Republika Południowej Afryki. Dzikość przyrody, ruchliwe ulice wielkich miast i bezdroża w głębi kraju. Turystyczna rzeczywistość zderzona z brawurowo zreinterpretowanym światem afrykańskich mitów.


Każda podróż jest darem. A podróż w mentalność tak odległą jest darem szczególnym.

Co otrzymaliśmy? Opowieść o jednym z najbardziej fascynujących krajów świata czy szczere wyznanie pisarza, że nie wyjaśni nam Afryki? Ascetyczny dziennik podróży? A może zmysłową, na wpół baśniową włóczęgę przez świat magii i archetypów Czarnego Lądu?

Jedno jest pewne: Orbitowski w Zapiskach Nosorożca mówi o Afryce w sposób, w jaki nie zrobił tego nikt do tej pory.

***

Łukasz Orbitowski opisuje swoją wyprawę do RPA bez napuszenia i egzaltacji reporterskiej. Jest podróżnikiem ciekawym świata i jego tajemnic, chłonie egzotyczną rzeczywistość i barwnie o niej opowiada. W swoje zapiski wplata legendy afrykańskie. Są jak opowieści szeptane przed zaśnięciem, które wprowadzają nas w ten dziwny, niepokojący klimat Nieznanego Lądu.
Sylwia Chutnik

Autor horrorów podróżujący w dresie i trampkach przez krainę Lovecrafta. Słabo? Jest mocno orbitowsko, a orbitowska Afryka jest inna, niż sobie wyobrażacie.
Ziemowit Szczerek

Para dorosłych dzieci na wycieczce po RPA. Łukasz i Agata odwiedzili niezwykłe miejsca i nasłuchali się opowieści, w których popłaca bezwzględność i zdrada. Bez dwóch zdań – jest pomysłowo.
Piotr Tomza, autor Afryki Nowaka

Afryka w Zapiskach Nosorożca świeci jak broszka w czarnej wełnie. To osobiste notatki z wyprawy na inną planetę, plecione jak współczesna baśń. Orbitowski jest czujnym i dowcipnym towarzyszem. Lubię z nim podróżować.
Agnieszka Wolny-Hamkało

Łukasz Orbitowski – debiutował na łamach miesięcznika „Science Fiction”. Poza niezliczonymi opowiadaniami ma na swoim koncie 13 książek. Docenione i pozytywnie przyjęte przez krytykę zostały m.in. Tracę ciepło, Święty Wrocław, zbiór opowiadań Nadchodzi oraz głośne Widma.
Za swoją ostatnią powieść, Szczęśliwą ziemię, był nominowany do prestiżowych nagród – Paszportu Polityki oraz Literackiej Nagrody Nike. Jest laureatem Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Młoda Polska” 2012. Od kilku lat jest stałym felietonistą „Gazety Wyborczej”.

Łukasz Orbitowski
Zapiski Nosorożca
Moja podróż po drogach, bezdrożach i legendach Afryki
Wydawnictwo SQN
Premiera: 5 listopada 2014

Johannesburg i Kapsztad,

dzień pierwszy

Przykład paranoi: uważam, że część komercyjną niemal każdego lotniska na świecie zaprojektowano z intencją rozdrażnienia pasażerów. Może właśnie dlatego są do siebie tak łudząco podobne? Te miejsca zsyłają na człowieka jakiś rodzaj niepokoju. W naturze nie występują kształty, jakie tam nagromadzono (duże i proste figury geometryczne), nie ma też takiego nasycenia jednolitym kolorem. Czuję się jak wampir, który zwietrzył czosnek, muszę wstać, pokręcić się i zapewne coś kupić. I o to właśnie chodzi. Na podobnej zasadzie działają markety wielkopowierzchniowe i centra handlowe, ale stamtąd, w odróżnieniu od lotniska, w każdej chwili można wyjść.
Pierwsza noc jest umiarkowanie afrykańska. Palimy przed wejściem na lotnisko, stojąc na wielkim papierosie, wpisanym w znak zakazu. Trochę mnie to niepokoi, ale łaknienie szluga po dziesięciu godzinach lotu jest trudne do odpędzenia. Czekamy na transport z hoteliku, budząc zainteresowanie gromady taksówkarzy wyłapujących klientów. To zaniedbani faceci w kamizelkach, na których widnieje nazwa korporacji i numer telefonu. Mają chude ramiona, wąskie barki i wydatne brzuchy. Krążą wokół swoich wysłużonych samochodów.
Wreszcie, doczekaliśmy się. Gadatliwy kierowca wiezie nas do hoteliku plątaniną przylotniskowych autostrad i estakad. Hotel okazuje się parterowym budyneczkiem z brązowej cegły, o przeszklonych drzwiach. Kuchnia wychodzi na patio, jest też basen i płytkie bajorko, z którego wybrano już ryby. Trawę równo przycięto, drewniane ogrodzenie wieńczy drut pod napięciem. Siadamy w plecionych fotelach tak zmęczeni, że aż języki nam się plączą. Wino po prostu bierze się z baru, jutro zapłacimy za wszystko niewygórowaną cenę. To tutaj przyjęta praktyka.
Mamy połowę kwietnia, a więc środek afrykańskiej jesieni. Nocą jest jednak ciepło jak w lecie. Tylko wysoki mur – rzecz powszechna w Johannesburgu – oddziela nas od tego wielkiego kraju, do którego właśnie zawitaliśmy. Wszystko, co widziałem wcześniej w filmach, o czym przeczytałem w książkach i w sieci, gdzieś tam się znajduje. Zniknęły wszelkie wyobrażenia i oczekiwania. Chciałbym już wiedzieć, patrzę jednak tylko na szarą ścianę zwieńczoną drutem kolczastym, na palmy i wspomniane bajoro. Trochę mi się kręci w głowie. Idziemy do białego pokoju z szerokim łóżkiem, gdzie Murzynki o ciepłych twarzach spoglądają ze zdjęć.
Wieczorem obsługiwali nas mężczyźni, rano ta rola przypada kobietom, ubranym na biało, o krzepkich ciałach i znudzonych twarzach. Dostajemy znakomity omlet, kierowca wiezie nas na lotnisko, jest inny, mniej gadatliwy, spod koszuli na dłoń wypływają mu tatuaże koloru pleśni. Ludzie stoją oparci o płoty i patrzą na nas z niechęcią. Wcześniej tego rodzaju spojrzenia spode łba, podkreślone ostrą linią zaciśniętych warg, widziałem tylko w komediach, więc czuję się co najmniej dziwnie – przecież ci ludzie są szczerzy w swojej niechęci. Na wysepce, pośrodku skrzyżowania, siedzi młoda kobieta i macha do przejeżdżających. Czarny, poszarpany parasol mógłby należeć do czarownicy. Chroni kobietę przed słońcem, jej dziecko bawi się obok, wyciąga pulchne rączki ku samochodom.
W darmowej gazecie rozdawanej na lotnisku znajduję niewielki artykuł poświęcony sprawie Kirsty Theologo. Grupa rówieśników poświęciła Kirsty podczas satanistycznego rytuału, inspirowanego Objawieniem świętego Jana; widzieli w niej Kurwę Babilońską. Wywiedli dziewczynę na wzgórza, wypili jej krew, zjedli kawałki ciała i w końcu podpalili. Kirsty zmarła w szpitalu. Miała osiemnaście lat. Lester Moody, jeden z członków grupy, zgodził się zeznawać przeciwko reszcie, za co otrzymał stosunkowo niski wyrok dwunastu lat. Utrzymuje on, że Kirsty sama przystała na rolę ofiary, twierdziła wprost, że chce zostać zabita i zjedzona. Co prawda dopuszcza możliwość, że były to tylko żarty, niemniej uznał za słuszne potraktować je całkiem serio. Faktem jest, że grupa uzgadniała szczegóły rytuału w obecności przyszłej ofiary. Sprawa do zbadania, zgłębienia już po podróży.
Stanowczo za dużo czasu spędzam w samolotach i linie lotnicze rozróżniam głównie po rozmiarze miejsca na nogi. Joburg widziany przez okno to lej w miejscu centrum, biel osiedli i niekończące się plamy baraków na obrzeżach. Próbuję coś czytać, ćmię elektronicznego papierosa i zaraz muszę przestać. Stewart materializuje się nade mną i mówi, że „this is not allowed”. W jego tonie brzmi władczość raczej niespotykana w Europie, gdzie każdy z obsługi samolotu niemal przeprasza, że żyje. Ten głos, godny co najmniej kapitana, wydobywa się z okrągłej główki osadzonej na pulchnym ciałku, którego kształty jeszcze deformuje źle dopasowany uniform. Zadysponował i oddala się krokiem zmęczonego robotnika, pozostawiając mnie cokolwiek struchlałego.
Kapsztad wspina się na zbocze starożytnej góry, której wiatr rozpruł kości. Coś, co biorę za gigantyczne wysypisko śmieci, ewentualnie złomowisko, okazuje się rozległym osiedlem domków z blachy falistej. Pranie wisi na sznurach rozpiętych między oknami i nim zdążę się przyjrzeć, jest już inne osiedle, piaskowe, ogrodzone przez wysoki płot. Wjeżdżamy do centrum, gdzie na trawnikach zalegają Murzyni. Niektórzy żywiołowo o czymś dyskutują, kochankowie wplatają się w siebie, inni ponuro spoglądają w przestrzeń, jeszcze inni śpią twarzą do ziemi. Ludzie nawołują się na skrzyżowaniu. Gdyby odjąć osiedla z blachy falistej, Kapsztad w pierwszym wrażeniu to skrzyżowanie Czarnogóry z Los Angeles – biorąc pod uwagę stromiznę, na której leży nasz hotel ostatnie, skojarzenie jest najwłaściwsze.
Riverą, pod palmami przewala się najróżniejsze towarzystwo. Żyd w jarmułce, z rudą brodą spływającą na pierś, dumnie maszeruje, obok korpulentna, fajna żonka stawia drobne kroczki, pchając wózek. Czarnoskóre dzieciaki ścigają się na sto metrów, jeden, wyraźnie najsłabszy, wie, że przegra, i wywraca się specjalnie, chcąc zmienić banalne niepowodzenie w widowiskową klęskę. Wlecze się jakiś stary wariat o drżących dłoniach, dwie dziewczyny schodzą na plażę, brodzą w wodzie, pierwszy spieniony język wygania je z powrotem na brzeg. W samochodach, zaparkowanych pod zielonym kapeluszem drzewa przygiętego pod wiatr, starzy ludzie jedzą lody w waflach i spoglądają przed siebie.
Jest na co patrzeć. Daleko, z, można by pomyśleć, gładkiej tafli oceanu podrywa się białe piórko, piórko zmienia się w pióropusz, a pióropusz w mur, pędzący wprost na czarne skały sterczące przy brzegu – i przy okazji na nas. Fala, wysoka na kilka metrów, podrywa się przed samym zderzeniem, niczym zwierzę prężące pierś przed walką godową. Biała, spieniona grzywa stroszy się jeszcze i spada w ogłuszającym huku, skała znika na krótką chwilę, miga wodny garb i nastaje cisza. Białe dłonie czochrają plaże i przetaczają muszle. Ocean lśni w wieczornym słońcu. Znów wydaje z siebie piórko.
Zmrok zapada wcześnie, ale riwiera wcale nie pustoszeje. Tylko ludzie zwolnili. Jemy owoce morza pod palmami, popijając tutejszym, niezłym piwem. Zagaduje mnie zadbany mężczyzna w miękkiej marynarce i apaszce wokół chudej szyi. Ma kapelutek i okulary w grubych oprawkach. Przypuszcza, że jesteśmy Rosjanami. Wyprowadzam go z błędu i wkrótce gadamy we czworo – z nim i jeszcze z jego kompanem – jakbyśmy znali się od dawna. Nasz nowy znajomy jest artystą – aktorem, lalkarzem, autorem opowiadań – i zamierza zająć się polityką. Jego kolega, starszy gość w kamizelce wędkarskiej, to właśnie polityk z Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Zajmuje się (jeśli dobrze zrozumiałem) kontaktami pomiędzy policją a ludnością Kapsztadu. Ma ogromne dłonie wyrastające z drobnych przedramion. Rozmawiamy długo i dość chaotycznie, jak zawsze, gdy spotykają się ludzie ciekawi siebie i świata, świadomi, że już więcej się nie zobaczą. Gadamy o polityce, socjologii, zmianach, jakie stały się udziałem Polski i RPA w ostatnim dwudziestoleciu, niezgrabnie próbujemy określić, czego oczekuje tak zwany szary człowiek. Artysta w kapelutku długo przekonuje mnie o konieczności zaangażowania politycznego, mówi, że twórca, na przykład pisarz, nie może od tego uciec. W pewien sposób ma rację, bo każdej książce można przydać kontekst polityczny. Rozumiem już, że w cieniu niedawnego apartheidu, wobec pytania „co dalej z Południową Afryką?”, działalność pisarza wycofanego, dystansującego się, jest nie do pomyślenia. Tutaj postawa moja czy Twardocha, żeby powołać się na bardziej wyrazisty przykład „ucieczki od polityczności”, nie ma racji bytu.

Siedzę na szerokim tarasie, ulice opadają, jakby doznały załamania nerwowego. Ciągną się beżowe domki o dachach w szpic, po lewej mam osiedle, które od biedy może uchodzić za nowoczesne. Dalej bloki zlewają się w kanciastą masę najeżoną przez wieżowce kojarzące się ze świeczkami na industrialnym torcie afrykańskiego portu. Znieruchomiały dalekie, stalowe żurawie, mewy wirują pod zachmurzonym niebem, odwracam na chwilę głowę i orientuję się, że szczyt już przepadł w nisko wiszących obłokach. Wszystko to – ludzie, ptaki i domy – osuwa się ku stalowej tafli oceanu spowitego mgłą, tak że wydaje się nie mieć końca. Między budynkami widzę biały ząb fali, ryk smoków, ten grzmot oceanu dochodzi aż tu.

Kapsztad, dzień drugi

Przed wjazdem przeczytałem Coetzeego, Doris Lessing, Jagielskiego i Nadine Gordimer, obejrzałem Searching for a Sugarman, dokument o Soweto oraz kilka filmów przyrodniczych. Przeczytałem przewodnik i zrobiłem dokładny research zaplanowanej trasy, opisując na wewnętrzny użytek każde miasteczko i park, przez które będziemy przejeżdżać. Wymieniłem też maile z podróżnikami, którzy zjechali Republikę Południowej Afryki, i dziewczyną, która wyszła za syna ministra z ostatniego gabinetu przed uwolnieniem Mandeli, a jednak, jakimś cudem, pominąłem ważne informacje o słońcu. Słońce afrykańskie jest jakimś innym rodzajem słońca, prawdopodobnie ze względu na ubytki w dziurze ozonowej, i potrafi przerobić jabłka na węgielki w ciągu kilku minut. Po godzinnym spacerze wybrzeżem i nasiadówie w restauracji pod gołym niebem mam mordę tak czerwoną, że przyjęliby mnie do Krytyki Politycznej bez płacenia składek – słońce dosięgnęło też skóry głowy ogolonej na zapałkę i, w istocie, mój biedny łeb obecnie zapałkę przypomina. Agata ma czerwoną plamę na dekolcie i spalone ramiona. Nie boli, właściwie nic się złego nie stało, poza tym, że wściekle czerwona opalenizna przydaje mojej szczerbatej gębie wyraz szczerego idiotyzmu; wyglądam jak pawian, który beztrosko wsadził pysk do ula.
Będąc w Kapsztadzie, trudno poczuć Afrykę. Paul, zwalisty chłop stąd, którego spotykamy na kolacji, mówi wprost: to nie jest Afryka. Ten port, założony przez Holendrów, przypomina raczej południowoeuropejskie miasto i tak też tutaj się czuję. Wędrujemy słoneczną riwierą, morze cofnęło się, odsłaniając popękane skały wulkaniczne i ciężkie, potężne fragmenty silników statków, sterczące z wody niczym pamiątki jakiejś pradawnej cywilizacji wywiedzionej ze snu Lovecrafta. Rozczarowany życiem Murzyn pcha wózek z lodami i jak okiem sięgnąć jest jedynym przedstawicielem drobnej przedsiębiorczości. Grupka młodych trenuje ospale na maszynach poustawianych na trawie, w słońcu. Ćwiczą w parach, sami sobie robiąc za obciążenie. Inni drobią po plaży, poniżej falochronu, sprawdzając, co tego poranka przyniosło im morze. Daleko dostrzegam drobną sylwetkę czarnoskórego mężczyzny w czerwonej koszulce. Siedzi na ciemnym ogryzku skały, a fale szamoczą się u jego stóp.
Lądujemy w Waterfront (nazwa ta, oznaczająca zurbanizowany teren nad naturalnym akwenem wodnym, weszła tu do codziennego użycia, a miejsce to traktowane jest na prawach dzielnicy), reprezentacyjnej części miasta, pełnej, jak w takich wypadkach bywa, restauracyjek, knajpek i sklepów z pamiątkami. Siadamy, zamawiamy drinki, skądinąd bajecznie tanie, a nad naszymi głowami leniwie obraca się biały diabelski młyn. Namawiam Agatę na przejażdżkę i jak łatwo przewidzieć, jej reakcja pozostaje daleka od entuzjastycznej. Czekamy spokojnie na ludzi, znajomych i nieznajomych.
Mina jest Bułgarką i serdeczną znajomą Agaty z dawnej pracy, którą los rzucił do Południowej Afryki. Zjawia się w towarzystwie aktualnego faceta oraz czarnowłosej przyjaciółki z Namibii, noszącej stosowne imię Carmen. Jaques jest inżynierem i tak się złożyło, że wczoraj odebrał telefon: „W poniedziałek, bracie mój, jedziesz na dwa miesiące do Tel Awiwu”. Oznacza to, że choć miał spędzać czas z nami i ze swoją, wciąż chyba świeżą i gorącą, miłością, uda się samolotem do Johannesburga, a potem do Izraela. Nie jest chyba przesadnie szczęśliwy, no a co ma powiedzieć Mina? Trudno kochać w postnowoczesności. Reszta dnia dokonuje się w biegu. Opici drinkami i obżarci sushi ładujemy się do wynajętego samochodu (kierowca pozostał o wodzie i mrożonej herbacie), jedziemy na lotnisko, z lotniska po nasz bagaż pozostawiony w domku, gdzie jedliśmy śniadanie, z zapełnionym bagażnikiem zasuwamy do domku, który we czworo wynajęliśmy kilkanaście kilometrów od Kapsztadu, następnie pospiesznie wyładowujemy bagażnik i piorunem zawracamy do miasta, na kolację.
Na lotnisku kupujemy kawę i Agata ucina sobie krótką pogadankę ze sprzedawcą, szczupłym, muskularnym Murzynem o długiej brodzie i głowie obciążonej wężowiskiem dredów. Rozmawiają o marihuanie. Sprzedawca utrzymuje, że nie mógłby żyć w Danii, gdyż pali zioło wyłącznie w temperaturze równej temperaturze jego ciała. W Kopenhadze, tłumaczy, musiałby dostosować się do klimatu i prawdopodobnie chodziłby cały czas zjarany jak świnia.
Mija nas tłusty kot. Na niebo wchodzi gigantyczny księżyc i Carmen, Niemka urodzona w Namibii, mówi mi, że w Afryce wszystko jest po prostu większe. Faktycznie, myślę sobie. W Europie mamy koty, żbiki i rysie. Tu są lwy, lamparty i gepardy.
Kolacja z obcymi, w sumie dość sztywnymi ludźmi podkreśla swojskie wrażenie europejskości Kapsztadu. Lokal silący się na ekskluzywność – używając słów dziewczyn, fancy – z tabunem usłużnych kelnerów mógłby znajdować się w centrum Krakowa czy Kopenhagi, kusząc czterdziestolatków namiastką luksusu. Agata ma luźne spodnie i spalony dekolt, ja dres, dżinsową kurtkę i koszulkę grupy wokalno-tanecznej Mgła, wyglądamy więc, jakbyśmy chcieli zapytać o drogę do doków. Rozmawiamy z Paulem, potężnym, długowłosym mężczyzną, który dobrze zna Afrykę, a nawet zwiedził świat. Paul udziela mnóstwa pożytecznych informacji, wskazuje, gdzie warto się zatrzymać i jak odnosić się do przedstawicieli świata ożywionego. Małpy to skurwysyny, wiadomo, spotkanie ze stadem pawianów może zakończyć się śmiercią, słoń falujący uszami jest jeszcze spoko, ale gdy przykleja te uszy do swojej szarej czaszki, to już przejebane. Paul śmieje się z opowieści o legendarnych niebezpieczeństwach, czyhających rzekomo na tej słonecznej ziemi – po prostu należy być ostrożnym, nie więcej, ale też nie mniej, tak samo jak wypada uważać w Londynie, Nowym Jorku, właściwie wszędzie. Słucham go w skupieniu, wysilam się, żeby słuchać, gdyż naprzeciw mnie siedzi facet z najgłupszą gębą, jaką widziałem od lat. Fala ciemnych włosów opada na wąskie i wysokie czoło, oczy tkwią w czaszce głęboko i niebezpiecznie blisko siebie, nochal sterczy nad poważną wargą i ciut cofniętą szczęką. Gość przypomina nieco Jima Carreya z czasów Ace Ventury, tyle że próbuje roztaczać wokół siebie aurę rozsądku i powagi. Słucham Paula, jem krewetki, jem kalmary, dostaję przepyszne pierożki z różnorakim nadzieniem i robię wszystko, żeby nie patrzeć przed siebie, zawieszam wzrok na Paulu, na dziewczynach i brzydkich babach wokoło, niemal zapominam o tamtym jegomościu i gdy spoglądam na niego, oczywiście przypadkiem, jestem tak zaskoczony zjawiskowością tego głupiego ryja, że upuszczam pierożek do miski z sosem – chlap i na obrusie wykwita plama większa od półmiska. Przepraszam pięknie kelnera. Ten odpowiada, że nie mnie jednemu się to przytrafia. Czy ma to związek z obiektywnymi trudnościami uchwycenia pierożka w pałeczki, z nadreprezentacją facetów o bezdennie durnych pyskach, czy może akurat facet z głupią gębą jest stałym klientem – tego, niestety, nie udało mi się dowiedzieć.
Jedzenie i picie jest tutaj zaskakująco tanie, przynajmniej dla kogoś, kto przywykł do wysokich kosztów życia w Skandynawii, a na domiar złego wciąż zarabia w Polsce. Za kolację, składającą się z krewetek, kalmarów i solidnej porcji wspomnianych już pierożków oraz piwa, zapłaciliśmy po jakieś trzydzieści złotych. Południowa wyżera (gigantyczny talerz sushi, po cztery drinki Long Island) zamknęła się w kwocie dobrze poniżej stówy. Kelnerzy, żyjący w kulturze napiwków, opanowali trudną sztukę rozdzielenia żywego zainteresowania klientem od nachalności – podchodzą, dopytują, co jeszcze podać, zachwalają żarcie i sypią dziesiątkami żartów tylko po to, żeby wycofać się po minucie czy dwóch. Ich uśmiech, choć przecież wyuczony, zachował odrobinę naturalności.
Wieczór spędzamy przed domem. Popijamy whisky, dziewczyny pomału się wykruszają – tej nocy Carmen i Mina były na weselu i zdradzają zaawansowane oznaki zmaltretowania. Nasz dom położony jest na górskim stoku. Niewiele myśląc, zostawiam szklaneczkę, wspinam się po kamiennych schodach i stromej ścieżynce, wyłażę na pierwszy lepszy głaz i szeptem wołam Agatę, nim zastygnę w zachwycie. Pode mną oparte o ciemny szczyt płoną światła przedmieść, gdzie nie ma stacji benzynowych, wielkopowierzchniowych marketów i ich trupiego blasku, jaśnieją jedynie okna domów, samochody i przydrożne latarnie. Ta zastygła ławica jednostajnie intensywnych, pomarańczowych punktów nasuwa skojarzenie z pochodniami jakiegoś obozowiska, z płomieniami, wokół których skupiało się życie murzyńskich wiosek lub osiedli pierwszych przybyszów z Europy – przynajmniej w potocznym wyobrażeniu. Te świetliki domostw, widomy znak życia, tkwią w potężnym uścisku gór. A gdy spoglądam, gdy spoglądamy za siebie, naszym oczom ukazuje się posrebrzony szczyt – to Księżyc wypuszcza swoje palce i wkrótce wyłoni się cały, zdumiewająco wielki i pełen blizn po niemych, kosmicznych wędrowcach. Wspina się po niebie jak po linie splecionej z gwiazd, w jednym płynnym ruchu, a nasze cienie, ciśnięte na chaszcze i liście palmy, gwałtownie ciemnieją i stają się ostre. Nie może mnie opuścić wrażenie obcowania z wiecznością. My umrzemy, zniknie ten dom, jakiś kataklizm zatopi Bałtyk i rozgniecie Alpy. Ale ta góra zostanie, te gwiazdy, ten Księżyc tutaj też. Tylko światła na dole – już nie.

Stworzenie świata
Na początku wszyscy żyliśmy pod ziemią, dzieci jednego Boga obdarzone wspólną mową – słonie i hieny, lwy i antylopy, krokodyle i sępy, ja i ty. Zakleszczaliśmy się w sobie niby dzieci rozgrzane krwią matczynego brzucha. Nie znaliśmy głodu, tęsknoty ani cierpienia.
Teraz w każdej jaskini mieszka ciemność i potwór, ale wówczas, przed pierwszą godziną, podziemia wypełniało łagodne światło pozbawione jednego źródła. Nie było słońca ani ognisk. To wola dobrego Kaagna, Pana Życia, opromieniała nas wszystkich.
Kaagn jako jedyny wychodził czasem na powierzchnię – jałową ziemię bez ździebełka trawy. Wieczna ciemność udzieliła się jego sercu. Aby ją rozpędzić, stworzył słońce, księżyc i gwiazdy. W blasku dostrzegł ogrom ziemskiej powierzchni, a także jej pustkę. Zaczął rozmyślać o cudach, którymi mógłby ją zapełnić.
Stworzył drzewo sięgające nieba, a my czuliśmy ciepło korzeni torujących sobie drogę między nami. Potem dobry Kaagn zapełnił Ziemię wszystkim co piękne. Z wypiętrzonych gór srebrzyste rzeki popłynęły ku zielonym dolinom. Wiatr rozczochrał trawę w buszu i zmarszczył złote piaski pustyni. Na koniec dobry Kaagan uczynił dziurę między korzeniami drzewa, ujął pierwszego mężczyznę za rękę i wyprowadził na słońce.
Za mężczyzną wyszła kobieta i zmrużyła oczy. Zwierzęta mozolnie wspinały się po korzeniach i wkrótce wśród traw stanęliśmy wszyscy, nosorożce i lamparty, dassie i żmije, bawoły, lwy, żyrafy i najzwyklejsze wróble, a dobry Kaagn chodził między nami jak wśród równych sobie. Padliśmy na kolana, dziękując we wspólnej mowie za stworzenie świata. Dobry Kaagn przykazał, byśmy żyli w pokoju. Niech lew odstąpi karku antylopy. Potem zwrócił się ku nam: ujął nadgarstek pierwszej kobiety, zacisnął palce na przedramieniu mężczyzny i rzekł obojgu:
– Nie rozpalajcie ognia pod żadnym pozorem. Dałem wam słońce i krótkie noce. Ogień dzieli żyjących na tych, którzy mogą się ogrzać, i tych odepchniętych od żaru. Ogień domaga się ofiar i wzbudza nieodparty głód mięsa, przez co prowadzi do rzezi. Ogień spopiela drzewa i wysusza rzeki. Przeczy też wielkiej prawdzie życia. Jest bowiem czas światła i czas mroku, czas ciepła i czas chłodu, od którego nikt nie może być wolny. Tak rozkazuję, powodowany miłością. Jeśli sprzeciwicie się mojemu słowu, ściągniecie na siebie olbrzymie nieszczęścia. Zapragniecie światła i ciepła, a dany wam będzie mrok i mróz. Łakniecie wspólnoty, a umrzecie w samotności.
Tak rzekł dobry Kaagn. Nie dostrzegliśmy nawet jego odejścia, zafascynowani światem wokoło – liśćmi nabrzmiałymi od soków, tłustymi kłosami traw, jaśniejącą powierzchnią jeziora i promieniami słońca przebitymi przez czerwieniejące obłoki. Ptaki wzbiły się w niebo. Zebry wgryzły się w źdźbła, lwy zwaliły się w cieniu. Lecz wkrótce cienie zaczęły się wydłużać, jezioro zgasło, chmury przeszły w stal, aż wreszcie słoneczna tarcza osunęła się między góry, żeby zniknąć zupełnie.
Mrok gęstniał wokół nas. Oczy zwierząt mogły go przebić, lecz nie nasze. Wkrótce nie widzieliśmy nawet własnych dłoni, drżących ze strachu i zimna. Skupiliśmy się blisko siebie, tęskniąc za ciepłym światłem podziemi, do którego nie mieliśmy już powrotu. I nagle ktoś schylił się po krzemień, iskra przeskoczyła w chrust, płomień trzasnął i wzbił się w snopie iskier. Zaskwierczały mokre gałęzie. Wkrótce siedzieliśmy wkoło, wyciągając dłonie, zapatrzeni w ogień. Nasze twarze wydały się starsze niż wcześniej, usta stały się czarne, a oczy wysuszone.
Pierwszy mężczyzna odwrócił się i dostrzegł trójkątny pysk szakala, na granicy światła i mroku. Uśmiechnął się i gestem zaprosił przyjaciela, by ten zasiadł między ludźmi. Szakal cofnął się, potrząsnął głową i uciekł. Za nim pobiegły inne zwierzęta, w panice tratując się nawzajem. Ziemia zatrzęsła się od dźwięku kopyt. Ludzie poderwali się znad ognia i nawoływali niedawnych druhów, by zawracali – przecież nie zrobią im niczego złego. Ale zwierzęta, słysząc to, biegły jeszcze szybciej. Wołanie ludzi brzmiało w ich uszach jak grzmot.
Wspólna mowa została odjęta na zawsze i odtąd każdy mówił w znanym sobie języku: lew kłem i pazurem, wąż jadem, antylopa rączą nogą, a człowiek sidłami i włócznią.

 
Wesprzyj nas