Kolejna interesująca książka o Stanach Zjednoczonych wieloletniego korespondenta Polskiego Radia.


Subiektywny zbiór najbardziej pozytywnych cech tego kraju i jego mieszkańców. Takiej Ameryki na pewno nie poznacie z przewodników.

W Ameryce po kaWałku Marek Wałkuski wyjaśnia, co spodobało mu się w USA i dlaczego tak bardzo polubił ten kraj. Pisze o optymizmie, altruizmie i tolerancji, opowiada o amerykańskiej codzienności. Weźmiecie więc udział w podwórkowej wyprzedaży, poczujecie moc silnika harleya-davidsona, zajrzycie do wnętrza policyjnego radiowozu i poznacie ludzi o stuwatowych uśmiechach. Znajdziecie nawet rozdział poświęcony automatycznej skrzyni biegów.

Ale będzie też sporo porad i opisów najciekawszych turystycznie miejsc. Ameryka po kaWałku to fascynujące opowieści o kraju, do którego wielu ludzi przyjeżdża na krótko, ale zostaje w nim na zawsze.

Marek Wałkuski jest dziennikarzem, mieszka w Stanach Zjednoczonych od dwunastu lat i kawałek po kawałku testuje je na własnej skórze. Jego korespondencje dla radiowej Trójki przeszły już do legendy, a poprzednia książka Wałkowanie Ameryki zdobyła rzesze czytelników.

Marek Wałkuski
Ameryka po kawałku
Wydawnictwo Znak
Premiera: 1 grudnia 2014


Parkometr

Amerykanie cenią wygodę i komfort. Szerokie drogi, duże domy, przestronne samochody z automatyczną skrzynią biegów, tania benzyna, wszechobecna klimatyzacja, sklepy otwarte do późnej nocy, gazety dostarczane pod drzwi oraz sprzęt AGD o dużych gabarytach sprawiają, że żyje się tu łatwiej niż w innych krajach. Do typowo amerykańskich udogodnień należy też parkometr (parking meter), czyli zamontowany na metalowym słupku pojemnik na monety z zegarem odliczającym czas parkowania. W odróżnieniu od europejskich parkomatów (multi-space parking meter) parkometr jest przypisany do pojedynczego miejsca postojowego. To prawda, że jest bardziej awaryjny i generuje niższe zyski dla władz lokalnych. Jest jednak bardziej przyjazny dla kierowców, bo upraszcza parkowanie i skraca jego czas. I choć nie poszedłbym tak daleko jak pewna mieszkanka Oklahomy, która kazała wmurować parkometr na swoim grobie, to muszę przyznać, że polubiłem to urządzenie, mimo iż moje pierwsze z nim zetknięcie było dość traumatyczne.

Niedługo po przyjeździe do Waszyngtonu wybrałem się do położonego w centrum miasta Ośrodka Prasy Zagranicznej (Foreign Press Center). Gdy znalazłem się w rejonie Pennsylvania Avenue i Czternastej Ulicy, zorientowałem się, że zaparkowanie w tej okolicy nie jest rzeczą prostą. Wszystkie miejsca postojowe były pozajmowane, na chodnikach stawać nie wolno, a pozostawienie auta w strefie zakazu niechybnie skończyłoby się jego odholowaniem. Ponieważ nie chciałem płacić piętnastu dolarów za godzinę postoju na podziemnym parkingu prywatnym, zacząłem krążyć po okolicy, licząc, że zaraz coś się zwolni. Po dziesięciu–piętnastu minutach zauważyłem białą toyotę opuszczającą miejsce przy ulicy F, tuż obok skrzyżowania z Piętnastą. Wrzuciłem kierunkowskaz i zaparkowałem. Wysiadłem z samochodu i podszedłem do stojącego przy krawężniku parkometru na monety.

Zegar pokazywał, że kierowca poprzedniego auta pozostawił trzy minuty niewykorzystanego czasu. Sięgnąłem do kieszeni. Była w niej jednak tylko jedna pięciocentówka. Po wrzuceniu jej do otworu parkometru zegar pokazał sześć minut parkowania. Biegiem udałem się do pobliskiego hotelu Willard, żeby rozmienić banknoty. W recepcji powiedzieli mi, że nie dysponują gotówką, a pracownik obsługi miał tylko jedno- i pięciodolarówki. Gdy wróciłem, na parkometrze migał już czerwony prostokąt z napisem „Expired”, oznaczający, że czas parkowania został wyczerpany. Ponieważ w pobliżu nie było żadnego kiosku, sklepu czy kawiarni, przez kolejne piętnaście minut stałem obok samochodu, zastanawiając się, co robić.

Nie odchodziłem w obawie, że w międzyczasie pojawi się strażnik miejski i zostawi mi za wycieraczką mandat. Zaczepiłem kilka osób, ale nikt nie miał monet. W końcu zrezygnowałem. Wyjechałem z nieopłaconego miejsca i znów zacząłem krążyć po okolicy. Nie chcąc ryzykować powtórki sytuacji z ulicy F i z braku lepszego pomysłu, postanowiłem wrócić do domu i przyjechać do Ośrodka Prasy Zagranicznej kiedy indziej. Jadąc Constitution Avenue w kierunku Arlington, zastanawiałem się, co za idiota wymyślił parkometr na monety. Wkrótce doszedłem jednak do wniosku, że zbyt surowo oceniłem zarówno parkometr, jak i jego wynalazcę.

Parkowanie w Ameryce okazało się też mniej stresujące, niż mi się początkowo wydawało. Wygoda parkowania w Stanach Zjednoczonych wynika między innymi z faktu, że miejsca postojowe są tu zwykle większe niż w Europie. W Polsce minimalna szerokość miejsca parkingowego wynosi dwieście trzydzieści centymetrów. W USA kwestię tę reguluje prawo lokalne, ale zwykle jest to dwieście pięćdziesiąt–dwieście sześćdziesiąt centymetrów. Długość miejsca postojowego to pięć i pół metra, czyli tyle, ile mierzy najdłuższe auto osobowe półkuli zachodniej – lincoln town car. Na europejskim parkingu samochód ten wystawałby pół metra. Szacuje się, że w USA jest od pięciuset do ośmiuset milionów miejsc parkingowych, co oznacza, że na każdy samochód przypadają dwa–trzy miejsca. Największy amerykański parking przy centrum handlowym Mall of America w Bloomington w Minnesocie może pomieścić czternaście tysięcy samochodów. Parking przy Disneylandzie w Kalifornii – dziesięć tysięcy, a przy lotnisku w Detroit – jedenaście i pół tysiąca. Duże parkingi znajdują się nie tylko przy centrach handlowych, parkach rozrywki, lotniskach czy stadionach, ale również przy kościołach i szkołach. Problemy z parkowaniem występują w wielkich aglomeracjach takich jak Nowy Jork, Los Angeles lub Chicago. Tam zaparkowanie wzdłuż ulicy graniczy z cudem, a prywatne parkingi mogą kosztować nawet dwadzieścia pięć dolarów za pierwsze pół godziny i ponad siedemdziesiąt dolarów za dobę. Na przedmieściach i na prowincji miejsc postojowych jest mnóstwo i prawie nikt nie płaci za parkowanie. Zatłoczone centra dużych miast i przestronna prowincja mają jedną wspólną cechę – i tu, i tam panuje porządek, a kierowcy stosują się do przepisów, czasem dość rygorystycznych.

W USA nie ma mowy o parkowaniu na chodnikach czy trawnikach. Nie można też zostawić auta na miejscu parkingowym należącym do jakiegoś sklepu lub firmy. W takiej sytuacji auto jest odholowywane i aby je odzyskać, trzeba zapłacić sto–dwieście dolarów. Odholowywaniem zajmują się prywatne firmy, które mają podpisane umowy z gminami oraz właścicielami budynków. Na parkingach wiszą ostrzeżenia przed nieuprawnionym parkowaniem i numer telefonu, pod który należy zadzwonić, jeśli auto zostanie wywiezione. Kierowcy lawet zajmujący się odholowywaniem potrafią się pojawić na miejscu minutę–dwie po otrzymaniu sygnału od policji bądź osoby prywatnej. Laweciarze często też krążą po parkingach i polują na łup w postaci źle zaparkowanych aut. System ten jest brutalny, ale bardzo skuteczny. Istotną rolę w utrzymywaniu porządku na ulicach i parkingach odgrywają również parkometry.

W połowie lat trzydziestych XX wieku po amerykańskich drogach jeździło już trzydzieści milionów samochodów, co oznacza, że jedno auto przypadało na czterech mieszkańców USA. Tak wielka liczba pojazdów rodziła poważne problemy, szczególnie w dużych miastach. Ponieważ parkowanie było darmowe, kierowcy na cały dzień zostawiali auta przy krawężnikach, blokując miejsca postojowe. Lokalni sprzedawcy skarżyli się, że ich klienci nie mają gdzie parkować. Niektórzy stawiali swoje samochody przed sklepami konkurentów. Ulice były zapchane pojazdami poszukującymi wolnego miejsca, normą było podwójne parkowanie. W niektórych miastach wprowadzono limity czasu parkowania. By stwierdzić, o której godzinie kierowca zajął miejsce, strażnicy miejscy znaczyli opony samochodów białą kredą. Skuteczność tej metody okazała się jednak niewielka, ponieważ kredę łatwo było zetrzeć.

W 1935 roku Izba Handlowa z Oklahoma City powierzyła rozwiązanie problemu Carlowi Magee – wydawcy lokalnej gazety „Oklahoma News”. Magee został wybrany nieprzypadkowo. Już wtedy był posiadaczem dwóch patentów na parkometr. Carl Magee miał burzliwą przeszłość. Przybył do Oklahoma City ze stanu Nowy Meksyk, gdzie wydawał gazetę, która ujawniła serię skandali korupcyjnych wśród lokalnych polityków, biznesmenów i sędziów. Po jednym z artykułów został przez sąd uznany winnym zniesławienia i trafił do więzienia, ale ułaskawił go gubernator Nowego Meksyku. Podczas pobytu w Las Vegas Magee został powalony na ziemię przez jednego z sędziów, którego wcześniej oskarżył o korupcję. Wyciągnął wtedy pistolet i wystrzelił, zabijając niechcący przypadkową osobę. Choć został uniewinniony od zarzutu zabójstwa, zdecydował się wyjechać do Oklahomy.

Obserwując chaos panujący na ulicach stolicy tego stanu, Magee postanowił rozwiązać problem. W 1932 roku opatentował pierwszy parkometr na monety własnej konstrukcji, a rok później poprawioną wersję tego urządzenia, którą pomogli mu zaprojektować inżynierowie z tamtejszej politechniki. Gdy w 1935 roku Izba Handlowa powierzyła mu zadanie znalezienia rozwiązania problemu miejsc parkingowych, Magee nie tylko miał gotowy projekt parkometru, ale i własną firmę do jego produkcji. W lipcu 1935 roku sprzedała ona władzom Oklahoma City sto siedemdziesiąt pięć parkometrów, które ustawiono w odstępach sześciu metrów na ulicach centrum miasta. Reakcja opinii publicznej była mieszana – od entuzjazmu właścicieli lokalnych biznesów po oburzenie kierowców, którzy uważali opłaty parkingowe za ukryty podatek. Niektórzy naśmiewali się z dziwacznego wynalazku.
(…)

Godziny otwarcia sklepów

Jest pierwsza w nocy z piątku na sobotę. Amerykanin siedzi na kanapie z butelką piwa i ogląda film na Blu-ray. Nagle dochodzi do wniosku, że zamiast na wysłużonym trzydziestodwucalowym philipsie LCD chętnie obejrzałby go na nowoczesnym pięćdziesięciopięciocalowym sony albo samsungu w technologii LED. Zresztą od dawna myślał o zmianie telewizora, tylko jakoś nie mógł się do tego zebrać. Dziś nadszedł czas na działanie. Gdyby mieszkał w większości krajów świata, to musiałby zaczekać do rana. W Stanach Zjednoczonych wsiada do samochodu, udaje się do najbliższego całodobowego Wal-Marta i godzinę później ma w domu nowe cacko. Nawet gdyby nagła potrzeba zakupu telewizora naszła go w Wielkanoc albo w Dzień Niepodległości, to też mógłby to zrobić. W całym roku jest tylko jeden dzień, kiedy duże amerykańskie sklepy są zamknięte – Boże Narodzenie. Ale nawet wtedy da się tu zrobić całkiem przyzwoite zakupy – tyle że zamiast do hipermarketu trzeba się udać do mniejszego Walgreensa albo CVS. Bo Stany Zjednoczone są rajem dla kupujących nie tylko z powodu ogromnego wyboru produktów, niskich cen, ciągłych promocji i wszechobecnych centrów handlowych, ale również dzięki wyjątkowo dogodnym godzinom otwarcia sklepów.

Europa nie ma jednolitych zasad dotyczących handlu. W takich krajach jak Niemcy, Francja czy Belgia obowiązują dość restrykcyjne przepisy. W Niemczech, nawet po liberalizacji handlu w 2006 roku, w większość niedziel duże sklepy są pozamykane, a w tygodniu supermarkety i sklepy przemysłowe pracują zwykle do ósmej wieczorem. Podobne zasady obowiązują we Francji, Belgii i kilku innych krajach. W Anglii sklepy o powierzchni powyżej dwustu osiemdziesięciu metrów kwadratowych mogą być otwarte w niedzielę maksymalnie przez sześć godzin, i to tylko pomiędzy dziesiątą a osiemnastą. Na drugim biegunie są takie kraje jak Polska czy Węgry, gdzie ograniczeń jest niewiele. Mimo postulatów Kościoła i związków zawodowych domy towarowe i supermarkety mogą być u nas otwarte w niedziele bez ograniczeń czasowych. Jednak w święta państwowe, których w Polsce jest kilkanaście, obowiązuje zakaz handlu i nawet gdy ktoś się nudzi, ma ochotę wydać trochę pieniędzy albo potrzebuje coś kupić, to nie ma takiej możliwości.

W Stanach Zjednoczonych pewne ograniczenia dotyczą sprzedaży alkoholu i samochodów. Poza tym można robić zakupy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. W dni powszednie amerykańskie supermarkety takie jak Giant, Publix czy Winn-Dixie są otwierane o piątej lub szóstej rano, a zamykane o dwudziestej drugiej, dwudziestej trzeciej albo o północy. Sklepy te oferują nie tylko żywność, ale również środki higieny i czystości, leki, artykuły papiernicze oraz słabsze alkohole, takie jak wino i piwo. Galerie handlowe, sklepy z artykułami przemysłowymi, ubraniami czy elektroniką, a także domy towarowe i outlety są w USA czynne od dziewiątej–dziesiątej rano do dziewiątej–dziesiątej wieczorem. Ktoś, kto wraca z pracy o piątej lub szóstej po południu, ma więc jeszcze dużo czasu na zakupy. Gdy Amerykanin zorientuje się w środku nocy, że zabrakło mu papieru toaletowego, pasty do zębów czy szamponu, albo zajrzy do lodówki i okaże się, że nie ma tam nic do jedzenia, to udaje się do Walgreensa, CVS bądź Rite Aid. Są to całodobowe sklepy mniejsze od supermarketów, lecz znacznie większe od małych osiedlowych convenience stores czy sklepików na stacjach benzynowych. Sklepy te są niemal wszędzie.

Walgreens ma na terenie USA prawie dziewięć tysięcy lokalizacji, a CVS – siedem i pół tysiąca. Ja ze swojego domu mam do najbliższego CVS trzy minuty drogi na piechotę, natomiast do Walgreensa dziesięć minut. Obie sieci oferują podobny wachlarz produktów – duży wybór środków higienicznych i leków, artykuły sanitarne i kosmetyki, produkty dla niemowląt, proste urządzenia takie jak ekspresy do kawy czy elektryczne maszynki do golenia, artykuły papiernicze, żarówki, przedłużacze, rajstopy, skarpetki, sznurowadła, kartki pocztowe, papierosy, słodycze, ciastka, napoje, mrożonki, słabe alkohole i wiele innych. Ceny w CVS czy Walgreensie są minimalnie wyższe niż gdzie indziej, ale sklepy te cały czas mają dziesiątki wyprzedaży albo ofert typu „kup jeden produkt, weź drugi za darmo”.

Nocna pora w Ameryce nie stoi na przeszkodzie, by zrobić poważniejsze zakupy, choć wtedy trzeba się udać do całodobowego Wal-Marta. Zwykle nie jest to jednak problemem, bo większość mieszkańców USA ma ten hipermarket w odległości kilku–kilkunastu minut jazdy samochodem. Wal-Mart to największa sieć handlowa na świecie, z jedenastoma tysiącami sklepów w dwudziestu siedmiu krajach. W samych Stanach Zjednoczonych firma ta zatrudnia 1,1 miliona pracowników. W kategoriach ekonomicznych Wal-Mart jest potężniejszy od większości państw. Jego roczny przychód wynosi czterysta siedemdziesiąt miliardów dolarów, czyli niewiele mniej niż dochód narodowy Polski. Na terytorium USA firma posiada cztery tysiące dwieście sklepów o powierzchni dochodzącej do dwudziestu czterech tysięcy metrów kwadratowych (największe Tesco w Polsce ma dwanaście tysięcy metrów kwadratowych). W sklepach tej sieci zaopatrują się niemal wszyscy mieszkańcy prowincji i większość Amerykanów żyjących na przedmieściach. Wal -Mart sprzedaje prawie wszystko – ubrania, buty, meble, elektronikę, książki, filmy, płyty z muzyką, biżuterię, zabawki, sprzęt sportowy i rekreacyjny, artykuły gospodarstwa domowego, sprzęt AGD, artykuły biurowe oraz mnóstwo innych produktów. W trzech tysiącach dwustu hipermarketach Wal-Mart zwanych „Supercentrami” można te wszystkie produkty kupować siedem dni w tygodniu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, także w niedziele i święta.

W USA handel w niedzielę nie jest regulowany przez prawo federalne. Decyzje o tym, czy tego dnia sklepy mają być otwarte, podejmują władze stanowe i lokalne. Rezultat jest taki, że niemal w całych Stanach Zjednoczonych w niedzielę można zrobić zakupy spożywcze i przemysłowe, choć tu i ówdzie zdarzają się ograniczenia. Najbardziej restrykcyjne przepisy obowiązują w gminie Bergen w New Jersey. W niedzielę nie można tu sprzedawać odzieży, materiałów budowlanych, drewna, mebli, wyposażenia mieszkań i biur oraz urządzeń elektrycznych, przez co większość sklepów i domów towarowych jest tego dnia nieczynna. Przepisy obowiązujące w Bergen to spuścizna purytańskiej Ameryki, kiedy to powszechnie uchwalano prawa zwane „Blue laws”, które miały stworzyć warunki do modlitwy i udziału w niedzielnej mszy świętej. Większość dawnych przepisów już nie obowiązuje, ale w niektórych miejscach w niedzielę nadal nie można polować w okolicach kościołów, sprzedawać alkoholu, a czasem też samochodów. Zakaz sprzedaży mocnych trunków w niedzielę obowiązuje w wielu stanach. Salony samochodowe i komisy muszą pozostać zamknięte w Kolorado, Illinois i Teksasie. W niektórych miejscach można otwierać sklepy, lecz dopiero po dwunastej, czyli po porannej mszy. Poza tymi wyjątkami handel w niedzielę jest dopuszczalny, a galerie handlowe, domy towarowe i centra outletowe są otwarte co najmniej do osiemnastej.

Tym, co najbardziej odróżnia Amerykę od większości innych krajów, jest jednak handel w święta. Świąteczne zakupy stały się już amerykańską tradycją. Na Nowy Rok, Dzień Martina Luthera Kinga, czwarty lipca czy Święto Pracy sklepy przygotowują promocje i atrakcyjne wyprzedaże. Wypadający w trzeci poniedziałek lutego Dzień Prezydentów, potocznie nazywany urodzinami Waszyngtona, słynie z dużych promocji w salonach samochodowych. Przed każdym świętem sklepy wydają grube gazetki reklamowe. Promocyjnym ofertom często towarzyszy patriotyczna kolorystyka. Klientów nie trzeba specjalnie przyciągać. Podczas świąt federalnych na parkingach przed galeriami handlowymi trudno znaleźć wolne miejsce. Badania pokazują, że Amerykanie są jednak coraz bardziej wymagający, jeśli chodzi o zniżki. Na nikim nie robi już wrażenia dwudziestoprocentowy rabat. Zakup ubrań, butów czy biżuterii można zacząć rozważać, gdy sprzedawcy obniżają ceny o czterdzieści–pięćdziesiąt procent. Okresy świątecznych promocji i poświątecznych wyprzedaży z roku na rok się wydłużają. Padają też ostatnie ograniczenia. Jeszcze niedawno nie do pomyślenia był wyjazd na zakupy w Święto Dziękczynienia. Obecnie wiele sieci handlowych otwiera tego dnia sklepy o dziewiętnastej lub dwudziestej, rozpoczynając superwyprzedaże w ramach przypadającego następnego dnia Czarnego Piątku.

By skorzystać z możliwości zakupu telewizora lub komputera za pół ceny, przed hipermarketami ustawiają się tysiące ludzi, a niektórzy zjadają świątecznego indyka, stojąc w kolejce. Obecnie jedynym dniem w roku, w którym domy towarowe, galerie handlowe i hipermarkety są pozamykane, jest Boże Narodzenie. W USA praktycznie nie słychać głosów potępienia sieci handlowych, które są otwarte w nocy, niedziele i święta. Nikt nie krytykuje też klientów, którzy w tym czasie idą na zakupy. Wydatki konsumpcyjne stanowią bowiem siedemdziesiąt procent produktu krajowego brutto Stanów Zjednoczonych, co oznacza, że handel jest głównym kołem zamachowym gospodarki. Im więcej klientów w sklepach, im lepsze nastroje konsumentów, tym lepiej dla kraju. Dłuższe godziny otwarcia sklepów to także większa liczba sprzedanych produktów, co przekłada się na niższe ceny. Za ograniczeniem godzin pracy sklepów przemawia konieczność ochrony pracowników sieci handlowych przed wykorzystywaniem przez pracodawców. Jest jednak również druga strona medalu. Otóż dzięki temu, że sklepy są otwarte do późnych godzin nocnych oraz w niedziele i święta, wielu Amerykanów niemogących chodzić do pracy w ciągu dnia ma możliwość dorabiania sobie wieczorami i w weekendy (na przykład studenci). Etatowi pracownicy mogą z kolei z większą elastycznością ustalać swój grafik oraz liczyć na wyższe stawki za nadgodziny. Nie bez znaczenia jest także wygoda klientów, którzy mają większą swobodę w planowaniu rozkładu dnia i mogą wybrać się na zakupy, gdy w sklepach panuje mniejszy tłok.

 
Wesprzyj nas