Książka przybliża kaukaski kraj, który ostatnio staje się coraz popularniejszym celem wakacyjnych wyjazdów. A przecież zawsze warto znać zwyczaje, jakie panują w domu gospodarza…


Porywająca, ciekawa i lekko napisana książka o kraju, który lubimy, choć mało o nim wiemy. Dziennikarz Maciej Jastrzębski dobrze poznał Gruzję, jej mieszkańców, zwyczaje, a nawet zagadki, które w pasjonujący sposób teraz zdradza.

Klątwa gruzińskiego tortu pomaga przede wszystkim poznać zagmatwaną historię Gruzji. Ponoć jej piękne ziemie Bóg przygotował dla siebie. Jednak zrobiło mu się żal Gruzinów i ostatecznie dał im maleńki kawałeczek, wciśnięty między brzeg Morza Czarnego a góry Kaukazu. Jest więc Gruzja państwem trochę azjatyckim, trochę europejskim, bardzo barwnym i niezwykłym.

Położenie geograficzne zawsze było przyczyną jej problemów. Dzieje tego dzielnego i niezależnego kraju to historia wojen z sąsiadami oraz najeźdźcami ze wschodu i zachodu, walki o niepodległość i własną tożsamość. Może pewne podobieństwo losów jest jednym z powodów, dla których Gruzini mają tak wiele sympatii dla Polaków, a my dla nich…

Maciej Jastrzębski — włocławianin, który całe swoje zawodowe życie związał z Polskim Radiem. Dziennikarską przygodę rozpoczął w 1988 roku od współpracy z radiową Trójką. Później był reporterem rozgłośni regionalnej w Bydgoszczy. Od wielu lat jest korespondentem zagranicznym Informacyjnej Agencji Radiowej Polskiego Radia. Pracował w Mińsku na Białorusi, a obecnie mieszka w Moskwie i przekazuje najważniejsze informacje dotyczące wydarzeń w Rosji. Jest też specjalnym wysłannikiem Polskiego Radia do Gruzji.

Maciej Jastrzębski
Klątwa gruzińskiego tortu
Wydawnictwo Editio
Premiera: październik 2014

Przyjaciele Fagota

Fagot przyszedł na świat w Polsce, ale pewnie niewiele pamięta z kraju swojego dzieciństwa. Może hałas dużego miasta i smak mięsa, które Zosia przyrządzała w pysznym sosie. Choć kulinarne umiejętności Zosi się nie zmieniły, to mięso w nowym miejscu pachnie inaczej i inaczej smakuje. Fagot nie tęskni za Polską. Ma w Gruzji wszystko: wiernych przyjaciół, którzy traktują go jak członka rodziny, czyste powietrze i dom z ogrodem. Tuż za płotem są góry. Chodzą tam z Jurkiem na spacery. Fagot jest wtedy najszczęśliwszym stworzeniem na świecie. Biega, skacze i merda ogonem jak szczeniak. Jurek też jest zadowolony, bo w towarzystwie Fagota może bez obaw zapuszczać się w leśną głuszę. Żaden człowiek, a tym bardziej dziki zwierz nie miałby odwagi zaatakować dorosłego rhodesiana. Czterdzieści kilo wagi, wielki łeb i długie, żylaste łapy odstraszają każdego przeciwnika. Nie darmo tę rasę nazwano afrykańskim psem na lwy. Podczas jednej z leśnych wypraw Zosia, Jurek i Fagot zapuścili się na niewielki cmentarzyk w Lagodechi. Spacerując wśród mogił porośniętych trawą, zauważyli zniszczony nagrobek. Umieszczone na nim epitafium wskazywało, że w tym miejscu pochowano niejakiego Ludwika Aleksandra Młokosiewicza.

— Nie posiadaliśmy się ze szczęścia, że udało nam się trafić na ślad naszego wielkiego rodaka — wspomina Jurek. — Gdy w dwa tysiące ósmym roku przyjechaliśmy z Zosią do Lagodechi, nasi gruzińscy sąsiedzi opowiadali o polskich zesłańcach, którzy w dziewiętnastym i na początku dwudziestego wieku mieszkali w tej części Kaukazu. Wyczytaliśmy też w przewodnikach turystycznych, że jeden z gruzińskich parków krajobrazowych nosi imię polskiego badacza i podróżnika Ludwika Młokosiewicza — tłumaczy z przejęciem. — Jednak nie przypuszczaliśmy, że uda nam się znaleźć jego grób — dodaje, robiąc przy tym taką minę, jakby co najmniej odnalazł legendarny skarb Azteków.
Trzy lata po tym odkryciu, dzięki pomocy Senatu RP, Jurek i Zosia odnowili płytę nagrobną, a na ścianie budynku należącego do administracji parku krajobrazowego zawiesili tabliczkę z wizerunkiem Młokosiewicza.

Ludwik Aleksander Młokosiewicz urodził się 25 sierpnia 1831 r. w majątku Omięcin, niedaleko Szydłowca (dzisiejsze województwo mazowieckie). Przyszły botanik, zoolog i podróżnik nie miał łatwego dzieciństwa. Jego ojciec, generał Franciszek Młokosiewicz, był jednym z tych żołnierzy, którzy szlify zdobywali, walcząc z Rosjanami, najpierw w kampanii napoleońskiej, a później w powstaniu listopadowym. Nie wiadomo, czy zmuszony okolicznościami, czy też ze względu na rodzinne tradycje wojskowe, ojciec oddał 11-letniego Ludwika do Aleksandrowskiego Korpusu Kadetów w Brześciu. Chłopak wytrzymał w szkole pięć lat. Wrócił do Omięcina i dzięki staraniom matki kontynuował naukę ulubionych przedmiotów: botaniki, zoologii i geografii pod okiem prywatnych nauczycieli.

Gdy miał 22 lata, zgłosił się na ochotnika do wojska, rozpoczynając w stopniu porucznika służbę w Dywizji Kaukaskiej Armii Imperium Rosyjskiego. Mundur założył nie z miłości do szabli i wojaczki, ale jak wynika z jego prywatnych notek, była to dla niego jedna z niewielu możliwości poznania niezbadanych obszarów Rosji. Początkowo brałem udział w ekspedycjach wojskowych przeciwko góralom, którzy mieszkali w trudno dostępnych rejonach. Jednak nigdy nie traktowałem ich jak wrogów, a spotkania z nimi były częścią moich badań naukowych — napisał Młokosiewicz w autobiografii datowanej na 1891 r.

Pierwsze lata służby nie należały do łatwych. Ludwik nie miał ochoty na wojaczkę, nie zamierzał strzelać do ludzi i do tego samego namawiał swoich kolegów. Niestety, miał pecha. W tym czasie na Kaukazie, oprócz polskich zesłańców, służyli Rosjanie mający kłopoty z prawem i Kozacy z Zaporoża. Ci pierwsi traktowali Polaków jak potencjalnych dezerterów mogących w każdej chwili dołączyć do kaukaskich rebeliantów Imama Szamila. Nie było to dalekie od prawdy, polscy zesłańcy równie mocno bowiem nienawidzili Rosjan jak partyzanci z Kaukazu. Natomiast ci drudzy wciąż pamiętali opowieści o Lachach ciemiężących Kozaków. Nad Młokosiewiczem gromadziły się więc czarne chmury i tylko przytomność jego dowódcy zapobiegła nieszczęściu. Na rozkaz przełożonego młody porucznik opuścił koszary. Dostał nakaz założenia parku garnizonowego. Do jego dyspozycji oddano 50 ha ziemi we wschodniej części Kachetii i sporo rubli z garnizonowej kasy. Młokosiewicz zajął się więc sadzeniem drzew, projektowaniem klombów i budową sadzawek. Z czasem park stał się ulubionym miejscem niedzielnego wypoczynku miejscowej elity. Latem organizowano w nim koncerty orkiestr wojskowych, a zimą ślizgawki dla dzieci i dorosłych.

Mimo że Młokosiewicz miał już niewiele wspólnego z regularną armią, dawni kompani z koszar wciąż knuli przeciw niemu intrygi. Zmęczony tą atmosferą żołnierz postanowił opuścić Kaukaz. Przez Dagestan udał się do Persji, gdzie spędził ponad rok, gromadząc okazy tamtejszych roślin. Do Rosji wrócił akurat, gdy wybuchło powstanie styczniowe. Podejrzany o kontakty ze spiskowcami został zatrzymany przez carską policję i skazany na sześć lat zesłania do obwodu woroneskiego. Po odbyciu części kary nakazano mu powrót do Warszawy. Odwykły od nadwiślańskich klimatów Młokosiewicz tęsknił za przyrodą Kaukazu. Widząc te cierpienia, jego siostra hrabina Helena Minorska napisała list do cara Aleksandra II z prośbą, aby imperator zezwolił Ludwikowi wrócić do Lagodechi. Tak też się stało. Młokosiewicz dostał carski glejt i posadę leśniczego w Kachetii. Od tej pory mógł już bez reszty poświęcić się swojej pasji. Sadził drzewa i kwiaty, prowadził też intensywne badania miejscowej fauny i flory.

Mieszkańcy okolicznych wiosek zapamiętali go jako dziwaka. Podobno i latem, i zimą chadzał boso, kąpał się w górskim potoku i rozdawał dzieciom cukierki.
— Dzięki niemu odkryto kilkadziesiąt gatunków roślin, owadów i zwierząt, a niektóre nawet nazwano jego imieniem — opowiada Jurek. — Między innymi kaukaską piwonię i cietrzewia — wyjaśnia z wielkim przejęciem.

Mój przyjaciel z Lagodechi mógłby godzinami opowiadać nie tylko o Młokosiewiczu i jego zasługach dla Gruzji, ale również o polskich żołnierzach, którzy w XIX w. osiedlili się na Kaukazie. Jurek twierdzi, że do dziś w okolicach Lagodechi mieszkają potomkowie tamtych żołnierzy. Wskazują na to chociażby nazwiska, takie jak: Kwok, Kaperski, Barski, Cybulski, Dąbrowski czy Dobraniecki. Niestety, większość tych ludzi nie ma pojęcia o polskich korzeniach pradziadów. Jak to w naszej historii bywało, znowu wszystkiemu winni są Rosjanie. W okresie istnienia państwa radzieckiego kilkakrotnie zmuszano mieszkańców republik do potwierdzenia swojej przynależności narodowej. Gruzini, Białorusini czy Ukraińcy nie mieli z tym problemów. Oni byli u siebie i tylko niezbyt szczęśliwy splot wydarzeń sprawił, że ich ojczyzna znalazła się w granicach Związku Radzieckiego. Mogli więc bez obaw wpisywać w rubryce paszportowej prawdziwą przynależność etniczną. Trudniej było tym, których ojczyzną nie stała się żadna z piętnastu republik radzieckich. Często przyznanie się do polskich korzeni oznaczało represje, w najlepszym przypadku kończące się wysiedleniem. Oczywiście byli i tacy, którzy nigdy nie wyrzekli się swojej prawdziwej ojczyzny, ale większość dla świętego spokoju i bezpieczeństwa podawała się za Rosjan. W efekcie ich dzieci znały ledwie kilka słów w języku polskim, a wnukom nawet do głowy nie przychodziło, że nie są Gruzinami z dziada pradziada.

Jurek z Zosią oglądali stare rodzinne albumy swoich sąsiadów. W niektórych zachowały się prawdziwe perełki: fotografie przedstawiające młodych, przystojnych chłopaków w oficerskich mundurach. Problem jednak w tym, że ci chłopcy znad Wisły służyli w rosyjskiej armii, więc na ich mundurach lśniły carskie epolety, a na czapkach zamiast orła w koronie dumnie stroszył pióra orzeł o dwóch głowach. Dlatego dziś Cybulscy, Barscy czy Dobranieccy nawet nie podejrzewają, że w ich żyłach płynie polska krew.

Zaraz po przeprowadzce do Gruzji, jakoś w połowie 2008 r., Jurek i Zosia opowiedzieli sąsiadom o polskich zesłańcach, którzy przyjechali na Kaukaz służyć w carskiej armii. O tych odważnych młodych chłopakach snujących plany ucieczki i wierzących, że kiedyś znowu zobaczą rodzinny dom. Opowiedzieli sąsiadom o tęsknocie, zwątpieniu i nadziei. Tłumaczyli, że jedynym lekarstwem dla udręczonych dusz zesłańców okazała się miłość. Miłość do ziemi, która miała być ich nową ojczyzną, i do ludzi, wśród których przyszło im żyć. Gdy po kilkunastu latach służby wygnanie dobiegało kresu, choć mogli, najczęściej nie wracali już do Polski. Gruzja przecież dała im dom i rodzinę. Spłacali więc dług, projektując drogi, sporządzając mapy, zakładając plantacje, budując fabryki i przekazując Gruzinom to, czego nauczyli się od swoich ojców w kraju nad Wisłą. Zauroczeni tymi opowieściami sąsiedzi Jurka i Zosi przypomnieli sobie o polskich korzeniach. Chcieli się uczyć języka polskiego, poznawać nasze tradycje i kulturę.

Gdy moi przyjaciele otworzyli w Lagodechi szkółkę polonijną, zgłosiła się ponad setka chętnych. Dwukrotnie byłem na uroczystym zakończeniu roku szkolnego. Widziałem roześmiane twarze dzieci recytujących polskie wierszyki i rodziców dumnie pokazujących świadectwa ukończenia kursu języka polskiego. Jakąż ogromną radość sprawiało kilkuletnim maluchom śpiewanie piosenki:

Płynie Wisła, płynie
Po polskiej krainie,
A dopóki płynie,
Polska nie zaginie.

Ileż pracy włożyły nastolatki, aby poprawnie wymówić obco brzmiące dźwięki: szy, czy, ży. A wszystko po to, żeby wyrecytować Gawędę o miłości do ziemi ojczystej polskiej noblistki Wisławy Szymborskiej:

Bez tej miłości można żyć,
Mieć serce puste jak orzeszek,
Malutki los naparstkiem pić.
Z dala od zgryzot i pocieszeń (…).

Największą frajdę sprawiało dzieciakom popisywanie się przed rówieśnikami znajomością polskich słów: chrząszcz, żabka, Szczebrzeszyn. Co odważniejsi uczniowie Jurka i Zosi biegali po Lagodechi, pokrzykując:

Kto ty jesteś?
Polak mały.
Jaki znak twój?
Orzeł biały.

Każda lekcja języka polskiego była okazją do rozmów o ojczyźnie ich przodków. W tych dyskusjach chętnie brali udział również dorośli. Pamiętam, z jaką zazdrością dwóch wiekowych już sąsiadów Jurka porównywało mapy Gruzji i Polski. Nie mogli wyjść z podziwu, że nasz kraj jest taki zielony, poprzecinany tyloma wstęgami rzek i strumieni, a na dodatek ma jeszcze morze i góry. Gruzini lubią chwalić się przed gośćmi z zagranicy, że mają dużo dobrej wody i czyste powietrze. Oglądający mapę Polski staruszkowie najwidoczniej doszli do wniosku, że jednak Polacy mają jednego i drugiego znacznie więcej. Nie szczędzili też pochwał naszym strojom ludowym, smakowały im bigos i szarlotka, a gdy dowiedzieli się, że Polacy mogą podróżować bez paszportów po całej Europie, zapragnęli odwiedzić ten niezwykły kraj.

Jednak ich zainteresowanie Polską nie trwało długo. Zapał do nauki języka polskiego osłabł, a z czasem zgasł. Dorośli zdali sobie sprawę, że zarobkowy wyjazd do kraju nad Wisłą nie jest tak łatwy, jak początkowo sądzili, i przestali się interesować ojczyzną przodków. Na szczęście praca Jurka i Zosi nie poszła na marne. Do dziś niemal każdy mieszkaniec Lagodechi potrafi powiedzieć kilka słów w naszym języku i pokazać na mapie, gdzie leży Polska. A niektórzy sąsiedzi moich przyjaciół z dumą mówią o pradziadach: że kiedyś przyjechali do Gruzji, zakochali się w niej i zostali na zawsze.

 
Wesprzyj nas