Po czym poznać tych ludzi? Kiedy wszyscy uciekają, bo właśnie rozpoczął się atak, oni biegną dokładnie w przeciwnym kierunku.


Książka przedstawia kulisy pracy polskich korespondentów wojennych ‒ Marii Wiernikowskiej, Jacka Czarneckiego, fotoreportera Krzysztofa Millera, Wojciecha Jagielskiego, Wiktora Batera, Miłady Jędrysik, Radosława Kietlińskiego, Waldemara Milewicza, kamerzysty TVN Artura Łukaszewicza, Piotra Góreckiego, Wojciecha Rogacina. Wszyscy oni relacjonowali najważniejsze wojny przełomu XX i XXI wieku.

Po czym poznać tych ludzi? Kiedy wszyscy uciekają, bo właśnie rozpoczął się atak, oni biegną dokładnie w przeciwnym kierunku. Choć widzowie i czytelnicy podziwiają ich fachowość, oni sami nierzadko płacą za swą pasję wysoką cenę – chorobą własną lub bliskich, utratą i rozpadem więzi rodzinnych, a czasami życiem. A jednak podejmują ryzyko, bo bycie dziennikarzem, fotoreporterem czy operatorem kamery to nie jest dla nich zwykły zawód, to sposób na życie.

Korespondent wojenny to nie zawód, ale sposób na życie…

Dorota Kowalska, Wojciech Rogacin
Korespondenci.pl
Wstrząsające historie polskich reporterów wojennych
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 8 października 2014

Profesjonalista z pokorą

Wojciech Jagielski

dziennikarz prasowy

Opowieść o Wojciechu Jagielskim powinna, a zarazem nie powinna znaleźć się na kartach tej książki.
Dlaczego nie powinna? Tak twierdzi sam Jagielski. „Nie uważam i nigdy się nie uważałem za reportera wojennego. Nic nie poradzę na to, że inni tak mnie postrzegają, mają do tego prawo” – mówi nam, tłumacząc swoją odmowę udzielenia wywiadu do książki o korespondentach wojennych.
Nie jest – jego zdaniem – argumentem fakt, że przecież od końca lat osiemdziesiątych aż do dziś wiele długich miesięcy, a w sumie pewnie i lat, poświęcił na pisanie niezliczonych reportaży dla Polskiej Agencji Prasowej oraz dla „Gazety Wyborczej”, tłumacząc czytelnikom konflikty w Gruzji, Czeczenii i innych państwach Kaukazu i Zakaukazia; że słał relacje z ogarniętego wojną domową Afganistanu; że sam często znajdował się niemal w ogniu walk, opisując strony konfliktów; że stał się największym w polskich mediach ekspertem od spraw Afryki.
Jak sam pisał w książce Wieże z kamienia, zjeździł pół świata, był świadkiem większości najważniejszych wydarzeń przełomu wieków, widział, jak rozpadało się jedno z ostatnich imperiów, widział narodziny nowych państw, a także niezliczone wojny, w jakich natychmiast się one pogrążały. Był świadkiem zamachów i elekcji, upadków i narodzin nowych dyktatorów, rewolucji i ich agonii.
A jednak pomimo całego tego doświadczenia konsekwentnie odmawia określania siebie mianem korespondenta wojennego.
„Moją pasją i moim sposobem na życie jest po prostu dziennikarstwo – przekonuje Jagielski. – Gdybym w początkach swojej pracy zakochał się w południowych Włoszech, to pewnie pisałbym reportaże z południowych Włoch, a nie z Czeczenii czy Afryki” – dodaje.
Kokieteria? Przesadna skromność? Nie. Mówi z pełnym przekonaniem, że dziennikarstwo jest dla niego zbyt cenną wartością, by dać się szufladkować: „Ale oczywiście nie mogę innym zabronić uważania mnie za korespondenta wojennego” – zaznacza.
Naszym zdaniem jednak opowieść o Wojciechu Jagielskim powinna znaleźć się na kartach tej książki. To najzupełniej logiczne, wręcz konieczne.
„Spośród wszystkich polskich dziennikarzy chyba Wojtek Jagielski najbardziej zbliżył się do takiego typu korespondenta wojennego” – stwierdza Miłada Jędrysik, która przez wiele lat pracowała z nim niemal biurko w biurko w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej”.
Opisywane regiony odwiedzał po wielekroć i przebywał tam długimi tygodniami, a nawet miesiącami. Spotkał się między innymi z legendarnym przywódcą afgańskim Ahmadem Szachem Masudem, z Nelsonem Mandelą. Obserwował i relacjonował szturm Rosjan na plac Minutka w Groznym, a także narodziny nowej Południowej Afryki bez apartheidu. Mieszkał w wioskach Dagestańczyków i Czeczenów, których opisywał w swoich reportażach i książkach – w wydanym w 1994 roku Dobrym miejscu do umierania czy opublikowanych dziesięć lat później Wieżach z kamienia. Modlitwa o deszcz, wydana w 2002 roku, niedługo po atakach Al-Kaidy na World Trade Center, to owoc jego podróży do Afganistanu. Kolejne trzy książki – Nocni wędrowcy, Wypalanie traw i Trębacz z Tembisy – to relacje z ukochanej Afryki.
Afryka jest kluczem do jego kariery. Gdyby nie pasja i zainteresowanie tym kontynentem, może nigdy nie zostałby dziennikarzem. „Afryka była moim pierwszym wyborem – pisał w Trębaczu z Tembisy. – To jej się uczyłem na uniwersytecie, nią chciałem się zajmować i o niej pisać, odkąd zacząłem odnajdywać w sobie dziennikarza”.
Autorowi portalu Culture.pl wyznał, że Afryką zainteresował się po tym, jak na koniec szkoły podstawowej dostał 49 opowiadań Ernesta Hemingwaya. „Dzięki tej książce stworzyłem sobie obraz Afryki – tłumaczył Wojciech Jagielski. – Potem, gdy myślałem o ruszeniu w podróż, od razu przychodził mi na myśl ten właśnie kierunek. Myślę, że Hemingway mógł mieć wpływ na wybór, jakiego w życiu dokonałem”.
W młodości jednak wcale nie marzył, żeby zostać dziennikarzem. Po prostu interesował go świat i chciał pracować gdzieś, gdzie mógłby zajmować się problemami międzynarodowymi, najchętniej związanymi właśnie z Afryką.
Wojciech Jagielski urodził się w Goworowie koło Ostrołęki. Kiedy trafił do Warszawy na studia, a potem zaczął pracę, miał, jak wiele osób spoza stolicy, kompleks prowincjusza. Patrzył na świat z innej perspektywy niż mieszkaniec wielkiego miasta. Później przyznawał, że ten kompleks właściwie pomagał mu w pracy dziennikarskiej. Był uważniejszy, dokładniejszy, miał w sobie wiele pokory i niemal dziecięcą ciekawość świata. O pracowitości nie wspomina, ale mówią o niej wszyscy, z którymi się zetknął.
Po studiach na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego szukał pracy w wielu miejscach, które odpowiadałyby tym zainteresowaniom. Udało mu się dostać do Polskiej Agencji Prasowej, w której istniał i do dziś istnieje dział zagraniczny. I właśnie tam został przyjęty, więc, prawdę mówiąc, dziennikarzem został trochę przez przypadek.
Kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych, jeszcze w czasach panującego w Polsce komunizmu, po raz pierwszy wszedł do PAP-owskiej hali dalekopisów, to – jak pisze w Trębaczu z Tembisy – patrzył jak urzeczony w wypluwane z nich depesze.
Udzieliła mu się gorączkowość maszyn, które w tym momencie jemu pierwszemu przekazywały wiadomości z najodleglejszych krain. Wtedy – dodaje w książce – po raz pierwszy poczuł, że znalazł swoje miejsce w życiu, choć nie do końca to sobie uświadamiał.
Samo obcowanie z najświeższą informacją było czymś pociągającym.
„Kusząca była już rola najważniejszego posłańca przynoszącego wieści dobre i złe, radosne, niepokojące, a nawet straszne. A dodatkowym wyróżnieniem był nieograniczony dostęp do informacji w czasach ich reglamentowania – wspomina w książce. – Niechętnie, z ociąganiem kończyłem redakcyjne dyżury, nie mogąc oderwać się od strumienia wciąż nowych i nowych wieści. Wychodziłem z poczuciem, że zostawiam za sobą niedokończone sprawy”.
Praca w Polskiej Agencji Prasowej miała również kluczowe znaczenie dla tego, jakim dziennikarzem stał się Jagielski. W wywiadzie udzielonym dziennikowi „Polska The Times” wspominał, że początkowo w PAP nie wolno mu było pisać żadnych większych materiałów, lecz jedynie kilkuakapitowe depesze. Chodziło o to, by dobrze nauczył się przygotowywania drobnych materiałów, zanim zabierze się za te poważniejsze.
„W PAP, jak w każdej agencji informacyjnej, wymagano przede wszystkim kompetencji. Dziennikarz musiał się naprawdę znać na tym, o czym miał pisać. Nie podążał za tematami, ale specjalizował się w tym, co sobie za specjalizację wybrał” – opowiadał Jagielski.
To podejście do pracy towarzyszyło mu w jego drodze zawodowej także później, już w „Gazecie”, do której na dwadzieścia jeden lat trafił w 1991 roku. Odmawia i zawsze odmawiał, gdy próbowano mu zlecać tematy, w których się nie specjalizował.
Nie chce wchodzić na grunt sobie obcy i opowiadać o czymś, na czym nie do końca się zna. „Pamiętam, że w 1997 roku redakcja poleciła mu, by jechał i pisał reportaże z Hongkongu, który wracał spod panowania brytyjskiego pod chińskie.
Wojtek opierał się, ale kiedy się okazało, że nic nie wskóra, zaczął całymi dniami pilnie czytać na temat Hongkongu, uczyć się. Chciał zdobyć przed wyjazdem jak największą wiedzę o tej prowincji” – opowiada Miłada Jędrysik.
W czasie rewolty na kijowskim Majdanie nie dał się zaprosić do telewizyjnego studia, by dyskutować o zmianach na Ukrainie. Po prostu nie czuje się w tej sprawie kompetentny. Podobnie jak nie podejmował się jechać na wojnę do Iraku. Świadomość konieczności zdobycia odpowiedniej wiedzy, nim zacznie się wypowiadać czy pisać na jakiś temat, stała się jego charakterystycznym stylem uprawiania tego zawodu, czy raczej pasji. W taki sposób, jak przed wspomnianym wyjazdem do Hongkongu, przygotowuje się przed wyjazdami do krajów i regionów, które już zna. W swoim biurku w redakcji „Gazety” miał wielki zbiór wycinków – z zagranicznych gazet i z depesz – na temat regionów, do których się wybierał. Wyglądało to jak kolekcja fiszek albo katalog kart bibliotecznych.
Wycinał czasami pojedyncze cytaty, ważne wypowiedzi, opisy sytuacji. Pochłaniał całe książki na temat regionów, ludów i społeczeństw – gospodarzy swoich przyszłych wypraw. Później, kiedy nastała epoka komputerów, to w nich wyszukiwał i gromadził na dyskach setki potrzebnych mu informacji. Działał zgodnie z zasadą swojego mistrza i przyjaciela Ryszarda Kapuścińskiego, który mówił obrazowo, że trzeba przeczytać sto książek, aby napisać jedną.
Doskonale pamięta to fotoreporter Krzysztof Miller, z którym w czasie pracy w „Gazecie” Jagielski jeździł na większość swoich wypraw. „Miał takich wydartych skrawków całe mnóstwo i woził tego na wyjazdy kilogramami. Wojtek jest bardzo skrupulatny. Niesamowicie przygotowuje się do wyjazdów” – opowiada fotoreporter.
Ci, którzy jeździli razem z nim, mogli się praktycznie w pełni zdawać na jego instynkt dziennikarski i olbrzymią wiedzę. A wszystko to robi dlatego, że dziennikarstwo jest dla niego nie tylko zawodem czy pasją. „Ono jest dla mnie sposobem życia, a więc czymś niesłychanie ważnym” – mówił w wywiadzie prasowym. Dziennikarstwu Jagielski oddał się całkowicie. Do tego stopnia, że niewiele czasu poświęcał na życie towarzyskie. W początkach pracy w „Gazecie” nie był jeszcze – co zrozumiałe – szeroko znanym reporterem. To jednak stamtąd zaczął jeździć nie tylko do Afryki, ale także na Kaukaz i Zakaukazie, w region, gdzie w miejscu rozpadającego się imperium sowieckiego powstawały lub próbowały wybić się na niepodległość – wśród wojen i ognia – nowe kraje.
Miłada Jędrysik pamięta, jak kiedyś na początku lat dziewięćdziesiątych przyszła rano do redakcji i zobaczyła pokładającego się ze śmiechu Wojciecha Maziarskiego, który tego dnia był wydawcą. „Miał przed sobą gazetę, w której na pierwszej stronie była korespondencja Wojciecha Jagielskiego chyba z Czeczenii – opowiada Jędrysik. – W ręce trzymał list i cały czas się śmiał. Zapytałam: «Co cię, Wojtek, tak rozśmieszyło?».
Podał mi list od czytelnika, starszego pana, który pisał oburzony, że jak to możliwe, by gazeta z takim opozycyjnym rodowodem jak «Wyborcza» mogła na pierwszej stronie zamieszczać artykuł Wojciecha Jaruzelskiego. Pan nie doczytał nazwiska, ale wkrótce już by nie pomylił Jagielskiego z Jaruzelskim” – kończy Miłada Jędrysik.
Śmiesznych momentów związanych z wyprawami Jagielskiego było więcej. Nadając relacje gdzieś z afgańskich gór, nie mógł korzystać z komputera. Dyktował je więc przez telefon maszynistkom w „Gazecie”. Te czasami przekręcały jego słowa – być może łączność nie była najlepsza. Kiedyś po przeczytaniu takiego przedyktowanego przez telefon tekstu – jak wspomina Miłada – cały dział zagraniczny zachodził w głowę, o co chodziło Jagielskiemu, bo w tekście znalazło się sformułowanie „niżsi Angomułowie”. W końcu wspólnym wysiłkiem udało się rozwiązać zagadkę – Jagielski powiedział „niżsi rangą mułłowie”, a maszynistki przepisały to błędnie.
Innym razem, kiedy był w Afganistanie po zdobyciu Kabulu przez talibów, na trzy tygodnie słuch o nim zaginął. Wszyscy się o niego bali, chociaż jednocześnie wiedzieli, że potra8 sobie radzić w najtrudniejszych sytuacjach. Później okazało się, że został odcięty w Dolinie Pandższeru i żeby się przedostać przez Hindukusz, kupił konia. Nie było lepszego środka transportu. „Pamiętam, że kiedy już Wojtek wrócił do Warszawy i szedł do księgowej rozliczać delegację i rachunki, prosił, żebyśmy trzymali kciuki. Bo takiego rachunku – za konia – księgowa chyba jeszcze nie miała” – opowiada Miłada Jędrysik.
Naprawdę znanym dziennikarzem Jagielski stał się w 1994 roku, kiedy wydał świetną książkę Dobre miejsce do umierania, napisaną na podstawie własnych reportaży z Gruzji, Czeczenii i Armenii.
Nigdy jednak nie dbał o sławę, podobnie jak nie zaprzątał sobie głowy swoim image’em. Zawsze nosił i nosi charakterystyczny wąsik, zawsze chodził w takim samym stroju, zarówno na początku pracy w „Gazecie”, jak i teraz: w dżinsowych spodniach i krótkiej kurtce z postawionym kołnierzem. Trochę przypomina gitarzystę ze starych, klasycznych kapel rockowych. Zresztą pozostał ich wiernym fanem, podobnie jak Boba Marleya, w którym widział nie tylko muzyka, ale i wiecznego partyzanta.
W redakcji „Gazety” nigdy nie dał nikomu odczuć, że uważa się za lepszego, chociaż był znacznie bardziej doświadczony i doceniany w kraju i za granicą niż wielu jego kolegów. W równy sposób odnosił się do nowicjuszy, jak i redaktora naczelnego. Współautor tej książki, Wojciech Rogacin, pamięta, że kiedy nieco onieśmielony zjawił się w 2000 roku po raz pierwszy w dziale zagranicznym „Gazety”, Jagielski przywitał się z nim tak, jakby się ucieszył na jego widok. „Fajnie, że będziemy razem pracować. Gdybyś czegoś potrzebował, chciał zapytać, to dawaj śmiało” – zachęcał.
Jednocześnie Jagielski był twardy, gdy chodziło o obronę własnego zdania. Nie szedł na kompromisy. „Adam Michnik przez pewien czas nagabywał Wojtka i próbował nakłonić go do napisania sylwetki generała Kiszczaka. Bo Wojtek potrafi w świetny sposób opisywać dwuznaczne postacie. Ale mimo wielu prób Jagielski się na to nie zgodził” – przypomina Miłada Jędrysik.
Innym razem Michnik miał zastrzeżenia do komentarza Jagielskiego na temat Rosji. Sugerował jakąś zmianę, próbował wytłumaczyć mu swoje stanowisko i przekonać do niego reportera. Ten odpowiedział jednak, że nic nie zmieni w komentarzu, najwyżej redakcja może go nie publikować. I nie opublikowała.
„Ale to wszystko odbywało się bez jakiegoś stawiania się naczelnemu ze strony Wojtka. To była normalna dyskusja, jak to w redakcji” – dodaje Miłada Jędrysik.
Perfekcjonista, wierny sobie i swoim zasadom. Do wszystkiego dochodził sam. Wojciech Maziarski, publicysta, który w czasie gdy Jagielski pracował w dziale zagranicznym, pełnił funkcję wydawcy „Gazety Wyborczej”, również pamięta go jako niezwykle pracowitego. „Był skupiony na pracy, żył pracą. Lubiany w redakcji. Chociaż nie udzielał się towarzysko. To nie był facet, który po pracy szedł z kolegami na wódkę, jeśli wiecie, o czym mówię” – opowiada Maziarski.
Chociaż jest bardzo przyjazny i otwarty na innych – każdy, kto się z nim spotyka, jest zauroczony jego serdecznością – w redakcji „Gazety” nie był tym, który lubił brylować w towarzystwie. „W czasach pracy w «Gazecie» on był po prostu szalenie sumienny, ciągle zajęty – wspomina Miłada Jędrysik. – Ale był również towarzyski, uśmiechnięty, a w pewnych sytuacjach bardzo rozmowny. Uważaliśmy, żeby nie zacząć rozmowy o Masudzie, bo mógł o nim opowiadać godzinami” – uśmiecha się dziennikarka.
Krzysztof Miller uważa wręcz, że Jagielski to typ samotnika: „Kumplowaliśmy się wyłącznie na wyjazdach. Po powrocie do Polski każdy robił swoje. Nie spotykaliśmy się właściwie, nie wspominaliśmy naszych wojen”.
W Polsce Jagielski nie rzucał się w wir życia towarzyskiego. Nie błyszczał też na dziennikarskich salonach. „To domator. Nie ma w nim nic z celebryty, nie gwiazdorzy – charakteryzuje kolegę Miller. – Na imprezy właściwie nie chodzi, a jak już musi pójść, trzyma się z boku. Chodzi tylko w miejsca, w których musi być – na przykład na promocje książki. Imprez dla imprez nie uznaje”.
Dlaczego? – pytamy.
„To pewnie wynika z jego charakteru. Jak mówiłem – nie jest celebrytą. Inna rzecz, że, moim zdaniem, po prostu szkoda mu czasu na takie rzeczy. Najlepiej czuje się przed komputerem, kiedy pisze albo szuka informacji, które są mu potrzebne do pisania.
Sam tak tłumaczył w wywiadzie to swoje zaangażowanie: „Pracując jako dziennikarz, żyjąc jak dziennikarz, czułem, że muszę być wciąż gotowy, czujny, bo a nuż zdarzy się coś ważnego w tej części świata, którą sobie przypisałem”.
Czuł się odpowiedzialny za wszystko, co się działo w jego „strefie wpływu”. „Myślałem, że beze mnie nic się w takim Afganistanie, Gruzji czy Afryce Południowej nie ma prawa zdarzyć. Ciężko było mi się wybrać choćby na wakacje. Bo jedzie się na nie, żeby odpoczywać, a nie po to, żeby liczyć dni do ich końca. Nie po to, żeby biegać co rano do kiosku po gazety i sprawdzać, co się takiego wydarzyło, czy aby na pewno nie będę potrzebny” – opowiadał.
Jest w tym podobny do Ryszarda Kapuścińskiego, u którego widział identyczną pasję i zaangażowanie, na którego tekstach się uczył i od którego miał swego rodzaju wsparcie. Czuł, że Kapuściński mu kibicuje. Chociaż sam zaznacza, że w ciągu dwudziestu pięciu lat nie spotykali się zbyt często. Nigdy nie nadużywał tej znajomości. Wręcz starał się zbytnio nie absorbować mistrza. „Zawsze miałem poczucie, że mu zabieram czas – mówił w styczniu 2014 roku w wywiadzie dla «Polska The Times». – Sam wiedziałem, co to jest taka kradzież czasu, jak każą ci robić rzeczy, którymi po prostu nie chcesz się zajmować, na które szkoda ci czasu. Byłem przekonany, że Kapuściński zajmował się wyłącznie sprawami najwyższej wagi, i wydawało mi się, że nawet przez niego samego zaproszony, by porozmawiać o Afryce czy Gruzji, sam stanę się takim złodziejem jego czasu”.
Ale Kapuściński dość często wpadał do redakcji „Gazety”. Przychodził wtedy do biurka Jagielskiego. Rozmawiali. Widać było, że obaj się szanują i lubią.
Jagielski śmiertelnie poważnie traktuje dziennikarstwo. Dlatego wzbrania się przed uznawaniem go za reportera wojennego. Jakby się obawiał, że ten nośny tytuł, ta łatka zaciemni i wykoślawi rzeczywiste sedno tego, co robi. Tak opowiadał we wspomnianym wywiadzie: „Drażniły mnie te napuszone określenia: korespondenci wojenni, dziennikarze wojenni, nieustraszeni, bohaterscy, dzielni. A rzeczywistość jest bardzo prozaiczna. Korespondent wojenny widzi tyle co przez dziurkę od klucza. Przyjeżdża się niemal zawsze za późno. Rzadko kiedy i zwykle przez przypadek jest się akurat w tym miejscu i w tym czasie, gdy wydarza się coś niezwykłego, ważnego. Zazwyczaj przyjeżdża się nazajutrz. I jaka groza jest w tym, że korespondent wojenny stoi dziesięć metrów od leja po bombie, która wybuchła poprzedniego dnia? Co to za odwaga, co za wyczyn?”.
Autentycznie skromny. Być może wynika to po części z jego pochodzenia, o którym wspomnieliśmy na początku. „Może też ta moja zaściankowość sprawia, że jestem pokorniejszy, wszyscy wokół wydają mi się ode mnie lepsi, mądrzejsi, ładniejsi” – mówił w jednym z wywiadów. Ale może dlatego nie patrzył na ludzi i wydarzenia, które opisywał, z góry, jak dziennikarze wielkich mediów zachodnich, ale „z dołu”, od strony zwykłego człowieka.
„Jak jest się pokornym, dostrzeże się więcej” – dodawał, wspominając sytuację, kiedy przegapił rewolucję róż w Tbilisi. Wydawało mu się, że wszystko o Gruzji wie, że nie musi ciągle na nowo zasięgać języka. Wyjechał z Tbilisi, a za dwa tygodnie musiał wracać, bo rozpoczęła się rewolta. Ta pokora sprawia, że cały czas się uczy i dostrzega własne błędy. Dzisiaj, kiedy rozmawia z przywódcami, prezydentami, interesują go oni przede wszystkim jako ludzie. Ale nie zawsze tak było. Przyznaje, że kiedyś popełniał typowe błędy młodego dziennikarza. W Wieżach z kamienia zwierza się, że jeżdżąc na swoje dziennikarskie wyprawy zagraniczne, początkowo zupełnie nie tak, jak powinien, podchodził do tematów, rozmówców, bohaterów. Nie interesowało go, jakimi byli ci, z którymi rozmawiał, ale jakie zajmowali stanowiska. Zapisywał liczby, dane, które za chwilę nie miały żadnego znaczenia. Kiedy ktoś chciał z nim porozmawiać, wyjaśnić motywy, wejść w sprawę głębiej, wykręcał się – musiał przecież napisać relację. Spotykał ludzi, którzy byli najważniejszymi bohaterami wydarzeń, ale nie miał czasu wysłuchać tego, co chcieli dodać od siebie, poza oficjalną wersją wydarzeń. Dopiero po czasie przekonał się, że właśnie to, co jemu wydawało się ważne – szybkie informacje, newsy – było tak naprawdę mało istotne.
Najważniejszy zawsze był i jest człowiek.
Jagielski potrafił jednak uczyć się na własnych błędach. Może wspominana już przez jego kolegów pracowitość, a na pewno talent sprawiły, że szybko wykształcił własny styl pisarski. „W «Gazecie» szlify reporterskie zdobywało się w dziale reportażu u Małgosi Szejnert – mówi Miłada Jędrysik. – Wojtek jednak nie uczył się u niej, a mimo to przysyłał ze swoich wojen świetnie napisane reportaże”.

 
Wesprzyj nas