Dora Maar. Była kochanką, muzą, a w końcu ofiarą genialnego malarza. Zoé Valdés, laureatka Premio Planeta i autorka bestsellerowej biografii Fidela Castro podąża śladami kobiety uwiecznionej na słynnej „Guernice”.


Poznali się w 1936 roku. On – wielki Picasso i ona – chorwacka fotografka, młodsza od niego o ponad ćwierć wieku. Gdy rok później Picasso dostał zlecenie namalowania antywojennej „Guerniki”, pozwolił jej dokumentować swoją pracę. Choć jej surrealistyczne i niepokojące fotografie były bardzo dobrze przyjmowane przez krytyków, a nawet uznawane za wybitne, dla swojego kochanka zostawiła aparat i zajęła się malarstwem. Gdy kapryśny Pablo Picasso porzucił ją dla kolejnej kochanki, Dora Maar wpadła w depresję.

W 1958 roku okaleczona psychicznie Dora Maar wraz z przyjaciółmi udaje się w tygodniową podróż do Wenecji. Niepewna siebie, milcząca, uciekająca myślami gdzieś w przeszłość, do wspólnych chwil dzielonych z Pablem Picassem. Tydzień ten owiany jest tajemnicą. Z Wenecji Dora Maar wróci zmieniona – wycofa się z życia artystycznego i towarzyskiego. Ograniczy się jedynie do kontemplacji obrazów Picassa i codziennej mszy w Notre Dame. Co zatem wydarzyło się podczas jej ostatniej podróży?

Opowieść o Dorze Maar autorka przeplata „dziennikami” opisującymi powstawanie książki oraz wątkami autobiograficznymi dotyczącymi Kuby i emigracji.

W życiu Picassa było wiele kobiet, ale to właśnie Dora Maar została uwieczniona na jednym z najważniejszych obrazów malarza, „Guernice”. Jej portret, „Dora Maar au Chat” został sprzedany w 2009 roku w domu aukcyjnym Sotheby’s za zawrotną kwotę ponad 95 milionów dolarów, co czyni go jednym z najdroższych obrazów w historii.
Tytuł książki jest bezpośrednim nawiązaniem do cyklu „Kobieta, która płacze”, na którym Picasso przedstawił wizerunek Dory, gdy cierpiała na depresję.

Zoé Valdés – kubańska pisarka, na stałe mieszka w Paryżu. Pracowała w delegaturze Kuby przy UNESCO, a następnie w Biurze Radcy ds. Kultury przy Ambasadzie Kuby w Paryżu. Aktywnie uczestniczyła w hawańskim życiu artystycznym, pisała scenariusze i była wicedyrektorem czasopisma „Cine Cubano” (Kino kubańskie). Jest laureatką Premio Planeta, jednej z najważniejszych nagród za powieść hiszpańskojęzyczną. Za książkę „Kobieta, która płacze” została uhonorowana nagrodą Premio Azorín.

Zoé Valdés
Kobieta, która płacze
Tłumaczenie: Agnieszka Rurarz
Wydawnictwo Muza SA
Premiera 11 lutego 2015
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym

Część I

Gorączkowe rozmyślania

Bernard. Paryż 2007

Siedząc na tarasie, patrzyłam na sunące samochody, a potem moje spojrzenie skierowało się ku ławce na boulevard Bourdon, gdzie jakaś para młodych ludzi całowała się. Była to pewnie ta sama ławka, na której, przy temperaturze trzydziestu siedmiu stopni, rozmawiali w powieści Gustave’a Flauberta Bouvard i Pecuchet. Nie ma nic przyjemniejszego i bardziej fascynującego, niż gapić się na całującą się parę w Paryżu: całują się zapamiętale, namiętnie, z języczkiem. Robert Doisneau potrafił sportretować paryski pocałunek jak nikt inny.
Odsunęłam się od okna i przeszłam przez salon w kierunku przeciwnego skrzydła mieszkania. Życie kobiety jest niczym odwieczna litania: kiedy litania ustaje, wygasa pożądanie i rozpoczyna się okres gorączkowych rozmyślań. Zaczyna się epoka, kiedy ciało stygnie, a gorączka zachłannie opanowuje psychikę. Nie oznacza to, że życie się skończyło, raczej że przystanęło, aby na powrót rzucić się gwałtownie i szaleńczo ku nowemu dzieciństwu, które, w uśpieniu, czeka na nas wraz ze śmiercią.
Przed dwiema godzinami przestało padać i kiedy tylko wyszło słońce, odetchnęłam głęboko, pełną piersią i powitałam wiosnę przez wielkie okno, które obramowuje ogródek, tworząc świetny kadr.

Bernard czekał na mnie w swoim mieszkaniu przy rue Beaune, w Saint-Germain-des-Pres. Włożyłam lekką sukienkę, chyba zbyt lekką. En avril, ne te decouvre pas d’un fil, mówi przysłowie. „W kwietniu nie zdejmuj z siebie nawet nitki”, co znaczy, że w tym miesiącu nie należy się wyletniać, chłód może się okazać zdradliwy, może znienacka powrócić, i przeziębienie pewne. Ale ja nie miałam ochoty wkładać płaszcza ani prochowca, ani nawet żakietu. Tak bardzo tęskniłam za latem! To z powodu tej młodzieńczej tęsknoty postanowiłam ubrać się tak, jakbyśmy mieli pełnię lata i mogli się cieszyć dusznym i suchym paryskim upałem.
Na razie jednak przyszła wiosna! Nareszcie wiosna, po długiej i nawracającej zimie! Mamy już za sobą zwały śniegu na chodnikach, ulice pełne błota. Ale mimo wszystko, tak na wszelki wypadek, uznałam, że lepiej się okryć miękkim i delikatnym, czarnym skórzanym płaszczem z jagnięcej skórki.
Nie chciałam, by Bernard czekał na mnie zbyt długo; spotykaliśmy się dopiero po raz drugi.

Poznaliśmy się w grudniu, przed świętami. Przedstawiono nas sobie w kinie, w dobre parę minut po rozpoczęciu filmu. Mogliśmy zaledwie wymienić kilka uprzejmych słów w panujących ciemnościach, bo nie chcieliśmy nikomu przeszkadzać. Był to pokaz filmu zrobionego przez przyjaciela Bernarda, z aktorką, która tak bardzo mi się podobała… Nie mogę sobie przypomnieć jego tytułu… Pamiętam za to nazwisko aktorki, to Nathalie Baye. Film, skądinąd bardzo dobry, stanowił pierwsze dzieło długometrażowe reżysera, który wcześniej znany był jako scenarzysta. Bernard także był scenarzystą i nadal pracuje przy dużych francuskich produkcjach filmowych, jest na ty z całą paryską śmietanką filmową, ma, jak to się mówi, wejścia wszędzie. Przyjaźnił się z Marie-Laurę de Noailles, Leonor Fini, Dorą Maar… Jest pisarzem i współautorem „Les Salons”. Jako pisarz jest świetny, chociaż sam tego nie dostrzega, albo nigdy nie przywiązywał do tego wagi. Wiedziałam, że był bliskim przyjacielem Jamesa Lorda, i poznałam go dzięki kubańskim przyjaciołom, którzy mówili o nim niewiele, ale sugestywnie. Odniósł sukces jako scenarzysta i jest ciągle eleganckim mężczyzną, z ogromną klasą, świetnie wychowanym, aczkolwiek lekko nieśmiałym, co czyni go jeszcze atrakcyjniejszym, choć zarazem utrudnia innym zdolność porozumienia się z nim.

Tego samego wieczoru, po pokazie, poszliśmy na kolację do restauracji „dla artystów i pisarzy”, jak się wyraził, i przedstawił mnie wnukowi pewnej wielkiej paryskiej damy, takiej „z rodowodem”, z dobrze dobranym imieniem, za którym ciągnie się kolekcja nazwisk, a im więcej nazwisk, tym większa góra pieniędzy, dobrze strzeżonych, jak mniemam, w szwajcarskich bankach. Do tego należy dołożyć okazy starej biżuterii i klejnotów, futra, norki, portrety wykonane przez wziętych malarzy i gwarantowane co tydzień fotografie w towarzyskich rubrykach „Paris Match”. Prawdziwa patronka i mecenaska przygnębionych, buntowniczych intelektualistów i artystów. Tak naprawdę kompletnie mnie to nie interesowało, bo zawsze musiałam ciężko pracować, żeby zarobić na chleb, ale zachowałam się tak, jakby pociągał mnie temat wielkiej damy i wydobyłam z siebie kilka przestarzałych pochlebstw na temat jej fortuny, aby nie zrazić młodego człowieka, który poczuł się niewypowiedzianie wdzięczny, że udaję, iż cokolwiek obchodzi mnie jego babcia. Miał najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam, niebieskie oczy, w kolorze rozcieńczonego karaibskiego błękitu.

Tamtego wieczoru, gdy Bernard i ja rozmawialiśmy po raz pierwszy i mogliśmy oceniać się nawzajem na podstawie wypowiedzi – rzecz bardzo francuska – dopytywał się z uporem, co najbardziej podoba mi się we Francji i we Francuzach. Nie pamiętam, co odpowiedziałam, pewnie coś głupiego, coś w rodzaju: „miłość do sztuki, mądry erotyzm, zmysłowość albo przyprawiająca o zawrót głowy namiętność, jaką emanuje miasto”. On jednak podsumował:
– A ja najbardziej cenię rozmowę. Francuzi potrafią rozmawiać.
– Z pewnością – przyznałam – swego czasu Kubańczycy też umieli rozmawiać. A teraz wszystko sprowadza się do skandalicznego gadulstwa, nieznośnego nudziarstwa i ordynarnego wydzierania się.
– Moja biedna damo – wymówił ma pauvre dame z jawną, wyraźną litością – pewnego dnia to wszystko się skończy, zapewniam panią. – Swoją drogą, tu, w Paryżu, rozmowa to też coraz rzadsze zjawisko. Nie wątpię, że w niektórych salonach ludzie umieją jeszcze rozmawiać, ale w każdej innej scenerii rozmówca jest po prostu i zwyczajnie arogancki.
Odpowiedziałam, wdzięcząc się z francuska, to jest z wyraźnym pragnieniem podkreślenia wagi owej wyśmienitej – bo francuskiej – i tak cennej umiejętności prowadzenia konwersacji. Francuzi to eksperci w wytrącaniu ci atutów, i to samo uczyniłam ja w tej potwornie niefortunnej chwili, wbijając w niego wzrok, jak gdybym chciała go wyprowadzić z równowagi.
Od nich też nauczyłam się odpowiadać z wykorzystaniem ich odpowiedzi, odpłacać tą samą monetą i tym samym tonem.
Udał, że mnie nie słyszy; to kolejny bardzo francuski sposób udzielania odpowiedzi.
– Powinniśmy być bardziej otwarci, uwielbiam ludzi towarzyskich, Kubańczycy są towarzyscy.
– Aż za bardzo, un peu beacoup trop – przytaknęłam.
Parsknął śmiechem, który stłumił, przykładając do ust serwetkę.
– Wszystko to się zmieni, powikłania w następstwie „choroby” – nakreślił w powietrzu cudzysłów – nie będą trwały długo, zobaczy pani, będą krótkotrwale.
Chciałam w to wierzyć, wolałam jednak zmienić temat.
– Monsieur Minoret… – zaczęłam.
– Może pani zwracać się do mnie po imieniu.
– A więc Bernardzie, pragnęłam pana poznać, bo chcę napisać książkę o pewnej osobie, u której dawno temu pan bywał.
– Możemy mówić sobie na ty? – zapytał, unosząc do ust kieliszek szampana Dom Perignon, tę całą masę spienionych złocistych bąbelków, samą rozkosz. „Wielka chwila warta literackiego opisu” skomentowałam szampan, co rozbawiło mojego rozmówcę. – Ale najpierw zamówmy kolację. Lubisz ostrygi?
– Pewnie. Uwielbiam. Po raz pierwszy spróbowałam ostryg, kawioru i szampana, kiedy jeszcze nie wyemigrowałam definitywnie. Nie, nie, bynajmniej nie w Hawanie, objadałam się tym wszystkim w Paryżu, podczas pierwszego pobytu, w restauracji Jules Verne, która znajduje się, jak dobrze pan wie, na pierwszym piętrze wieży Eiffla. Oczywiście, że trafiłam tam na czyjeś zaproszenie, sama nie miałam wtedy pieniędzy nawet na kawałek dorsza, a co dopiero na ostrygi. A kiedy spróbowałam tych galaretowatych delicji, jeszcze żywych, powiedziałam: „No coś takiego, co ja właściwie robię na Kubie, gdzie mam do jedzenia najwyżej stęchły, robaczywy groch?”. Miałam wtedy ledwie dwadzieścia trzy lata.
Zdechły groch?
Podszedł kelner, żeby przyjąć commande, więc machnęłam ręką, żeby Bernard nie przejmował się, jeżeli czegoś z mojej wymowy nie rozumie.
– Na przystawkę poprosimy lesfines Clarettes numero 6
Kiedy Bernard siedział zwrócony w stronę kelnera, przyjrzałam się uważnie jego twarzy.
Niedawno osiągnął słuszny wiek, jednakże skóra na jego twarzy wydaje się delikatna jak u dziecka. Oczy małe i pełne życia, koloru miodu, różowe usta, policzki gładkie, najwyraźniej odpowiednio traktowane kremem i innymi kosmetykami. Jego wargi układają się w charakterystyczny, bardzo paryski grymas, gdy mówi: oui, oui, przedłużając końcowe i niczym westchnienie.
Jest wysoki, szczupły, a w jego glosie nie słychać nosowej wymowy. Podczas kolacji wymówiłam imię kobiety, która mnie interesowała:
– Dora Maar, wielka artystka; chciałabym dowiedzieć się o niej czegoś więcej, próbuję o niej pisać, chociaż wiem, że ona sama odrzucała pomysł, by jacyś pisarze rozgrzebywali jej życie, nie miała do nich zaufania. Wielokrotnie mówiła, iż nie życzy sobie, aby cokolwiek o niej pisano, bo to „byłyby tylko sensacyjne śmieci”, i dodawała, że „pisarze to zdrajcy, bo piszą o czymś, co wiedzą”. I dobrze, bo to znaczy, że my pisarze powinniśmy stawiać bardziej na wyobraźnię. Wiele czytałam, widziałam jej prace, znam poświęconą jej wystawę w muzeum Picassa, no i oczywiście książkę, która opisuje jej życie, czy raczej jej życie z Picassem, znakomitą…. Także inne książki, w których przedstawia się ją jako kobietę trudną….
– Ach, Dora, Dora, mała Dora… – uśmiechnął się łagodnie. – Czytałaś książkę Jamesa Lorda?
– Dora i Picasso, oczywiście, właśnie podczas lektury zorientowałam się, że pan ją znał i że byliście zaprzyjaźnieni. W książce jest fotografia, na której widać was, Dorę, Jamesa Lorda i pana, młodych, promiennych, spalonych włoskim słońcem. Dora oczywiście nie jest tak młoda jak wy. Zdjęcie cale rozświetlone… słońcem…. Połyskliwe, promienne.
– Możemy mówić sobie na ty? Chyba już cię o to pytałem – wtrącił znowu.
– Oczywiście, przepraszam. Chciałabym się dowiedzieć czegoś więcej o tamtej podróży do Wenecji, o ile dobrze zrozumiałam, tylko pięć dni, tylko we troje….
Przerwał mi wpół słowa:
– Spotkamy się innym razem, żeby porozmawiać o Dorze, ty i ja.. ..tylko we dwoje.. .Tak naprawdę trwało to osiem dni, włącznie z podróżą powrotną.
Zrozumiałam, że nie chce ujawniać własnych uczuć, że woli ukryć je przed obcymi, w tym wypadku przed młodym człowiekiem o lazurowych oczach.
– Wkrótce wyjeżdżam w podróż, ale w marcu wracam – uprzedziłam.
– W takim razie umówmy się już teraz na 2 kwietnia. – Podniósł do ust kieliszek z Dom Perignonem, nie spuszczając ze mnie wzroku. Jego źrenice patrzyły prosto w moje.
– Świetnie. – Wyjęłam kalendarzyk i zapisałam. – Nie zapomnę, to dzień urodzin mojej córki.
– Boisz się, że zapomnisz o spotkaniu? – spytał z naciskiem, lekko nachmurzony, spostrzegłszy, że pospiesznie notuję datę w kalendarzyku.
– Nie, nie, zapewniam pana, że to tylko przyzwyczajenie, mam taką obsesję, że stale coś notuję… – odparłam z niepokojem.

Trzy i pól miesiąca później jechałam taksówką do Bernarda. Ustaliliśmy, że spotkamy się u niego i pójdziemy coś zjeść do restauracji tuż za rogiem.
Nacisnęłam przycisk dzwonka i zamiast klasycznego brzęczenia usłyszałam dźwięk dzwoneczka. Zadzwoniłam dwukrotnie; z góry jakiś silny głos zapytał mnie, kto tam. Przedstawiłam się imieniem i nazwiskiem, trochę nieśmiało, i drzwi się otworzyły.
Wjechałam na górę staroświecką windą. Myślałam o tysiącach rzeczy, kompletnie bez związku; przypomniałam sobie piosenkę kubańskiego wykonawcy, która bardzo mnie bawiła: mówiła o dziewczynce, o kocie, o kłódce wiszącej na kracie, a stamtąd przeskoczyłam – albo moje wspomnienia przeskoczyły – do wieczoru, kiedy poszliśmy do restauracji z moim mężem i z babskiem, które podówczas miałam za przyjaciółkę.
Poznaliśmy się za pośrednictwem jednego z tych zazdrosnych pedałów, którzy przynoszą wstyd gejom swoimi małostkowymi zachowaniami. Takiego, co to pragnął za wszelką cenę zostać pisarzem, ale wykazywał się rażącym brakiem kultury. Kobieta natychmiast starała się zabłysnąć, próbowała umawiać się z moim mężem, służbowo, rzecz jasna, i oto nagle okazywało się, że wszystko to, co on i ja razem zbudowaliśmy, nie ma najmniejszego znaczenia w oczach Renaty. Tak właśnie miała na imię. Jak twierdziła, doskonale wiedziała, jak co rozwiązać, bez najmniejszej wątpliwości wzięłaby ster w swoje ręce i pokierowała karierą mojego męża, usunęłaby wszystkie te drobne problemy, żeby pracować w filmie, i wszelkie inne. Sprawiłaby, żeby zarabiał dość, zapewniła z przekonaniem. „Bez pieniędzy – rzekła – nie da się robić kina”, co, choć to najprawdziwsza prawda, nie tylko mnie wkurzyło, ale głęboko dotknęło. Od tamtej chwili wszystko nagle sprowadziło się do pieniędzy, coraz większych pieniędzy i projektów kręconych na jej sposób. Nic szczególnego, jeszcze jedno bezwartościowe gówno w tym obłudnym i głupim świecie, na którym tylko tracimy czas…
Oczywiście, że czułam się winna, pragnąc, jak zwykle, zbudować przyjaźń tam, gdzie nie ma na nią miejsca. To taki mój fatalny, nieuleczalny nawyk.
Kobieta właśnie skończyła pięćdziesiąt dziewięć lat, lecz nie wyglądała na swój wiek, wciąż była bardzo piękna i zadbana, ale „ma pięćdziesiąt dziewięć lat i intensywnie przeżywa wewnętrzne obawy, jakie się z tym wiekiem wiążą”, powiedziałam sobie.
Ni stąd ni zowąd ktoś, kogo ona uważa za najlepszego przyjaciela, to znaczy za największego wroga, opowiedział mi o tych obawach kobiety, która zaczyna widzieć lata jako stopnie coraz bardziej płaskie i coraz łatwiejsze do schodzenia na tej nieuniknionej drodze w dół, jakiej kres stanowi starość.
Renata jest kobietą, która żyje dla pieniędzy, przy mężu zarabiającym niewyobrażalne, wręcz niewymawialne sumy, jednakże sama podąża własną drogą, kupując tu i ówdzie, wydając niemałe sumy, jak wszystkie kobiety, które nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi mężów. Spędza czas, chełpiąc się bogactwem, usuwając w cień inne kobiety, czy to mężatki czy rozwódki, czy to pracujące zawodowo czy nie, ważne, że zawsze gorsze niż ona sama – tylko dlatego, że postawiłyśmy na pracę, a nie na polowanie na majątek.

Wtedy wieczorem, podczas tamtej fatalnej kolacji, wyznała, że próbowała wszystkich religii, jakie tylko istnieją, czy zaistnieją, i że na koniec zdecydowała się na najmodniejszą z nich: na islam. Jej mąż jest arabskim szejkiem. Cala ona.
Nagle, ni stąd ni zowąd, zapytała mnie, czy lubię kobiety, bo ona, dodała, „wcale”. Czy może dlatego, że obserwowałam ją zbyt natarczywie? W rzeczywistości przyglądałam się jej makijażowi, dosyć drogiemu, doskonale kryjącemu twarz jak z marmuru…
Jednakże mimo doskonalej pozycji męża Renata pracowała, a przynajmniej tak twierdziła, albo też ja zrozumiałam, że kiedyś pracowała, chociaż nie za długo i nie na stale, innymi słowy, pracowała nadal, ale niewiele, od czasu do czasu, okresowo, podczas gdy jej najlepszy przyjaciel oddawał się rozpowiadaniu wszem i wobec, że jej mąż, saudyjski szejk, po prostu siedzi na forsie, a raczej na ropie i na złocie, że jest bogaty do obrzydzenia i że ona nie musi schylać się po cokolwiek. Tak czy inaczej, wbrew temu, co opowiadano, ona sama zapewniała, że pracuje, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Kiedy jednak mówiła o pracy, plątała się w zeznaniach. Nie potrafiła dokładnie wyjaśnić, co właściwie robi, utrzymywała za to, że jest jedną z niewielu osób, które zarabiają miliony, zajmując się architekturą wnętrz. Została milionerką, pracując jako dekoratorka. Co zresztą potwierdził jej najlepszy przyjaciel, który sądząc z tego, co wygaduje, jest jej największym wrogiem. Ale wtedy ona jeszcze o tym nie wiedziała; jeszcze nie nadszedł na to czas.
„Mężczyźni są przerażająco głupi, koszmarnie mnie nudzą” – oświadczyłam, nie namyślając się. Wyznała, że nienawidzi kobiet. I od razu zaczęła się rozczulać nad swoim losem. Nie znoszę ludzi, którzy nie wycierpieli dość i gotowi są rozpaczać nad najbardziej błahą sprawą. Chociaż właściwie nie: jestem niesprawiedliwa, zależy, jak kto rozumie cierpienie. Teraz to ja nie znoszę tego rodzaju kobiet, głupiutkich i przeczulonych na punkcie każdego idiotyzmu, nadmiernie pozbawionych godności.
Ma absolutną rację Doris Lessing, pisząc, że mężczyźni pojawili się na świecie później niż kobiety, że są oni istotami niższymi, i że niektóre z nas do tego stopnia zidiociały, by im zazdrościć losu, albo nawet starają się ich naśladować.

Winda zatrzymała się na piętrze, które wybrałam. Wysiadając, myślałam o takich banałach, jak to, że nie wystawiłam kubła ze śmieciami na podwórko, nie podwinęłam sukienki córki… Tak, zdarza mi się, że mieszam znakomite pomysły z codziennymi głupstwami. „Nie jest to jednak nic, za co powinnam się obwiniać”, usprawiedliwiłam się.
Gorsze są kobiety, które tak bardzo podkreślają swoją płeć, że robią z własnej waginy dowód osobisty i zmieniają ją w skrzynię pełną skarbów.
Mężczyzna mniej więcej czterdziestoletni otworzył mi pomalowane na zielono drzwi; robił wrażenie młodszego, ale jego twarz zdradzała wyraźnie, że tak nie jest, że istotnie przekroczył, lub niebawem przekroczy czterdziestkę i że doznał w życiu cierpień, nie przestając przy tym być atrakcyjnym blondynem, z dobrą sylwetką utrzymaną w formie dzięki ćwiczeniom. Nie przedstawił się, nie podał swojego imienia. Nie wyciągnął uprzejmie ręki, zachowywał się raczej sztywno i choć wszystko wydarzyło się szybko, miał dość czasu, by udawać, że jest oschły i oficjalny. „Służący”, uznałam.
Poprosił mnie tylko uprzejmie, bym przeszła do salonu, i oznajmił, że muszę zaczekać na pana Minoret (użył jego nazwiska). Był to, bez wątpienia, przyzwoity służący, przystojny, dyskretny i kulturalny.
Skinęłam głową, prześlizgnęłam się do salonu, obcas zaplątał mi się w podniszczony dywan, który zalegał w mieszkaniu od ściany do ściany, równie wiekowy jak winda, albo jeszcze bardziej. Sofa także była koloru zielonego, w tonie podobnym do drzwi. Ściany oświetlone lampami w kształcie rozkwitłych goździków barwy złota, o weneckim, wpadającym w odcienie pomarańczowe, zabarwieniu.

Przypatrywałam się wnętrzu, eleganckiemu, wyrafinowanemu, czystemu; każda jego część wskazywała na przywiązanie właściciela do wspomnień, do jakiejś epoki, do jakiejś osoby: rysunek Picassa będący portretem Bernarda. Na innym, puentylistycznym portrecie z profilu młody człowiek ze ściany kierował wzrok ku mrocznemu pokojowi, z którego dobywał się zielonkawy pompejański blask. Stamtąd właśnie wyszedł Bernard, podszedł do mnie pewnym krokiem. Wysoki, wytworny; znalazłszy się przy mnie – albo przy swoim portrecie znajdującym się tuż obok – wskazał na pożółkły oprawiony karton.
– To mój ulubiony rysunek, mój portret narysowany przez Dorę Maar – podkreślił z dumą. – Zamieniła go za koronki, szale, prześcieradła, poszewki, firanki, całą górę śnieżnobiałej bielizny; uwielbiała takie wyrafinowanie, białą bieliznę. Ale nie traćmy czasu i zagłębmy się w temat. W rzeczywistości nie znałem Dory za dobrze, czy może nie aż tak dobrze, ale utrzymywałem z nią przyjazne stosunki, przez krótki czas dość bliskie, dzięki Lordowi. Moją prawdziwą przyjaciółką była Leonor Fini, spośród grona innych kobiet tamtych czasów, nieprzeciętnie inteligentnych, pięknych i absolutnie wyjątkowych. Ale nawet ta krótka znajomość była poruszająca. Bez wątpienia Dora należała do najbardziej błyskotliwych kobiet, jakie znałem.

 
Wesprzyj nas