyszła pani w sprawie ubrań.
Zabawne słyszeć, jak dorosły mężczyzna nazywa kogoś babcią. Z drugiej strony ktoś mający tak starą babcię mógł być członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Emerytów. Czy z nią mieszkał? Był dobrym chłopcem opiekującym się starą krewną – czy też po prostu żerującym na niej pasożytem?
– Ze sklepu ze stanizną?? – zapytała, nie odrywając wzroku od ekranu.
Wolę określenie „sklep z ubraniami vintage”, ale nie sprostowałam.
– Jestem Amanda Rosenbloom z butiku Astor Place. Prosiła pani, żebym przyszła.
– Chciał zadzwonić do Armii Zbawienia – oznajmiła, przewijając w dół pierwszą stronę NYTimes.com. – Może to pani sobie wyobrazić?
Wnuk uniósł zachęcająco kciuk w górę i wyszedł z pokoju. Staruszka nawet się nie odwróciła. Wyjrzałam przez trójdzielne okno. Wychodziło na północ, więc po-
koju nie ogrzewały promienie słońca, za to z wysoka można było podziwiać Union Sąuare, Flatiron i Empire State Building…
– Ładny widok – powiedziałam. Znów żadnej reakcji. Podeszłam bliżej i odchrząknęłam. Oglądała stronę z nekrologami. Może miała zły słuch? Zbliżyłam się jeszcze bardziej i zapytałam głośniej: – Czy zechciałaby pani pokazać mi rzeczy?
– Nie wiem, jak taki sklep wiąże koniec z końcem. – Kliknęła w nagłówek nekrologu Pana Czarodzieja prowadzącego w latach pięćdziesiątych w telewizji program popularnonaukowy. – Ile można dziennie sprzedać starych ubrań?

Milczałam. W końcu odwróciła się i spojrzała na mnie przez okulary. Potem wstała, przytrzymując się oparcia krzesła chudymi piegowatymi dłońmi. Była taka krucha. Zbyt chuda. Już niewiele życia jej zostało. Mimo woli pomyślałam o szkieletach.
– Pozbywam się wszystkiego – oświadczyła, sięgając po opartą o biurko metalową laskę. – Rak. Nic się nie da zrobić.
– Przykro mi. – Niestety do typowych zadań w mojej branży należy uwalnianie klientów od dobytku, gdy zbliża się ich koniec.
– Żadna tragedia. Nie w moim wieku. Mam dziewięćdziesiąt osiem lat – oznajmiła dumnie, po czym dodała z goryczą: – Liczyłam, że dociągnę do setki.
Punkt widzenia pani Kelly z pewnością pomagał spojrzeć na problem z wiekiem z właściwej perspektywy.
– Pokażę pani moje stroje – powiedziała. – Niektóre są dziełem wybitnych projektantów. Nawet Rudiego Gernreicha. Wie pani, jaka to dziś rzadkość? Armia Zbawienia, też coś!
– Muszę je obejrzeć i ocenić, które znajdą nabywców. Wtedy uzgodnimy cenę. – Sięgnęłam po leżącą na stoliku torbę hobo i małymi kroczkami wyszłam za panią Kelly z pokoju, starając się iść w tym samym tempie co ona. – Zauważyłam, że budynek nazywa się Stewart House. Czy to z powodu dawnego domu towarowego?
– Dom towarowy A.T. Stewarta stał dokładnie w tym miejscu. Oczywiście zamknięto go jeszcze przed moim urodzeniem i otworzono tu sklep Wanamakera.
– Dom towarowy Wanamakera mieścił się chyba po przeciwnej stronie ulicy. – Byłam tego pewna. Jedno z wyjść stacji metra Astor Place prowadziło bezpośrednio do sklepu. Teraz do Kmartu.
– Tamten budynek stanął później – wyjaśniła. – Tu mieli swoją pierwszą siedzibę.
– Ach tak. – Byłam zła na siebie, że się pomyliłam. – Nie wiedziałam, że sklep miał dwa budynki. – Nałogowo korzystałam z Google’a, a ulubionym celem moich poszukiwań była historia Manhattanu, zwłaszcza ustalanie, gdzie co było.
– Nazywali go Żelaznym Pałacem. Spalił się w latach pięćdziesiątych. Taki piękny gmach i nic po nim nie zostało.
Wyobraziłam sobie płomienie strzelające w niebo w miejscu, gdzie teraz stałam.
– I nikt już nie pamięta o istnieniu domu towarowego Wanamakera, nie mówiąc o A.T. Stewarcie.
– Czemu mieliby pamiętać? – Pani Kelly rozsunęła drzwi do garderoby. Na drewnianych wieszakach wisiał w nienagannym porządku bogaty wybór strojów. – Proszę odłożyć rzeczy, za które można dostać dobrą cenę. A potem porozmawiamy – powiedziała i pokuśtykała z powrotem do salonu.

Sprzedaję szczególny towar. „Stroje vintage” to eufemizm na określenie „ubrań noszonych przez osoby, które prawdopodobnie już nie żyją”. W przeciwieństwie do innych staroci ubrania okrywały człowieka – przylegały do skóry, wchłaniały pot i ogrzewały ciało. Często jednak zapominam o tych niespokojnych skojarzeniach, gdy podniecona, niczym myśliwy na łowach, oglądam potencjalny towar i przerzucam sztuki odzieży w nadziei, że odkryję coś cennego i wyjątkowego.
Jane Kelly umiała się kiedyś wspaniale ubrać. Z trudem wyobraziłam sobie jej skurczoną postać w strojach wiszących teraz na wieszakach. Odłożyłam na bok kilka codziennych sukienek z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Powinny się sprzedać. Wspaniała kolekcja sukni koktajlowych z lat sześćdziesiątych sugerowała, że dochody Jane rosły w tandemie z bogatym życiem towarzyskim.
Kreacja projektu Rudiego Gernreicha wyglądała fantastycznie: dzianinowa suknia o linii A, długa do ziemi i w idealnym stanie. Głęboki dekolt ozdobiony był wzorem szachownicy, czarnymi kwadracikami na fioletowym tle. Od empirowej talii do kolan ten sam wzór powtarzał się w większym rozmiarze, a od kolan do ziemi przybierał odwróconą postać fioletowych kwadratów na tle czerni. Bardzo w stylu lat sześćdziesiątych, bardzo op-artowsko. Powinnam bez trudu sprzedać tę suknię za pięćset, sześćset dolarów.
Seksowna sukienka o kroju klepsydry sprawiała wrażenie, jakby uszyto ją specjalnie dla mnie, a szafirowy kolor wspaniale podkreśliłby bladość cery i czerń włosów. Postanowiłam – jeśli tylko uda mi się dobić targu z panią Kelly – podarować ją sobie w prezencie. Świetnie nadawała się na urodzinową randkę. Do tego białe pantofle bez palców oraz szkarłatna szminka i lakier do paznokci w tym samym kolorze.

Po przejrzeniu wszystkich rzeczy i dokonaniu wyboru określiłam kwotę, którą gotowa byłam zapłacić, mając nadzieję, że jest wystarczająco wysoka. Mogłam podnieść ją maksymalnie do tysiąca trzystu dolarów za całość, gdyby właścicielka bardzo nalegała. Przeniosłam naręcza ubrań do salonu. Pani Kelly siedziała na kanapie z zamkniętymi oczami i otwartymi ustami. Nie bardzo wiedząc, jak ją obudzić, zwróciłam się do niej tak, jakby nie spala.
– Jestem gotowa zapłacić pani tysiąc dolarów.
– Za którą suknię? – Natychmiast otworzyła oczy.
– Za wszystkie. – Stłumiłam uśmiech.
– Oszalała pani?
– To ja będę je sprzedawać. – Skrzyżowałam ręce na piersiach.
– Dwa tysiące – powiedziała.
– Tysiąc dwieście, to wszystko, na co mnie stać.
Wyciągnęła ze stosu ubrań sukienkę z lat sześćdziesiątych, w typowy dla tamtego okresu wzór w biało-czarne kwiatki, uroczą, ale niestety z plamą na biuście, którą miałam nadzieję usunąć.
– Tej chyba pani nie chce? To była moja ulubiona sukienka. Kiedyś na przyjęciu roześmiałam się z jakiegoś głupiego żartu i wylałam na nią czerwone wino… nie mogłam sobie tego darować.
– Spróbuję ją wyczyścić.
– Jeśli nie szkoda pani czasu. – Rzuciła mi sukienkę.
– Za tysiąc osiemset dołożę kuferek. – Wskazała stary kufer podróżny z płaskim wiekiem. Był trochę odrapany i podniszczony, jednak odrobina oliwy z sokiem cytrynowym mogłaby zdziałać cuda. Niestety, nie miałam go gdzie postawić, a poza tym nikt już nie używał takich rzeczy.
– W środku też są ubrania – poinformowała mnie pani Kelly. – Bardzo stare. Z czasów edwardiańskich. Namyśliłam się i oddam pani wszystko za tysiąc dziewięćset dolarów.
Zdumiewające. Nawet stojąc nad grobem, ludzie chcą się targować.
– Mogę zajrzeć do środka?
– Bardzo proszę. – Znów zamknęła oczy, a jej głowa opadła na oparcie kanapy.
Uklękłam na parkiecie, zdjęłam z kufra stos „New Yorkerów” i otworzyłam wieko. W nozdrza uderzyła mnie woń kurzu i znajoma mieszanka zapachów naftaliny i pleśni. Na górnej wyjmowanej półce leżały guziki, motki koronek i wstążek, białe jedwabne rękawiczki oraz wypłowiały parasol w urocze paski.

Główną część kufra wypełniały ciasno upakowane rzeczy. Jakaś sprytna osoba – zapewne pani Kelly – powkładała ubrania do poszewek na poduszki. To dobry sposób na to, by je bezpiecznie przechować. W jednej znalazłam kilka białych płóciennych nocnych koszul. W innej – staniki i halki. W jeszcze innej zdumiewający skarb – futrzaną etolę z mufką do kompletu. Etola miała prawie metr długości. Z jednej strony była zakończona głową lisa i dwiema łapkami, a z drugiej pozostałą parą łapek i ogonem. Czarne szklane paciorki oczu patrzyły na mnie nieobecnym spojrzeniem, a małe białe kły jakby szykowały się do ugryzienia. Na metce widniał napis C.G. Gunther’s Sons, Fifth Avenue, New York. Z taką metką wartość etoli rosła. Wsunęłam ręce w mufkę i natrafiłam na coś twardego.
Dziwne.
Zajrzałam do środka. Czarną atłasową podszewkę ktoś rozpruł na szwie, a potem zaszył nierównym ściegiem. Czyżby ukrył coś w środku? Może plik banknotów?
Spojrzałam ukradkiem na panią Kelly. Pochrapywała cicho z otwartymi ustami. Czy starczy mi odwagi, żeby sprawdzić? Przemknęłam po cichu przez pokój po swoją torbę. Duża brązowa skórzana hobo należała kiedyś do mojej matki. Kupiła ją w latach siedemdziesiątych podczas jednej z naszych wspólnych wypraw do domu towarowego Altmana, a kilkadziesiąt lat później ocaliłam ją od zapomnienia, wyciągając z górnej półki szafy. Teraz miękki worek towarzyszył mi wszędzie, wraz z przechowywanymi w środku przyborami do szycia.
Usiadłam po turecku na podłodze obok kufra i wygrzebałam z torby stare metalowe pudełko po cukierkach Schraffta, w którym trzymałam przybory. Rozprułam szew na tyle, by wydobyć ukryty wewnątrz przedmiot: oprawny w czarną skórę zeszyt.
Na wewnętrznej stronie okładki ujrzałam wykonany staranną kursywą podpis: Olive Westcott. Przewróciłam kartkę i uświadomiłam sobie, że to dziennik. Dlaczego zaszyto go w mufce?
Ogarnęło mnie uczucie deja vu, jakbym oglądała zeszyt już wcześniej, tu, w tym pokoju. Otrząsnęłam się i przeczytałam pierwszy wpis.


18 września 1907 roku

Mam ten zeszyt od wieków. Dostałam go od ojca na dwunaste urodziny, ale nigdy nie chciało mi się prowadzić dziennika. Teraz, gdy skończyłam dwadzieścia lat, wreszcie zdarzyło się coś wartego zapisania. Od dziś jestem oficjalnie mieszkanką Nowego Jorku! Ojciec został kierownikiem sklepu Woolwortha na Trzydziestej Czwartej Ulicy i właśnie wprowadziliśmy się do hotelu na rogu Dwudziestej Dziewiątej Ulicy i Madison Avenue. Mamy wspaniale umeblowany, nowoczesny apartament – z telefonem, elektrycznością, ciepłą i zimną wodą, ogrzewaniem parowym oraz luksusem nad luksusami – codziennymi usługami pokojówki. Nie mogę się doczekać, kiedy zacznę nowe życie!

Chciałam przeczytać więcej. Przygody młodej kobiety, która właśnie zamieszkała na Manhattanie, od razu mnie zainteresowały. Może poprosić panią Kelly o wypożyczenie dziennika? Ale co będzie, jeśli odmówi? Czy w ogóle wie o jego istnieniu? Najlepiej będzie po prostu go zabrać i później zwrócić. Nikomu to nie zaszkodzi.
Upewniwszy się, że staruszka śpi, wsunęłam dziennik do torby – było to postępowanie impulsywne, niewłaściwe i całkiem do mnie niepodobne, zupełnie jakby na chwilę owładnęła mną jakaś obca siła.

Potem wróciłam do kufra i znów zabrałam się do przeglądania jego zawartości. Rzeczy przed schowaniem uprano, były w dobrym stanie, bez śladów wilgoci czy robactwa. Popołudniowa suknia z białej koronki mogła znaleźć nabywcę, niektóre kobiety wkładały je teraz na ślub. Poza tym nie znalazłam jednak niczego, co zainteresowałoby moje klientki. Długie spódnice były ciężkie i niezgrabne. Białe bluzki z bufiastymi rękawami zniekształcały sylwetkę. W ostatniej poszewce odkryłam najładniejszy strój: wspaniałą zieloną atlasową suknię z fioletową szarfą. Uniosłam ją i obejrzałam z podziwem.
– Jest w idealnym stanie – odezwała się pani Kelly, niemal przyprawiając mnie o atak serca. Ostry ton głosu nie wskazywał na to, że w ogóle spala.
– Niezupełnie – odparłam. – Materiał jest bardzo delikatny, a plam z potu pod pachami nie da się wywabić.
– Można ją nałożyć i iść prosto na obiad do hotelu Plaża.
– Gdyby nie został właśnie zamknięty. Przerabiają go na apartamentowiec.
– Świat schodzi na psy – stwierdziła z krzywym uśmieszkiem staruszka. – Na szczęście ja wysiadam.
Westchnęłam ze współczuciem, przygotowując panią Kelly na werdykt. Ubrania sprzed 1920 roku nadają się raczej do oglądania niż do noszenia. Wkładanie ich na siebie i narażanie delikatnego materiału i wykończeń na uszkodzenie to niemal okrucieństwo. Denerwowałabym się, gdyby klientki je przymierzały.
– W zasadzie nie sprzedaję tak starych ubrań. Kocham stroje z tamtych czasów, lecz nie mam klientów, którzy by je kupili.

Wolę handlować ubraniami z okresu od lat trzydziestych do sześćdziesiątych i to takimi, jakie mnie się podobają. Mam słabość do minispódniczek, kozaczków na obcasie i czarnych rybaczek. Zabawne, jaką uwodzicielską aurę nostalgii roztaczają fasony z czasów naszych rodziców. Modne stroje z lat późniejszych nigdy nie robiły na mnie takiego wrażenia. Lata siedemdziesiąte zostały praktycznie zmarnowane przez poliester. Materiał ten przetrwa zapewne wraz z karaluchami, podczas gdy ludzkość zniknie z powierzchni Ziemi za sprawą globalnego ocieplenia lub następnej epoki lodowcowej – nie wiadomo, co wydarzy się wcześniej.
– Niech mi pani po prostu zapłaci dwa tysiące dolarów za wszystko – zaproponowała pani Kelly. – Umowa stoi?
Znów wróciłyśmy do dwóch tysięcy?
– Przykro mi, ale to niemożliwe.
– Nie uważa pani, że te cudowne stroje, mimo wieku, są tyle warte?
– Mają wartość – niekiedy całkiem dużą. Po prostu źle się sprzedają. Proszę posłuchać, oto co możemy zrobić. Zapłacę za wybrane ubrania tysiąc dwieście dolarów, a rzeczy z kufra wezmę w komis. Jeśli zdołam je sprzedać, podzielimy się pieniędzmi. Sam kufer proszę zatrzymać. Nie mam gdzie go postawić.
– Jak się podzielimy?
– Sześćdziesiąt do czterdziestu procent.
– Sześćdziesiąt dla mnie?
– Dla mnie – uśmiechnęłam się. To nie podlegało dyskusji.
– Zgoda, niech je pani zabiera – powiedziała staruszka, jakby nagle cała sprawa przestała ją obchodzić. – Nie chcę ich więcej oglądać.
– Przed wyjściem sporządzę dokładną listę rzeczy wziętych w komis i poproszę panią o podpisanie umowy.
– Bardzo proszę. – Wycelowała pilotem w telewizor. – Niech pani robi to, co do niej należy.

Podczas gdy pani Kelly oglądała talk show The View, sporządziłam listę wszystkich edwardiańskich strojów z kufra. Potem wręczyłam ją właścicielce wraz z egzemplarzem umowy i piórem. Włożyła okulary i dokładnie przeczytała umowę przed popisaniem. Nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem listy.
– Kilka sztuk mogę wziąć teraz – zaproponowałam. – Czy pozostałe może mi pani odesłać do sklepu?
– Poproszę wnuka, żeby przewiózł resztę rzeczy.
– Znakomicie – powiedziałam, i starając się nie pokazywać dziennika, otworzyłam torbę. Włożyłam do niej suknię o linii klepsydry, poplamioną suknię o linii A i na końcu etolę i mufkę. – Kiedy się zgłosi, wypiszę mu czek na resztę ubrań. Oto moja wizytówka z danymi kontaktowymi.
– Wiem, jak panią znaleźć. – Odprawiła mnie ruchem ręki.
– W takim razie do widzenia. – Ruszyłam do wyjścia. Pani Kelly najwyraźniej nie miała zamiaru się ze mną pożegnać, dodałam więc bardziej z własnej potrzeby: – Miło mi było panią poznać.

Wnuk gdzieś zniknął. Spróbowałam sama otworzyć drzwi frontowe, ale okazało się, że są zamknięte na zamek. Przekręciłam zasuwkę. Bez skutku.
– Ja to zrobię. – Brodacz zjawił się w przedpokoju.
– Nie trzeba. Już wiem. – Przekręciłam dolny zatrzask, ale drzwi nadal stawiały opór.
Ustawił górną zasuwkę w pierwotnej pozycji. Drzwi się otworzyły.
– Bardzo proszę.
– Dziękuję – odparłam, żałując, że nie pozwolił mi zrobić tego samej, choć pewnie starał się być uprzejmy.
– Powodzenia – powiedział.
– Nawzajem. – Kiwnęłam mu głową.
Ruszyłam korytarzem do windy, mijając impresjonistyczne plakaty, a on zamknął za sobą drzwi.

 
Wesprzyj nas