Premiera trzeciej powieści Philipa Rotha, “Kompleks Portnoya” – w styczniu 1969 roku wzburzyła literacki świat – chodziło o główną postać, która, choć fikcyjna, rozpaliła emocje czytelników.


Alexander Portnoy – rocznik 1933, urodzony w  Jersey City w rodzinie żydowskiej, IQ 158 – leży na kozetce u psychoterapeuty. Akapit za akapitem, kartka za kartką bezlitośnie rozlicza się z historią własną i rodziny. Z matką, której czujne oko chciałoby dopilnować wszystkiego, zwłaszcza tego, co syn je i co z siebie wydala. Z ojcem, od początku dziejów cierpiącym na niestrawności. Z rodzicami w ogóle, bo „Żyd, którego rodzice żyją, jest na ogół biorąc bezradnym niemowlęciem!”. Próbując wydostać się z rodzinnej niewoli, Alex wpada w inną niewolę – w sidła kompulsywnych erotycznych fantazji.

Wyznania Aleksa to przełomowy monolog w dziejach literatury amerykańskiej i światowej. Dla jednych stał się pokoleniowym manifestem. Inni zobaczyli w nim wspaniale ironiczny tekst, w którym tyrady na temat seksualności nie wykluczają rozważań o polityce i religii. Portnoy – postać stworzona pół wieku temu – wszedł do kanonu literackich bohaterów, ale nadal pozostaje młody. Zastanawia, drażni, pobudza do myślenia.

Kompleks Portnoya znalazł się na liście stu najlepszych anglojęzycznych powieści XX wieku sporządzonej przez Modern Library i  na liście stu najlepszych anglojęzycznych powieści lat 1923–2005 magazynu „Time”.

Philip Roth w 1997 roku otrzymał nagrodę Pulitzera za powieść American Pastoral. W 1998 został w Białym Domu uhonorowany odznaczeniem National Medal of Arts, a w 2002 najwyższym wyróżnieniem Amerykańskiej Akademii Sztuk Pięknych i Literatury – Gold Medal in Fiction, wcześniej przyznanego takim pisarzom jak m.in. John Dos Passos, William Faulkner i Saul Bellow. Roth dwukrotnie otrzymał National Book Award, w 1960 za swą pierwszą książkę, Goodbye, Columbus, i w 1996 za Sabbath’s Theater. Również dwukrotnie przyznano mu National Book Critics Circle Award i aż trzy razy PEN/Faulkner Award.
W 2005 roku książka The Plot Against America została wyróżniona nagrodą Amerykańskiego Stowarzyszenia Historyków jako „wybitna powieść historyczna o tematyce amerykańskiej wydana w sezonie 2003–2004” a także nagrodą imienia W.H. Smitha jako Najlepsza Książka Roku, już po raz drugi, jako pierwszemu pisarzowi w czterdziestosześcioletniej historii tej nagrody.

W 2005 roku Roth został trzecim żyjącym pisarzem amerykańskim, którego dorobek opublikowano w prestiżowej serii Library of America. W kolejnych latach otrzymał nagrody PEN/Nabokov Award (2006) i PEN/Bellow Award (2007). W roku 2011 w Białym Domu odebrał National Humanities Medal a także został czwartym laureatem nagrody Man Booker International Prize. W 2012 uhonorowano go najwyższym wyróżnieniem hiszpańskim – nagrodą Księcia Asturii, a w 2013 otrzymał najwyższe odznaczenie francuskie, Order Komandora Legii Honorowej.

Roth jest najodważniejszym pisarzem w Stanach Zjednoczonych.  Jest odważny moralnie, odważny politycznie. Portnoy jest częścią tej odwagi. 

– Cynthia Ozick, „Newsweek”

Publikacja Kompleksu Portnoya otwiera nową serię dzieł pisarza przygotowaną przez Wydawnictwo Literackie – wyłącznego wydawcę Philipa Rotha w Polsce.

Philip Roth
Kompleks Portnoya
Przekład Anna Kołyszko
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 4 grudnia 2014


Ale wracając do rodziców, którym przynoszę same zmartwienia, bo trwam w stanie wolnym. Jeśli chodzi o zaszczyty i osiągnięcia, pewnie gówno dla was znaczy, mamusiu i tatusiu, że akurat burmistrz mianował mnie zastępcą komisarza w Komisji Miejskiej Nowego Jorku do spraw Równouprawnienia — chociaż prawda wygląda nieco inaczej, sam przyznaję, bo kiedy tylko moje nazwisko znajdzie się w kronice „Timesa”, rodzice bombardują wszystkich, ale to wszystkich krewnych wycinkami z gazety. Pół emerytury ojca idzie na znaczki pocztowe, a matka całymi dniami wisi na telefonie i trzeba ją karmić dożylnie, bo buzię wciąż ma zajętą rozpowiadaniem o swoim Aleksie. W gruncie rzeczy nic się nie zmieniło — stale żyją tym, jaki to ze mnie geniusz i jaki sukces odniosłem, moje nazwisko trafia do gazet, teraz jestem prawą ręką wspaniałego nowego burmistrza, funkcjonariuszem Prawdy i Sprawiedliwości, wrogiem właścicieli ruder czynszowych, bigotów i wyzyskiwaczy („popierać równość praw, zapobiegać dyskryminacji, propagować wzajemne zrozumienie i szacunek…” — oto humanistyczne cele mojej komisji, wyznaczone dekretem Rady Miejskiej) — ale jeszcze, o ile wie pan, co mam na myśli, jeszcze czegoś mi brak do doskonałości.
Czy świat widział bardziej niewdzięczne stworzenie? Tyle dla mnie poświęcili i zrobili, chwalą się mną, pracują na moją sławę jak najlepsze biuro rzecznika prasowego (ich własne słowa), a ja ciągle uchylam się od doskonałości. Słyszał pan kiedyś coś podobnego? Po prostu nie chcę być doskonały. Co za uparciuch.
Przyjeżdżają do mnie w odwiedziny:
— Skądeś wytrzasnął taki dywan? — pyta ojciec z grymasem. — Kupiłeś go w sklepie ze starzyzną czy ktoś ci go podarował?
— Podoba mi się.
— Co ty pleciesz — mówi ojciec — przecież ten dywan jest wytarty do cna.
Mówię pojednawczo:
— Może i wytarty, ale nie do cna. Już dobrze? Wystarczy?
— Alex, proszę cię — wtrąca matka — to bardzo wytarty dywan.
— Pośliźniesz się kiedyś na nim — dorzuca ojciec — trzaśnie ci kolano i będziesz miał się z pyszna.
— A z twoim kolanem — mówi mama znacząco — nie ma żartów.
Już są oboje gotowi zwinąć dywan i wyrzucić go przez okno. Po czym zabrać mnie do domu!
— Dywan jest w porządku. Moje kolano jest w porządku.
— Nie było w porządku — szybko przypomina matka — kiedy nosiłeś, kochanie, gips aż do biodra. Jak on wtedy kuśtykał! Jaki był biedny!
— Mamo, miałem wtedy czternaście lat.
— Tak, a kiedy ci już zdjęli gips — mówi ojciec — nie mogłeś zgiąć nogi, myślałem, że zostaniesz kaleką do końca życia. Mówiłem mu: „Zginaj! Zginaj!”, błagałem go dosłownie rano, w południe i wieczorem. „Chcesz być na zawsze kaleką? Zginaj nogę!”
— Przestraszyłeś nas tym kolanem na śmierć.
— Ale to było w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym. A teraz mamy tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty. Gips mi zdjęto przed dwudziestu laty!
Jak brzmi argument nie do odparcia z ust matki?
— Zobaczysz, kiedyś sam będziesz miał dzieci i przekonasz się, jak to jest. A wtedy może już przestaniesz szydzić z własnej rodziny.
Napis wyryty na awersie żydowskiej monety (na ciele każdego żydowskiego dziecka!) nie brzmi: „W BOGU NADZIEJA”, lecz: „KIEDYŚ SAM BĘDZIESZ MIAŁ DZIECI I PRZEKONASZ SIĘ, JAK TO JEST”.
— Wydaje ci się — pyta ojciec, znany ironista — że my tego dożyjemy, Alex? Sądzisz, że dojdzie do tego, nim trafię do grobu? Nie, on woli ryzykować na wytartym do cna dywanie! — (ironista i logik!) — …i rozbić sobie głowę! Chciałbym cię jeszcze o coś zapytać, mój ty niezależny synu: kto się w ogóle dowie, że leżysz tu na podłodze i wykrwawiasz się na śmierć? Nie odbierasz co drugiego telefonu, już cię widzę, jak leżysz tutaj w Bóg wie jakim stanie, i kto ma się tobą zająć? Kto ci przyniesie talerz zupy, gdyby, nie daj Boże, coś ci się stało?
— Sam się sobą zajmę! Nie żyję tak jak niektórzy. — O rany, wciąż ostro sobie poczynasz ze staruszkiem, co, Al? — Jak niektórzy, co to zawsze i wszędzie wietrzą totalną klęskę!
— Zobaczysz — mówi, kiwając żałośnie głową — zachorujesz. — I raptem pisk gniewu, ni stąd, ni zowąd upust absolutnej nienawiści do mnie! — Zestarzejesz się i przestaniesz być takim niezależnym ważniakiem!
— Alex, Alex — zaczyna znów matka, kiedy ojciec podchodzi do okna, żeby trochę ochłonąć i rzucić mimochodem złośliwą uwagę na temat „otoczenia, w jakim on mieszka”. Pracuję w Nowym Jorku, a on wciąż nalega, żebym mieszkał w pięknym Newark!
— Mamo, mam trzydzieści trzy lata! Jestem zastępcą komisarza do spraw równouprawnienia na miasto Nowy Jork! Skończyłem prawo z najlepszym dyplomem na roku! Pamiętasz? Zawsze byłem prymusem we wszystkich szkołach! Mamo, mając dwadzieścia pięć lat, już byłem specjalnym doradcą w podkomisji Izby Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej! Gdybym chciał się dostać na Wall Street, mamo, mógłbym pracować na Wall Street! Zrozum, cieszę się najwyższym szacunkiem w swoim zawodzie! Właśnie prowadzę dochodzenie w sprawie niezgodnych z prawem praktyk dyskryminacyjnych w budownictwie w Nowym Jorku — i to dyskryminacji rasowej. Usiłuję wydobyć od związkowców w przemyśle metalurgicznym ich szemrane sekrety! Tym się akurat dzisiaj zajmowałem. Pomogłem rozwiązać aferę teleturniejów telewizyjnych, pamiętasz?…
Och, po co dalej ciągnąć? Po co ich przekonywać swoim napiętym, wysokim młodzieńczym głosikiem?
Chryste, Żyd, którego rodzice żyją, jest piętnastolatkiem i pozostanie nim aż do ich śmierci!
Sophie już mnie trzyma za rękę i z przymkniętymi oczyma czeka, aż wypluję z siebie ostatnie osiągnięcie, jakie przychodzi mi do głowy, ostatni chwalebny czyn, po czym się odzywa:
— A dla nas, kochanie, nadal jesteś dzieckiem.
I zaczyna się szept, słynny szept Sophie, który każdy obecny w pokoju dosłyszy bez trudu, taka jest uprzejma:
— Przeproś go. Pocałuj. Jeden twój pocałunek może odmienić cały świat.
Jeden mój pocałunek może odmienić cały świat! Panie doktorze! Panie doktorze! Powiedziałem — piętnaście? Przepraszam, miałem na myśli dziesięć! A właściwie pięć! A właściwie zero! Żyd, którego rodzice żyją, jest na ogół biorąc bezradnym niemowlęciem! Błagam, niech pan mi przyjdzie na ratunek… i to szybko! Niech mnie pan uwolni od roli zasypywanego pieszczotami syna, którego gram w tym żydowskim dowcipie! Bo już mi to trochę zbrzydło w wieku trzydziestu trzech lat! No i trochę mi to dopieka, rozumie pan, boli, ktoś tu odczuwa ludzkie cierpienie, jeżeli tak wolno rzec — tyle że Sam Levenson o tym nie wspomina! Pewno, siedzą sobie w kasynie w Concord, kobiety w norkach, mężczyźni w lśniących garniturach i, rany, zaśmiewają się, zaśmiewają do łez: „Ratunku, ratunku, mój syn lekarz tonie!”, cha, cha, cha! cha, cha, cha! Tylko co z tym bólem, panie Myron Cohen?! Co z tym facetem, który naprawdę tonie?! Pogrąża się w oceanie nieustępliwości rodzicielskiej! Co z nim, panie Myron Cohen, bo to akurat chodzi o mnie! Panie doktorze, błagam pana, nie wytrzymam dłużej na świecie, któremu sens i wymiar nadaje jakiś wulgarny komik z nocnego klubu — gość z wisielczym poczuciem humoru! Bo na tym właśnie polegają wisielcze żarciki takich profesjonalistów, jak Henny Youngman i Milton Berle, którzy rozśmieszają gości Fontainebleau, i to czym? Historyjkami o zabójstwie i okaleczeniu! „Ratunku — woła kobieta biegnąca plażą Miami Beach — ratunku, mój syn lekarz tonie!” Cha, cha, cha — tyle że to jest „mój syn pacjent”, droga pani! I to jeszcze jak tonie! Panie doktorze, niech ci ludzie odczepią się ode mnie! Makabreska jest dobra na scenie, ale nie w życiu, dziękuję uprzejmie! Niech mi pan tylko powie, jak się od nich odczepić, a zaraz to zrobię! Niech mi pan tylko podsunie, co im powiedzieć, a zaraz im to rzucę w twarz! Spływaj, Sophie! Odpierdol się, Jack! Dajcie mi wreszcie święty spokój!
Proszę bardzo, niech pan posłucha takiego na przykład dowcipu. Troje Żydów idzie ulicą: matka, ojciec i ja. Zdarzyło się to tego lata, tuż przed moim wyjazdem na wakacje, jedliśmy właśnie obiad (— Ma pan rybę? — pyta ojciec kelnera w eleganckiej francuskiej restauracji, do której ich zabieram, żeby pokazać, że jestem dorosły. — Oui, monsieur, mamy… — Dobra, to proszę rybę — zamawia ojciec — tylko żeby mi była gorąca), zjedliśmy właśnie obiad, a potem ssąc titralac (na nadkwasotę żołądka), odprowadzam ich do taksówki na dworzec autobusowy. Ojciec natychmiast zaczyna zrzędzić, że nie odwiedziłem ich przez pięć tygodni (temat, który jak mi się zdawało, wyczerpaliśmy w restauracji, podczas gdy matka szeptała kelnerowi, żeby ryba dla jej „dużego chłopca” — to ja, proszę państwa! — była dobrze wysmażona), a teraz wyjeżdżam na cały miesiąc, no więc kiedy znów zobaczą rodzonego syna? Widują córkę i jej dzieci, i to dość często, ale ona też pozostawia wiele do życzenia.
— Co to za zięć — utyskuje ojciec — bo jeżeli nie rozmawiam z dziećmi na tę jego psychologiczną modłę, jeżeli nie karmię psychologią własnych wnuczek, gotów mnie zamknąć do więzienia! Nie obchodzi mnie, za kogo on się uważa, dla mnie i tak myśli jak komunista. Toż to moje wnuki, a wszystko, co do nich mówię, musi przejść przez niego, przez pana cenzora!
Nie, ich córka jest teraz panią Feibish, a jej córeczki to też Feibishówny. A gdzie są wymarzeni Portnoye? W moich jądrach.
— Posłuchaj — wołam ze ściśniętym gardłem — przecież właśnie mnie widzisz! Właśnie ze mną jesteś.
Lecz on i tak nie słucha, a teraz, skoro nie musi uważać, żeby się nie udławić ością, nie sposób go wprost powstrzymać — Seymour, jego piękna żona i ich siedem tysięcy inteligentnych, ślicznych dzieci odwiedzają państwa Szmuków co piątek wieczór…
— Zrozum, jestem bardzo zajęty! Teczka mi się wypycha od ważnych spraw do załatwienia!
— Ale przecież — pada odpowiedź — musisz jeść, możesz więc raz w tygodniu przyjść na obiad, bo i tak musisz jeść codziennie o szóstej po południu.
Tutaj wtrąca się Sophie, oznajmiając mu, że kiedy była mała, rodzice zawsze kazali jej robić to czy owo, i czasem czuła się nieszczęśliwa i wściekła z tego powodu, ojciec więc nie powinien nalegać, bo w końcu:
— Jack, Alexander to duży chłopiec, ma prawo do własnych decyzji, zawsze mu to mówiłam.
Co takiego? Czyżbym się przesłyszał?
Po co ciągnąć dalej? Po co się zadręczać? Po co się czepiać? Może lepiej być równym gościem jak Sam Levenson i po prostu się z tego śmiać?
Tylko panu dokończę. Wsiadają więc do taksówki.
— Pocałuj go — szepcze matka — jedziesz przecież aż do Europy.
Naturalnie, ojciec to słyszy — matka po to zniża głos, żebyśmy wszyscy słuchali — i wpada w histerię. Co roku, począwszy od września, zasypuje mnie pytaniami o plany na najbliższy sierpień; teraz uświadamia sobie, że go przechytrzono; już i tak jest źle, że lecę nocnym samolotem na drugi kontynent, ale co gorsza, ojciec nie ma zielonego pojęcia o trasie mojej podróży. Udało mi się!
— Ale dokąd w Europie? Europa to pół świata… — woła, kiedy zamykam za nim drzwi taksówki.
— Powiedziałem ci już, nie wiem.
— Co znaczy, nie wiesz? Musisz wiedzieć! Jak tam dojedziesz, skoro nie wiesz dokąd?
— Przepraszam, przepraszam…
Tuli się teraz rozpaczliwie do matki, akurat kiedy zatrzaskuję drzwi, oj, tylko nie po palcach! Jezu, ten mój ojciec! Którego mam od zawsze! Którego rano znajdowałem w łazience śpiącego smacznie na sedesie, w spodniach piżamowych opuszczonych do kolan, z brodą zwieszoną na piersi. Wstawał za kwadrans szósta z rana, żeby zafundować sobie całą niezmąconą godzinę na tronie, w błogiej nadziei, że jeśli będzie tak życzliwie i troskliwie traktował swoje kiszki, popuszczą, poddadzą się, powiedzą wreszcie: — Nie ma co, Jack, wygrałeś — i zrobią temu nieszczęśnikowi prezent w postaci pięciu czy sześciu mizernych grudek gówna. — Jezu Chryste! — stęka, kiedy go budzę, żeby się umyć do szkoły, i stwierdza, że dochodzi pół do ósmej, a w muszli, nad którą spał blisko godzinę, pływa, jeżeli mu się poszczęści, jeden brązowy zapiekły bobek, jakiego można się spodziewać z odbytnicy królika, lecz nie z kiszki stolcowej mężczyzny, który musi już wychodzić, cały zatkany, mając w perspektywie dwanaście godzin pracy.
— Pół do ósmej? Dlaczegoś mi nie powiedział?
Ubiera się piorunem i już w palcie i kapeluszu, z wielką czarną księgą należności pod pachą, łyka na stojąco gotowane śliwki i otręby, napycha sobie kieszeń suszonymi owocami, od których normalny człowiek dostałby chyba biegunki.
— Prawdę mówiąc, powinienem sobie wsadzić granat ręczny w tyłek — szepcze do mnie konfidencjonalnie, kiedy matka zajmuje łazienkę, a siostra ubiera się do szkoły w swoim „pokoju”, czyli na oszklonej werandzie. — Tymi otrębami, które mam w sobie, można by zafrachtować cały okręt wojenny. Chryste, podchodzą mi do gardła.
Ponieważ parskam śmiechem, a on się też rozbawia na swój zgryźliwy sposób, otwiera paszczękę i pokazuje kciukiem jamę ustną.
— Zobacz. Widzisz, gdzie się robi ciemno? To nie są zwykłe ciemności, tylko te śliwki, które podchodzą tam, gdzie niegdyś miałem migdały. Chwała Bogu, że mi je wycięto, bo inaczej śliwki by się nie zmieściły.
— Piękna historyjka! — krzyczy matka z łazienki. — Piękną historyjkę serwujesz dziecku.
— Historyjkę? — woła ojciec. — Przecież to prawda. — I za chwilę miota się, złorzecząc, po całym domu. — Mój kapelusz, spóźnię się jak nic, gdzie jest mój kapelusz? Kto widział mój kapelusz? — Tymczasem matka wchodzi do kuchni, rzuca mi cierpliwe, odwieczne, wszechwiedzące spojrzenie sfinksa… i czeka… a ojciec zaraz wraca do sieni jak rażony apopleksją i jęczy rozżalonym głosem: — Gdzie jest mój kapelusz? Gdzie jest ten kapelusz? — dopóki matka z głębi swej wszechwiedzącej duszy nie odpowie: — Głuptasie, masz go na głowie. — Natychmiast z oczu znikają mu wszelkie oznaki człowieczeństwa, staje jak wryty, z głupią miną, niczym przedmiot, ciało pełne gówna i niczego więcej. Lecz szybko wraca mu świadomość, musi przecież ruszać w świat, skoro kapelusz się znalazł, i to, kto by pomyślał, na głowie. — No tak — mówi, dotykając go ze zdumieniem, następnie wybiega z domu do kaisera, i już Superman wybył aż do zmierzchu.

 
Wesprzyj nas