Niezwykle barwna i zabawna opowieść rodowitej góralki – znanej jako “głos z Zakopanego”.


Uzbrojona w mikrofon wyrusza na podbój Tatr, aby wszystkim ceprom przybliżyć wspaniałych ludzi, cudowne historie i prawdziwie zadziorny charakter zakopiańskich górali.

Książkę Radio-aktywna Sabała, czyli jak zostałam głosem z Zakopanego przeczytałem z zaciekawieniem i prawdziwą przyjemnością. Miłość do Tatr i Zakopanego miesza się w tej książce z miłością do radia. To pierwsze łatwo wytłumaczyć – Beata Sabała-Zielińska jest rodowitą góralką i ma tę miłość w genach. Rzecz w tym, że pisze o tym w sposób finezyjny i zróżnicowany. Potrafi być liryczna i erudycyjna, gdy opisuje górskie nazwy, i satyryczna, gdy pisze o Targu pod Gubałówką czy o Bollywood pod Tatrami. Ten cały fascynujący i barwny świat Beata Sabała-Zielińska opisuje przy pomocy medium, które ukochała, to jest przy pomocy radia. Ma na to pomysł i jest w tym pełna pasji. Zakopane i szerzej Tatry, krajobrazy, obyczaje i ludzie zyskują w mikrofonie reporterki niepowtarzalny portret. Umie też Sabała-Zielińska pisać, a więc i myśleć mądrze i poważnie, gdy zawiera w swym pisaniu refl eksję nad losem kolegów, którzy nie wrócili z wyprawy w góry. Ale przede wszystkim cały ton jej opowieści opromieniony jest swoistym, specyficznym poczuciem humoru i błyskiem inteligencji.
Kto gór nie zna, dzięki tej książce może je poznać i polubić.
Kto góry zna, może odnowić stare sentymenty.
Polecam tę książkę jednym i drugim.
Wojciech Młynarski

Zabawna i wciągająca opowieść o tym, jak góralka dała się ponieść halnemu i miłości do radia. Przeczytałam z wielką przyjemnością!
Beata Pawlikowska

Beata Sabała-Zielińska – góralka, dziennikarka, blogerka, redaktor naczelna magazynu „Polski Region Pieniny”. Dwanaście lat pracowała w Radiu ZET jako korespondentka z Podhala, nadając swoim relacjom wyrazisty i niepowtarzalny styl, stając się tym samym jednym z najbardziej rozpoznawalnych radiowych głosów. Z góralską zadziornością i poczuciem humoru, relacjonowała nie tylko podhalańską rzeczywistość. Znana z ciętych ripost, w sposób bezkompromisowy opisuje absurdy, nie boi się sięgać po niewygodne tematy. Jest współautorką książek Zakopane odkopane. Lekko gorsząca opowieść góralsko- ceperska oraz Zakopane, nie ma przebacz!, które są autorskimi przewodnikami po zimowej stolicy Polski.

Beata Sabała-Zielińska
Radio-aktywna Sabała, czyli jak zostałam głosem z Zakopanego
Wydawnictwo Pascal
Premiera: 3 października 2014

Wstęp

Złote lata swingu

– Tylko się nie denerwuj! Wszystko będzie dobrze. To, co powiemy, nie wygląda tak źle, jak brzmi.
Siedzę w gabinecie dyrektora informacji i już wiem, że właśnie rozstaję się z radiem.
Wprawdzie nic takiego jeszcze nie padło, ale wiem. Przeczuwam to. Moja Szefowa, która przysiadła obok mnie, ma wyraźnie spłoszoną minę. Trzyma fason, widać jednak, że czuje się niekomfortowo. Kiedy kilka dni temu zadzwoniła do mnie, pytając, czy w piątek mogę stawić się w Warszawie, wszystko stało się jasne. „Samolot kiedy chcesz, powrót kiedy sobie życzysz, zostań u rodziny, nie ma problemu” – po takich słowach nawet ślepy i głuchy wyczułby, że coś się święci.
Jestem spokojna jak nigdy, choć właśnie teraz, tu, przy ulicy Żurawiej, w ten piękny, słoneczny czerwcowy dzień kończy się przygoda mojego życia. Porzuca mnie kochanek, któremu oddałam się bez reszty. Dziwne. Nie czuję żalu, w każdym razie jeszcze nie teraz.
Teraz słucham zadziwiającej propozycji:
– Musimy zamknąć oddział w Zakopanem, ale nie chcemy, żebyś odeszła z radia. Nie wyobrażamy sobie radia bez ciebie. Proponujemy ci pracę w Warszawie.
Nie przyjęłam tej propozycji z tysiąca ważnych powodów. Miałabym rzucić dom, rodzinę? A poza tym Warszawa to nie miejsce dla góralki, a w każdym razie nie dla góralskiej reporterki.
„Warszawa, Beata Sabała-Zielińska, Radio ZET” – przecież to w ogóle nie brzmi!
Wychodząc z wypowiedzeniem w ręku, poczułam, że właśnie zatoczyłam krąg. Dokładnie dwanaście lat temu, w taki sam słoneczny czerwcowy dzień, „zaistniałam” na antenie Radia ZET.
To jest niemal filmowa opowieść.

Główna bohaterka ma trzydzieści trzy lata, męża i dwie córki. Pielęgniarka z zawodu, ze świeżutkim tytułem bibliotekoznawcy. Właśnie odebrała dyplom na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Klasyczna kura domowa. Dopieszczone dzieci, wypucowane okna, gorący obiad na stole. Pranie, gotowanie, zakupy, szkoła, dom, kościół. No, może czasami jakaś koleżanka. Pewnego razu pojawiła się w jej życiu niezwykła pani z Warszawy, dziennikarka. Młoda, piękna, inteligentna. Spotykają się codziennie pod szkołą, a potem ruszają na kawę to do jednej, to do drugiej. Ich córki, Ala i Ola, zaprzyjaźniają się, tworząc podwaliny pięknej relacji. Paulina jest kobietą niezależną. Kocha to. Odważna, bezkompromisowa, pełna pomysłów. W imię miłości i dla miłości potrafi rzucić wszystko. W kilka dni spakować się, załatwić wizę, zaszczepić się na wszystkie zarazy świata i ruszyć przed siebie. Z celem albo i bez niego.
Był zimny, strasznie smutny luty. Wiedziałam, że Paulina planuje kolejną podróż życia.
– Beciu. Nie chcę zostawiać radia na lodzie. Może ty przejęłabyś po mnie schedę – rzuciła, omawiając przy kieliszku koniaku najbliższą przyszłość.
Nigdy w życiu nie słyszałam niczego bardziej niedorzecznego. Gosposia, którą nudzą wszelkie wiadomości, nie mówiąc już o przydługich programach publicystycznych, która wzorem tysięcy Polaków nie interesuje się polityką ani żadną rzeczą z nią związaną – ta przeciętniara miałaby stać się dziennikarką?!
– Błagam cię! Co to za pomysł – ucinam, ale Paulina nie daje za wygraną.
Roztacza uroki reporterskiego życia, podkreślając, że radio nie jest tylko miejscem pracy. To filozofia, która zmienia człowieka na lepsze. Gada, gada i gada, a kto choć raz jej słuchał, wie, że przekonywać to ona umie.
I proszę, „podsunęła” mnie radiu, które wprawdzie jęknęło na pomysł przyjęcia naturszczyka, ale że na bezrybiu i rak ryba, postanowili mieć mnie w odwodzie. Paulina natychmiast wzięła się za szkolenie mnie, uczyła czytać i montować dźwięki. Do dziś wspominamy lekcje na jej tarasie. „Aby zaczął wiać halny, muszą być spełnione dwa warunki…”, naczytywałyśmy tekst, zaśmiewając się do łez.

Pewnego dnia spakowała walizki, cmoknęła mnie w policzek, mówiąc: „Beciu, dasz sobie radę”. I tyle ją widziałam.
Zostałam ja i radio. Niemal oko w oko, gdyby nie odległość. Radio – duża, popularna rozgłośnia – traktowało mnie tak, jak na dużą rozgłośnię przystało, czyli z dużym dystansem.
– Masz zgłaszać co najmniej trzy tematy dziennie i wysyłać materiały, które na razie nie będą wchodziły na antenę. Zobaczymy, jak sobie radzisz – poinformowała mnie moja Szefowa, która wtedy jeszcze de facto nie była moją Szefową.
Początki były nieprzyzwoicie trudne. Niemal każda zgłaszana propozycja okazywała się totalną porażką.
– Naprawdę uważasz, że postrzelenie kota z wiatrówki przez pijanego górala zainteresuje słuchacza w Szczecinie? Naprawdę jest to news, który musi usłyszeć cała Polska? – padały retoryczne pytania, i choć zadawane były miło, by nie spłoszyć i tak już mocno spłoszonego żółtodzioba, powodowały, że kuliłam się w sobie jak, nie przymierzając, wyżej wymieniony postrzelony kot.
I kto wie, jak długo radio wytrzymałoby te męki nowicjusza, gdyby nie pomoc Wszechmogącego.
Był czerwcowy ciepły dzień, który nie zapowiadał katastrofy. A jednak wieczorem nad Ludźmierz, wieś położoną niedaleko Nowego Targu, nadciągnęła trąba powietrzna, która niemal zmiotła z powierzchni ziemi kilka domów. Pourywane dachy, połamane drzewa, rozbite samochody. Istna Sodoma i Gomora.
Przypominam, że było to dwanaście lat temu, a wtedy trąby powietrzne widziało się wyłącznie w telewizji, zamieszanie w mediach było więc ogromne. Mój radiowy telefon, wielki jak na pierwsze komórki przystało, natychmiast się obudził. Redakcja dzwoniła, pytała, sprawdzała, wieczorem zaś przyszła pierwsza poważna dyspozycja.
– Bardzo proszę, żebyś rano zadzwoniła do strażaków, zapytała o rozmiar zniszczeń i nadała relację przez telefon, do wiadomości na ósmą – spokojnie oznajmiła Szefowa, wciąż de facto niebędąca moją Szefową.
Całą noc nie spałam. Stres trzymał mnie w kleszczowym uścisku, nie pozwalając swobodnie oddychać i swobodnie myśleć. O 6.00 obdzwoniłam wszystkie służby, po czym niezdarnie kleciłam informację, nie mając pojęcia, jakich użyć słów i jak rozdzielić rzeczy ważne od mniej ważnych. Co powiedzieć na początku, a co w tak zwanej dupce, czyli zakończeniu. Jak rozłożyć akcenty, na czym się skupić. No i jeszcze trzeba się nagrać! A tu język się plącze, myśli dygocą, nie pamiętam nawet, jak się nazywam. Spięłam się w sobie i, opanowując drżenie głosu, zadzwoniłam do nagrywalni, czyli do realizatorów dźwięku, którzy mieli uwiecznić na taśmie moją wiekopomną relację. Do dziś nie wiem, jak mi poszło. Włączając o 8.00 radio, byłam bliska zawału. Dziesięć minut później omal nie umarłam. Moja relacja nie weszła na antenę. Totalna klapa. Czarno widząc moją radiową karierę, zrezygnowana, odebrałam kilka godzin później telefon z firmy, sądząc, że usłyszę krótkie „do widzenia”. Ale nie. Dzwonił wydawca Wiadomości w południe, który, nie przejmując się moim debiutanckimi dylematami, oświadczył:
– Zamierzam zaraz puścić w dzienniku twoją poranną relację, tylko tak: pierwsze zdanie daj na koniec, a zdanie z końca na początek, i to szybko.
Piętnaście minut później – w Wiadomościach w południe – zadebiutowałam na antenie Radia ZET. I już na niej zostałam.
Wymagało to jednak heroicznej pracy. Mojej i mojej Szefowej. Ile wysiłku włożyłyśmy, by stworzyć „zjadliwy” produkt o nazwie Beata Sabała-Zielińska, wiemy tylko my dwie. Aż dziw bierze, że Szefowa miała tyle cierpliwości. Okazała się moją największą i najlepszą nauczycielką. Ochrzaniała mnie soczyście, opieprzała z nawiązką, dręczyła telefonami, nie szczędziła uwag, nigdy nie przyjmowała byle czego, ale zawsze we mnie wierzyła. To dzięki niej zostałam dziennikarką radiową. W tej książce pojawi się wielokrotnie, jest wręcz jedną z jej głównych bohaterek. Niestety, zazwyczaj występuje w niewdzięcznej roli twardej przełożonej, pilnującej poziomu i klasy relacji, a że nie zawsze było miło, no cóż, nie byłam łatwym przeciwnikiem.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy nie mogłabym przedstawiać się na antenie tylko nazwiskiem Sabała. Że będzie krócej, zwięźlej, jakoś tak bardziej energetycznie i bardziej góralsko. Ponieważ jednak poślubiony mi Zieliński zareagował na to jak byk na czerwoną płachtę i zaczął nawet szarżować, radio raczkiem wycofało się z tego pomysłu. I tak zostałam reporterką dwojga nazwisk, którą jeden z wydawców bardzo celnie przedstawił realizatorom dźwięku:
Hej. Zaraz zadzwoni do was Beata Sabała-Gąsienica-Byrcyn-Łoscypek-Haj. Nagrajcie ją.

W radiu bardzo szybko zdobyłam ksywkę Sabałka, czasem zmiękczaną na Sabcia, w Zakopanem tymczasem natychmiast ochrzczono mnie Zetka i od lat nikt inaczej do mnie nie mówi.
Gdy zaczęłam krążyć z mikrofonem po Podhalu, górale dokładnie sprawdzili moje pochodzenie. Chcieli wiedzieć, czy rozmawiają z oryginałem, czy tylko z podróbką góralki, co dla nich ma zasadnicze znaczenie. Góral góralowi bowiem powie znacznie więcej, a i krytykę łatwiej zniesie. Ceper tymczasem może góralowi co najwyżej podskoczyć. Gdziekolwiek więc przedstawiałam się jako reporterka Radia ZET, od razu padało pytanie: „A skąd to nazwisko?”. Wtedy musiałam prezentować drzewo genealogiczne, sięgając do dziesiątego pokolenia wstecz, uwzględniając takie szczegóły jak: „ka wtóry ujek siedzi i czy znom Franka zza remizy”. Jeśli przesłuchanie przebiegło pomyślenie, padało błogosławieństwo: „A to wyście nasa”, które stawało się kluczem do sukcesu i otwierało przede mną wszystkie drzwi.
Kiedy moja córka Olusia była małą dziewczynką, często zaglądałyśmy na targ pod Gubałówką. Na drewnianym mostku nad potokiem stali zazwyczaj górale ze szczeniakami, przy których Ola zawsze się zatrzymywała, by chwilę pomarudzić, że piękne, że słodkie, że też takiego chce. Po kilku tygodniach regularnych wizyt na spróchniałej kładce dwaj górale – zawsze niedbale oparci o balustradę – przeszli do rzeczy:
– E, pani, wyście nasa?
– Wasa.
– Górolka ście?
– Górolka.
– A ka siedziecie?
– Tu, niedaleko. Za kościołem.
– A jako się pisecie?
– Sabała.
Hm, z tego tu Sabały co na Pęksowym Brzyzku lezy?
– Z tego.
– Ale gwarom nie godocie.
– No, nie bardzo.
– Hm!!!
Cisza. Patrzą chłopcy na moją Olę, potem na mnie i dalej drążą temat:
– A wos chłop to z tela?
– Nie, ceper.
– Z Warsiawy???
– Bingo.
– A co, nasych już nie było? – szczerze się oburzyli.
– Byli, ale jakoś tak wyszło.
– Hm!
Cisza. Muszą chłopcy sprawę zdrady poważnie przemyśleć.
– A wos to ka robi?
– Tu w szpitalu na Gładkiem.
– Ooo, doktór? A jak wyglądo?
– No, przystojny, wysoki, w okularach.
– Jasiek, Jasiek! Dyć to tyn, co z teckom tu chodzi – ożywił się jeden z przesłuchujących.
Cisza. Znów patrzą na Olę.
– A te tu – wskazuje głową – jednom ino tom mocie?
– Jednom.
– A co? Wos już ni może?
– Stasek, dejze spokój, dyć to ceper!

Po tak błyskawicznym badaniu i niespecjalnie pochlebnej diagnozie mojego pożycia małżeńskiego oddaliłam się z miejsca zdarzeń, by nieoczekiwanie wieczorem wysłuchać dalszego ciągu tej historii.
– Słuchaj, jakaś dziwna sprawa – mówi Marcin, wkraczając do domu. – Wracam z pracy przez targ pod Gubałówką, a tu nagle dwóch górali rzuca się na mnie, graba, graba, dzień dobry, panie doktorze. Nie wiesz, kto to?
– Dyć to Jasiek i Stasek – rzuciłam, wyjaśniając okoliczności jego zdemaskowania.
Miesiąc później wybraliśmy się na rodzinną wycieczkę na Gubałówkę. Siłą rzeczy więc znowu zjawiliśmy się na miejscu niedawnych wydarzeń. Wakacyjne ciepłe popołudnie zwabiło na targ mnóstwo turystów. Na drewnianym mostku zaradny gazda miota się i wije, zachęcając turystów do kupna śniętego szczeniaka.
– Panie, godom wom, kupcie se pieska. Bedzie wom domu pilnował, jak trza, to na babe warknie, a i łozpolonego sąsiada klapnie zębiskami. Panie, godom wom, piekny piesek kielo cud. Syćko mo już załatwione. I sczepiony, i papiery łod weteryniorza mo. Biercie, panie, biercie. Niedrogi. Ino śtery stówki!
– Ale chyba duży wyrośnie, a my mamy małe mieszkanko w bloku – dała się złapać na bajer jakaś urocza pani, przez moment poważnie rozważając zakup uroczego słodziaka.
– Jakiś łon będzie duży? Pani, co wy to godocie. Toz to będzie piekno, bioło kulecka, tako do kolanka – przekonuje góral, nie wspominając, że do kolanka to owszem będzie, ale do szóstego miesiąca życia. Potem z kuleczki wyrośnie niedźwiedź, zważywszy, że mowa była o mieszańcu owczarka podhalańskiego z bernardynem.
Pani jakoś nie uwierzyła gaździe i zaczęła się wycofywać z negocjacji, więc ten uderzył w inne tony.
– To se, paniusiu, choć zróbcie zdjęcie. Za pięć złotych. Bedziecie mieć pamiątkę z Zokopanego jak się patrzy – nawijał góral, wymachując szczeniakiem, ale że pani dawno go już nie słuchała, rzucił się w nasza stronę.
– Ło Jezu, jako piekno dziewcynecka – zaczął od pochlebstw na temat Oleńki, pewny, że w ten sposób otworzy sobie drogę do szybkiej i owocnej transakcji. – Weście se, pani, zróbcie z pieskiem zdjęcie… – zaczął gadkę od nowa, ale Jasiek i Staszek, niedbale oparci o balustradę, szybko weszli mu w słowo:
– Stryku, dejcie spokój. Dyć to nasi!
„Nasa” błyskawicznie stałam się też dla moich kolegów z radia. Muszę przyznać, że spotkałam tu wiele fantastycznych osób, życzliwych i uczynnych. Dowcipnych, inteligentnych i zdolnych. Kochani, zawsze będę pamiętać Wasze głosy i Wasze twarze.
Gdy po raz pierwszy ruszyłam z mikrofonem w świat, niewiele wiedziałam o moim regionie. Coś tam dzwoniło, ale nie bardzo wiedziałam, w którym kościele. Może dlatego ta praca okazała się tak fascynująca i tak ciekawa. Odkrywając góralszczyznę, odkrywałam siebie, swoje korzenie. Poznawałam wspaniałych ludzi, cudowne historie, żyłam pełną piersią.
Oczywiście początki były niezwykle stresujące.
Musiałam nauczyć się wszystkiego od podstaw. Grzebałam więc w materiałach bez końca, niezdarnie, wycinając, skracając i wstawiając dźwięki. No i te nerwy przy nagraniu paszczy, czyli własnego komentarza! Wszyscy realizatorzy dźwięku powinni mieć u mnie dozgonne darmowe wczasy rehabilitacyjne, tyle im zdrowia zjadłam.
Dwanaście lat wyrwałam też z życia mojej rodziny, zafundowałam im jazdę bez trzymanki. Niby byłam, a jakoby mnie nie było. Mój mąż i moje córki długo nie mogli pogodzić się z tym, że radio zaanektowało mnie na całe lata i ciągle było obecne w naszym domu, choćby z racji tego, że studio zawsze mieściło się gdzieś na pięterku naszej chatynki. Nie pomagały przeprowadzki, budowa nowego domu – radio było jak duch, którego nie mogły przepędzić żadne egzorcyzmy.
Kiedy Paulina przyjechała do Polski na święta i zaraz po przyjeździe bez uprzedzenia wpadła do mnie, omal nie umarła ze śmiechu. Przywitał ją w progu zapracowany kocmołuch, zwany kiedyś jej przyjaciółką.
– Beciu, jesteś klasyczną kudłą – zanosiła się śmiechem, przypominając sobie własne początki w radiu. – Co, nie masz czasu pójść do fryzjera? Skończyły się manikiurki? Kiedy ostatni raz był w tym domu obiad? – dręczyła mnie, widząc we mnie siebie sprzed dekady.
Przemiana kudły w świadomą reporterkę trwała kilka lat. Siedmiomilowym krokiem było „przeniesienie” radia do laptopa, czyli wgranie do komputera programu montażowego, dzięki czemu praca stała się mobilna, co w konsekwencji znacznie ją przyspieszyło. Z laptopem jechało się na miejsce zdarzeń i bezpośrednio stamtąd nadawało relację. Owszem, czasem zdarzało się, że w poszukiwaniu sieci trzeba było siedzieć gdzieś w krzakach albo wciskać się w barze sałatkowym między surówkę z marchewki a ćwikłę, ale to właśnie jest cały urok terenowej reporterki. Brnięcie w śniegu po pas na miejsce tragicznych wydarzeń, przedzieranie się przez zalane pola do powodzian, uciekanie przed wywijającym siekierą góralem, który nie znosi mediów – czysta przyjemność.
Miałam to szczęście, a zarazem nieszczęście, że media zmieniały się na moich oczach. Pracę reporterki zaczynałam w dobie komputera, ale używanego jako maszyna do pisania. Nie było internetu i wujka Google. Jeśli chciałam dowiedzieć się na przykład, w jakim dokładnie miejscu wydarzył się wypadek w Tatrach, musiałam sięgać po encyklopedię, tatrzański bedeker albo po prostu błagać ratownika, by szczegółowo opisał teren. Teraz wrzucam do przeglądarki hasło i w dwie sekundy mam wszystko na ekranie. Mogę brylować, widząc przed sobą zdjęcie i dokładny opis rejonu.
Ale coś za coś. Skoro można każdą rzecz szybko wyszukać, szybko wrzucić i równie szybko wyrzucić z sieci, to po co komu reporter starej daty i starej szkoły? Dziś każdy może zostać dziennikarzem, a na pewno, jak głoszą same media, każdy może być od niego szybszy.
Pędzą więc wszyscy do przodu i mam wrażenie, że tracą grunt pod nogami. Jest jak w kreskówce Między nami Jaskiniowcami, gdy Fred Flinston i jego przyjaciel Barney rozpędzają samochody. Najpierw tupią krótkimi nóżkami w miejscu, potem ruszają małymi kroczkami, by niespodziewanie w jednej chwili nabrać takiego przyspieszenia, że siuuu… unoszą się nad ziemią.
Skutkiem ubocznym jest siła odśrodkowa, która takie osoby jak ja po prostu wypluwa poza nawias – jako niepotrzebny już produkt.
Ale to nic. Na szczęście zostały wspomnienia…

 
Wesprzyj nas