Opowieść o miłości i pamięci oraz o współczesnej wyprawie w głąb Rosji śladami rodzinnej historii


Przeszłość miesza się tu z teraźniejszością, a dzisiejsza Rosja przegląda się w złowrogim obliczu ZSRR.

Jest w tej opowieści i kolej transsyberyjska i buriacki szaman i morze samogonu, a także młodzi Rosjanie nieznający historii i kazachska bohema, której marzy się Zachód.

Od Autorki:
„Od dziecka wiedziałam, że kiedyś pojadę na Syberię (…). Nie było tu planowania wyprawy, przygotowań, nauki języka, zdobywania map i kontaktów, poszukiwania sponsorów. Przecież znam te miejsca od dziecka, widzę je oczami wyobraźni gdy tylko przymykam powieki. Nie kupiłam przewodnika, bo doskonale wiem, jaką mam przebyć trasę, zaplanował ją dla mnie Stalin w 1951 roku i żadne Lonely Planet nie może jej zmienić. Postanowiłam więc wyjechać w podróż, w którą 60 lat wcześniej wyruszyli moi dziadkowie, rodzice mojego ojca, Janka i Staszek.

Swoją wędrówkę rozpocznę na Wileńszczyźnie, skąd pochodzą dziadkowie, odwiedzę mieszkającą tam do dziś rodzinę. Następnie pojadę do Moskwy – centrum stalinowskiego piekła. Janka zatrzymała się tam na chwilę, gdy jej pociąg, który wiózł transport wysiedleńców na Syberię, stanął na bocznicy na dwie doby. Potem przepakowano ich do innego pociągu, który mógł sunąć po dużo szerszych torach do Krasnojarska. To właśnie gdzieś tam, w obwodzie Kańskim, leży wioska Mokrusza.

Wszechwiedzący Google Maps nie ma pojęcia, gdzie jest Mokrusza, dopytuję więc babcię.
– No wiesz… Dwa tygodnie pociągiem, potem jakiś czas na koniu, wozem… Tam właśnie jest Mokrusza. To niedaleko Kańska… – odpowiada.
Zaczęłam rozmyślać nad swoją podróżą. Sentymentalną podróżą w czasie. Szaloną podróżą w przestrzeni.”

Małgorzata Szumska – rocznik 88. Aktorka teatru lalek, podróżniczka, niespokojny duch. Wędruje samotnie. Praca z dziećmi, które przeżyły przejście tajfunu Yolanda na Filipinach, nauczyła ją pokory, zgubienie paszportu w Wietnamie – wiary w ludzi, a miesiąc spędzony w indyjskim aszramie – wiary w siebie. Podróż opisana w tej książce, to wyprawa najbardziej osobista ze wszystkich.

Małgorzata Szumska
Zielona sukienka
Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii
Wydawnictwo Znak
Premiera: 9 października 2014

Gdzie jest Mokrusza?

Janka ma osiemdziesiąt dwa lata, mieszka na trzecim piętrze i nie może już chodzić po schodach. Jej mieszkanie stało się dla niej więzieniem. Siedzimy w pokoju na poddaszu, w tle leci jeden z jej ulubionych seriali – Janka zawiesza na nim wzrok, a ja zawieszam wzrok na niczym. Słońce wpada przez otwarte okno, co daje Jance złudzenie bycia na dworze. Jeszcze do niedawna miała siłę wyjść z domu i siedząc na ławce, cieszyć się ciepłymi promieniami, dziś musi zadowolić się tym otwartym oknem.
Chore nogi nie niosą już po schodach, trzecie piętro to wysoko.
Przez okno widać dachy innych budynków, a jak jest lepsza pogoda, to można zobaczyć Karkonosze. Janka zajmuje lokal na ostatnim piętrze, ale to nie był jej wybór – gdyby mogła decydować, wybrałaby mniejsze mieszkanie na parterze.
Decyzja zapadła jednak bez jej woli, dostali z góry przydzieloną kwaterę, po tym jak wrócili z mężem ze „starej Polski” do tej „nowej”, powojennej, lepszej. Czekali na nie ponad miesiąc, a teraz to wyczekane mieszkanie ze strychem obok stało się dla Janki klatką.
– Taki już jest ten żywot, to, co miało być dla nas dobre, z czasem staje się naszym utrapieniem – mówi, zaciskając mocno dłonie.
Jej dłonie są jak mapa nieistniejącego miasta, pełne ścieżek i dróżek przeplatających się na bardzo delikatnej skórze, która wydaje się o dwa rozmiary za duża. Można wziąć ją w dwa palce i naciągnąć, jak powyciągany od noszenia sweter.
Na palcu ma pierścionek z rudawego ruskiego złota, który dostała od męża, Staszka. W przypływie emocji ściskam te dłonie kochane, umęczone, delikatne, w swoich – młodych i krzepkich – a ona tylko uśmiecha się smutno i mówi:
– Takie te ręce już stare, brzydkie się zrobiły. Plamy jakieś powychodziły… – Pociera nerwowo prawą dłonią o wierzch lewej.
Znów zagląda w okno telewizora, żeby nie stracić ciągnącego się od stu odcinków wątku miłości i zdrady.
– Wolałabym, żebyś nie jechała sama. Nikt nie chce z tobą jechać? Pomyśl, popytaj, może ktoś jednak z tobą pojedzie?
Ja jednak nie chcę nikogo na tej wyprawie. To moja osobista podróż. Chcę odpowiedzieć na pytania, które rodzą się w mojej głowie, przepełnionej opowieściami o wilkach mieszkających w tajdze, o syberyjskich poziomkach, o partyzantach, wojnie, rozstaniu. Jaką funkcję pełnię w tej historii? Jak bardzo wydarzenia z młodości moich dziadków, Janki i Staszka, mają wpływ na moje życie? Kiedy byłam mała, bawiłam się w wojnę i strzelałam do „Ruskich” albo biegałam po lesie, udając, że gonią mnie wilki – opowieści dziadków były nieodłączną częścią mojego życia. Z czasem przestałam się bawić, ale przecież te historie są ciągle żywe, jak więc wpływają na to, kim jestem i jak żyję? Może na Syberii znajdę odpowiedź?
Ale muszę jechać sama, tak jak sama była Janka…
Uśmiecham się więc tylko i obiecuję, że to przemyślę. Włączam laptop i wchodzę na stronę Google Maps.
– Zobacz, babciu, to jest Polska – oddalam pomału mapę – a tu jest Rosja, widzisz, jaka wielka? Ciebie wywieźli gdzieś tutaj, o widzisz, Krasnojarsk. Zobacz, jak daleko. To jakieś… – Google Maps oblicza za mnie – 5402 kilometry do Kańska. Twojego kuzyna wywieźli do Irkucka, widzisz, jeszcze dalej. O, a tu był dziadek.
Janka ogląda to ze zdziwieniem, nie miała pojęcia, jak była daleko. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że skoro ponad dziesięć dni jechała pociągiem, to musiało być daleko, ale pierwszy raz widzi to na mapie. Skończyła tylko cztery klasy, gdy zaczęła się wojna. Umie czytać, pisać, liczyć, nic więcej nie było jej nigdy potrzebne, reszty nauczyła się z życia.
Pamiętam, jak wspominałam jej, że jadę do Indii, zapytała wtedy: „A gdzie te Indie?”. I jak miałam jej to wytłumaczyć? Jej znajomość geografii obejmuje tylko Polskę, Litwę, Syberię i gdzieś tam daleko Boston. To jej odnośniki do całego świata.
– No, a Mokrusza gdzie? – wyrywa mnie z zamyślenia – gdzie na mapie Mokrusza?
Wpisuję w wyszukiwarkę nazwę babcinej miejscowości, ale Google nie ma pojęcia, gdzie jest Mokrusza. Jadę więc odszukać wioskę, której nawet Google Maps nie znajduje.

Od dziecka wiedziałam, że kiedyś pojadę na Syberię, i nagle, wiosną 2012 roku, poczułam, że jestem gotowa na taką podróż, że właśnie teraz jest odpowiedni czas, żeby jechać. Nie było przy tym planowania wyprawy, przygotowań, nauki języka, zdobywania map i kontaktów, poszukiwania sponsorów. Przecież znam te miejsca od dziecka, widzę je oczami wyobraźni, gdy tylko przymykam powieki. Nie kupiłam przewodnika, bo doskonale wiem, jaką mam przebyć trasę, zaplanował ją dla mnie Stalin w 1951 roku i żadne Lonely Planet nie może jej zmienić. Postanowiłam zatem wybrać się w podróż, w którą sześćdziesiąt lat wcześniej wyruszyli moi dziadkowie, rodzice mojego ojca – Janka i Staszek.
Trasa rzeczywiście została wyznaczona przez Stalina, i trochę przez życie. Swoją wędrówkę rozpocznę więc na Wileńszczyźnie, skąd pochodzą dziadkowie, odwiedzę mieszkającą tam do dziś rodzinę.
Następnie pojadę do Moskwy – centrum stalinowskiego piekła. Janka zatrzymała się tam na chwilę, gdy jej pociąg, który wiózł transport wysiedleńców na Syberię, stanął na bocznicy na dwie doby. Potem przepakowano ich do innego pociągu, który mógł sunąć po dużo szerszych torach do Krasnojarska. To właśnie gdzieś tam, w obwodzie kańskim, leży wioska Mokrusza.
Jako że wszechwiedzący Google Maps nie miał jeszcze wtedy pojęcia, gdzie jest Mokrusza (dopiero jakiś czas po mojej wyprawie odnalazłam wioskę na mapie), dopytuję o to babcię.
– No wiesz… Dwa tygodnie pociągiem, potem jakiś czas na koniu, wozem… Tam właśnie jest Mokrusza. To niedaleko Kańska… – odpowiada.
Kolejnym punktem na mojej trasie będzie Irkuck, miejsce zesłania kuzyna Janki.
– Zawsze opowiadał o tym jeziorze, mówił, że jest tam ukryta magia, że rzuca urok na człowieka i jak raz się je zobaczy, to nie da się już być takim samym.
Na koniec zostawiam sobie chyba najtrudniejszą część wyprawy: Karagandę w Kazachstanie – krainę karłagów, czyli karagandyjskich łagrów. Tam został zesłany mąż Janki a mój dziadek Staszek.
Patrząc z babcią na mapę Syberii, zaczęłam rozmyślać nad swoją podróżą. Sentymentalną podróżą w czasie. Szaloną podróżą w przestrzeni.

Moskwa powitała mnie deszczem. Lotnisko było zatłoczone, jak to lotnisko, więc skierowałam się za tłumem i robiłam to, co robią inni. Miałam mocne postanowienie, że nie będę używała angielskiego, po to żeby jak najszybciej nauczyć się rosyjskiego.
Wyjeżdżając z domu, poprosiłam babcię, żeby nauczyła mnie podstawowych zwrotów po rosyjsku. No i jak na razie znam tylko trzy wyrażenia: „ja chaczu kuszat’” – chcę jeść, „ja chaczu kurit’” – chcę palić, i „paszoł won w pizdu, sabaka” – babcia stwierdziła, że to ostatnie może przydać się gdzieś na trasie. Podczas wojny przydało jej się kilka razy.
Rosyjskie bukwy rozkodować umiem, czytać płynnie jeszcze nie. Na lotnisku zobaczyłam bus z napisem „Metro”. Wsiadłam więc, zapłaciłam tyle co inni i usiadłam w bardzo, ale to bardzo zatłoczonym samochodzie. Kilka osób, szturchając mnie na wertepach, coś do mnie mówiło, ale ja tylko odpowiadałam „da, da” i nic nie rozumiałam.
Nie miałam pojęcia, dokąd jedziemy i gdzie mam wysiąść, nie miałam też pojęcia, jak o to zapytać. Gdzieś na dnie plecaka miałam co prawda rozmówki polsko-rosyjskie, ale plecak leżał przygnieciony workiem jednej z babuszek, więc nie było ich jak wyciągnąć. Zresztą w międzyczasie bus się zatrzymał i wszyscy wysiedli, to i ja posłusznie poszłam za nimi w stronę metra. Ustawiłam się w kolejce do kasy, do pani w okienku powiedziałam tylko: „Mnie toże” i… dostałam trzy bilety – widocznie kobieta przede mną jechała z dwójką dzieci. No cóż, biletów na metro nigdy dość. Rozszyfrowałam mapę metra i czerwoną linią ruszyłam w stronę mojej końcowej stacji.

Po dwudziestu minutach wyszłam z metra i zapaliłam papierosa.
Zwykle tak robię w samotnych podróżach, po pierwsze – dla kurażu, po drugie – żeby na chwilę przemyśleć swoją sytuację. Jest to zwykle pierwsza czynność po podróży samolotem, po dotarciu do newralgicznego punktu albo gdy po prostu nie wiem, co robić. Tak jak w tym momencie. Byłam w połowie drogi do hostelu i już czułam się całkowicie wykończona tym skupieniem, stresem i brakiem komunikacji między mną a rosyjskim światem. Zaczęłam żałować, że tak lekkomyślnie podeszłam do tej wyprawy. Powinnam odłożyć wyjazd w czasie, nauczyć się języka, może zdobyć odpowiednie mapy, zdobyć jakieś kontakty, no po prostu – przygotować się, jak to robią wszyscy wielcy i niewielcy, ale przynajmniej mądrzy, podróżnicy. Zaczęłam nawet wątpić w to, czy to w ogóle był dobry pomysł, cały ten wyjazd.
Zaciągnęłam się kolejnych machem, mentolowy dym dotarł do moich płuc i trochę mnie uspokoił. Chyba już jestem uzależniona, pomyślałam jeszcze i odwróciłam się, by rozejrzeć się po ulicy, gdy nagle, tuż za sobą, zobaczyłam Kreml.
Tak po prostu. Zaraz po drugiej stronie drogi. I był piękny, czerwony, wielki, pojawił się niespodziewanie, zauroczył mnie i poczułam, że to tu właśnie powinnam być i wszystko będzie dobrze. Zgasiłam papierosa i naprawdę uwierzyłam, że wszystko będzie tak, jak ma być. Uwierzyłam w to bardzo mocno, aż do momentu, gdy znalazłam swój hostel. Wtedy znowu zaczęłam wątpić…
Kobieta w recepcji ni w ząb nie rozumiała angielskiego, ja ni w ząb nie rozumiałam rosyjskiego, a okazało się, że jest jakiś problem. Zarezerwowałam ten nocleg z dużym wyprzedzeniem przez popularną stronę internetową oferującą noclegi na całym świecie i wszystko miało być zorganizowane, no, ale nie jest. Widziałam to po irytacji na twarzy recepcjonistki i po jej nerwowych gestach. W końcu cudem pojawił się ktoś, kto wytłumaczył mi, że muszę zapłacić za dwie noce, mimo że chcę zatrzymać się tylko na jedną. To czysty absurd, tym większy, że pokój, w którym miałam spać, a także łazienka i toaleta w mojej punktacji sanitarnej od 1 do 10 dostały minus trzy. Toaleta nie miała deski ani spłuczki, a zardzewiałe wiaderko z chochelką do spłukiwania wody było do połowy pełne. A może jednak do połowy puste? Grzyb na ścianie odstawał już na kilka milimetrów, tworząc brunatno-zielone krzaczki. Z sufitu odklejał się całkiem pokaźny kawałek tynku, widać wilgoć doskwiera. W łazience nie było prysznica, tylko metalowa wanna, stojąca na ugiętych nóżkach, do połowy żółto-rdzawa, ponad połową – kremowa. Kiedyś mogła być biała, ale to było dawno, może jeszcze za Stalina? Ruchliwy karaluch ugrzązł w zlewie, nie mógł wyjść po stromych, śliskich ściankach. Ja mu w tym jednak nie zamierzałam pomóc.
Pokój okazał się w porządku, stały w nim cztery piętrowe łóżka, a na jednej ścianie było wielkie okno z szerokim parapetem. Zmieniłabym ewentualnie firanki albo po prostu wyprałabym te, które wisiały. Po oględzinach hostelu stwierdziłam, że i tak nie mam wyjścia. Byłam zmęczona, miałam wielki plecak i rezerwację tylko tutaj. Zapłaciłam za dwie noce. Rozpakowałam się, przebrałam i postanowiłam zwiedzić okolicę. Całe szczęście jestem w pokoju sama, pomyślałam jeszcze, zamykając drzwi.
Specyfika pokoi zwanych „wspólnymi”, dormitoriami lub z angielskiego „sharing rooms” polega na dzieleniu się nimi z innymi gośćmi. Jest to zwykle najtańsza opcja noclegu, bo najmniej komfortowa, w pokoju takim może spać wiele nieznających się ze sobą osób. Tym razem jednak pokój należy tylko do mnie.
Popołudnie spędziłam, błądząc po mieście, gubiąc drogę i zachwycając się wszystkimi zakamarkami miasta. Przypadkowo trafiłam na Patriarsze Prudy, tak dobrze znane mi z Mistrza i Małgorzaty, a potem wpadłam na ciężką bramę, za którą, jak się okazało, ukryte było Muzeum Gułagu. Dlatego właśnie nie używam nigdy mapy, wierzę, że zawsze trafię tam, gdzie powinnam się znaleźć. Kupiłam bilet i weszłam do mrocznego wnętrza, z nadzieją, że dowiem się jeszcze więcej o gułagach, historii drugiej wojny, zesłańcach i że dzięki temu pojadę na Syberię lepiej przygotowana. Już po pierwszej sali wystawowej stwierdziłam, że muzeum powinno nazywać się Muzeum Stalina albo Izba Pamięci Wielkiego Wodza, no, ale to nie ode mnie przecież zależało. Większa część wystawy przedstawiała fotografie Stalina w otoczeniu szczęśliwych dzieci, szczęśliwych wojskowych i szczęśliwych polityków.
Zaciekawiły mnie jednak dwie zestawione ze sobą fotografie.
Na jednej obok Stalina stał niewielki chłopiec, robotnik, widać było, że przypadkiem znalazł się na fotografii. Obok wisiało to samo zdjęcie, ale chłopca już na nim nie było. Opis przy zdjęciach tłumaczył, że gdy Stalin nie chciał kogoś na fotografii, po prostu usuwano tę osobę. Pomyślałam, że to dobra metafora wszystkich zsyłek – jeśli kogoś Stalin nie chciał, to ta osoba znikała. Zesłanie setek tysięcy „wrogów narodu” było dla niego tak proste jak usunięcie chłopca ze zdjęcia.
Kolejnym miejscem, przy którym przystanęłam na dłużej, była instalacja multimedialno-rzeźbiarsko-malarska. Taki kolaż sztuk. W ciemnym pomieszczeniu słychać było stukot jadącego pociągu. Można było usiąść na drewnianej skrzyni i patrzeć na ścianę, na której wyświetlano z rzutnika obrazy. Najpierw drzewo, samotne drzewo bez liści. Obraz czarno–biały. Następnie skały, kilka głazów na suchej ziemi, zdjęcie czarno-białe. A potem krótki filmik. Maleńkie okienko przy suficie, przez które widać mijany świat. Takie okienka czasami były w bydlęcych wagonach. Siedząc na tej skrzyni, słysząc odgłos pociągu, widząc to maleńkie okienko pod sufitem, naprawdę można było sobie wyobrazić, że jest się w takim wagonie. Tylko przestrzeni było za dużo. W sali byłam sama. Może gdyby cisnęła się tu setka obcych ludzi, byłoby to jeszcze bardziej sugestywne. Spędziłam tam tylko kilkanaście minut, jednak połączenie ciemności z jednostajnym stukotem i czarno-białymi obrazami sprawiło, że wyszłam stamtąd bardzo przygnębiona.
Na zewnątrz nie mogłam uwierzyć, że Moskwa jest taka słoneczna i radosna. Stanęłam jeszcze na chwilę przy bramie. W całym muzeum niewiele było o zesłaniach i gułagach, w ogóle muzeum było niewielkie, ale to wejście, ta brama robiły piorunujące wrażenie. Po bokach wysokie płoty okolone drutem kolczastym, drewniana wieżyczka strażnika, a nad głową skotłowany, poplątany drut, który przecinał niebo czarnymi kreskami.
Wyszłam trochę przybita, ale na szczęście, po kilkudziesięciu minutach smutnego błądzenia, trafiłam na Stary Arbat.
Usiadłam w barze mlecznym i jedząc pielmieni, oglądałam przez szybę pędzących ludzi. Piękne Rosjanki, na szpilkach wyższych niż Giewont, wyciągały nogi u boku swych niskich, grubych i dobrze ubranych mężów, grajek uliczny siedzący pod pomnikiem Okudżawy śpiewał jego pieśni, a tuż obok niego przechodziła babuszka o rumianej twarzy i okrągłym brzuszku. Przypominała mi wańkę-wstańkę, zabawkę z czasów bardzo wczesnego dzieciństwa. Humor stracony w muzeum wrócił na swoje miejsce. Odsunęłam od siebie talerz, na którym ciągle było kilka pielmieni, i natychmiast pojawił się przy mnie brodaty mężczyzna, pytając mnie o coś po rosyjsku i wskazując na mój talerz. Sprawdzonym już sposobem uśmiechnęłam się szeroko i powiedziałam: „Da, da”. Mężczyzna również się uśmiechnął, a ja pomyślałam, że pewnie pracuje tutaj i chce zabrać mój talerz do mycia. On jednak ściągnął brunatną kurtkę, powiesił ją na krześle, sam usiadł przy moim stoliku i zaczął zajadać resztki mojej kolacji.
Kilka razy powiedział coś jeszcze po rosyjsku, ale nic nie zrozumiałam. Zrobiło się ciemno, pomyślałam więc, że czas wracać do hostelu. Wstałam od stołu i kiwnęłam mu na pożegnanie głową, w odpowiedzi mężczyzna złapał mnie za rękę i powiedział:
– Ja nadiejus’, szto wy najdiotie to, szto wy iszczietie.
Nie wiedziałam, co to znaczy, ale postanowiłam zapamiętać to zdanie i przy najbliższej okazji sprawdzić. Odpowiedziałam mu tylko swoje „da, da” i przykleiłam do twarzy sztuczny uśmiech. Zdanie to powtórzyłam kilka razy w głowie, żeby nie zapomnieć. Wpisałam je później w Google Translatora, który – po kilku próbach – domyślił się, jak należy to przetłumaczyć: „Mam nadzieję, że znajdziesz to, czego szukasz”.
Po plecach przebiegł mi dreszcz – kim był ten mężczyzna, prócz tego, że głodnym bezdomnym?
Wróciłam do hostelu i już miałam otwierać drzwi do pokoju, gdy nagle usłyszałam jakieś głosy. Widać ktoś jednak dojechał i też wziął dormitorium. Myślę – trudno, na tym w końcu polega „sharing room”, że dzielisz pokój z innymi ludźmi. Otworzyłam drzwi i stanęłam jak zamurowana. Na łóżku siedziało trzech postawnych, wręcz wielkich, łysych mężczyzn. Wiek: około czterdziestki. Wzrost: 190 centymetrów. Waga: 120–130 kilogramów. Mieli wielkie, gołe brzuchy, wyblakłe tatuaże na rękach, pili piwo, siedzieli w samych bokserkach i oglądali coś na niewielkim laptopie. Wyglądali, jakby przed chwilą wyszli z kryminału (i jak się później dowiedziałam, moje przypuszczenia nie były takie dalekie od prawdy). Dźwięki dochodzące z laptopa zdradziły, że panowie delektują się filmem pornograficznym. Zamknęłam szybko drzwi, zanim któryś z nich mnie zauważył, i pobiegłam do recepcji powiedzieć, że to pomyłka, że to miał być co prawda pokój wspólny, ale tylko dla kobiet, że tam nie zasnę i że zapłaciłam spore pieniądze nie po to, żeby zostać w nocy zgwałcona, zabita i znowu zgwałcona przez trzech ruskich kryminalistów! Wpadłam więc do holu z zamiarem powiedzenia tego wszystkiego, ale gdy zobaczyłam recepcjonistkę i jej pusty, zmęczony wzrok, już wiedziałam, że nie zrozumie ani słowa. Zrezygnowana wróciłam do pokoju. Włożyłam zatyczki w uszy, wlazłam w śpiwór, zapięłam go pod samą szyję i modliłam się, żeby panowie nie upili się za bardzo i nie mieli żadnych głupich pomysłów. Błyskające światło z laptopa migotliwie oświetlało ich kanciaste twarze i połamane nosy. Założyłam maskę na oczy, udając, że mnie tam nie ma.
Rano obudziłam się cała, zdrowa i niezgwałcona. To miłe.
Powolutku odchyliłam zasłonkę z oka, bojąc się zobaczyć któregoś ze współlokatorów w jakiejś niezręcznej sytuacji. Ale ku mojej uciesze pokój był już pusty. Szczęśliwa wyskoczyłam z łóżka, chwyciłam ręcznik i prawie że w podskokach wybiegłam w stronę wspólnej łazienki. Na korytarzu wpadłam na moich kryminalistów, którzy siedzieli na maleńkiej kanapie w wąskim przejściu, nadal w samej bieliźnie, nadal oglądając coś na laptopie. Na mój widok uśmiechnęli się, wołając „priwiet”, i wrócili do filmu. Jeden tylko próbował mi tłumaczyć, co nawet trochę rozumiałam, że wyszli z pokoju, żeby mnie nie budzić. Za każdym razem gdy wchodzili do pokoju, pukali i uśmiechali się na mój widok. Chciałam uciąć sobie z nimi pogawędkę, ale nie umiałam wykrztusić z siebie słowa w ich języku, a jedyne, co rozumiałam, z tego, co oni mówili, to pojedyncze słowa: tiurma to chyba więzienie, dziadek tak czasami mówił. Liczinka to żarcie, ale sama nie byłam pewna, skąd to wiem. W pizdu – no to rozumiałam doskonale. Zamiast rozmowy musieliśmy więc zadowolić się tylko wymianą uśmiechów i spojrzeń. Pomyślałam jeszcze, że nie każdy, kto wygląda jak morderca, rzeczywiście nim jest, i z tą myślą spakowałam się i zmieniłam hostel.

Nowy hostel mieścił się w trzypokojowym mieszkaniu z łazienką, maleńką kuchnią i recepcją w przedpokoju. Dwa większe pokoje były wspólne, trzeci to „apartament prywatny”. Olga, recepcjonistka, okazała się przesympatyczną dziewczyną o charakterze i wyglądzie małej sówki. Nie wiem za bardzo, jaki może mieć charakter „mała sówka”, ale wydaje mi się, że właśnie taki jak Olga – od początku budzi sympatię. W kuchni poznałam Włoszkę mówiącą świetnie po rosyjsku i śpiewającą piosenki Grechuty oraz chłopca z Ukrainy, który jest aktorem w Moskwie. Ten hostel podobał mi się dużo bardziej od poprzedniego.
W pokoju wspólnym, w którym dostałam łóżko, mieszkały już dwie Koreanki, cztery Francuzki, czterech Brazylijczyków, ja – Polka i jeszcze jeden Polak płci przeciwnej. Był środek dnia, więc wszyscy gdzieś się krzątali i zwiedzali. Tylko Brazylijczycy odsypiali ciężką imprezową noc.
Moskwa tego dnia była ciepła, słoneczna, piękna, więc żeby nie marnować dnia, przepakowałam szybko plecak, przebrałam się i ruszyłam na spotkanie z Władimirem i jego dziewczyną. Władimir był jedną z wielu osób, które odpowiedziały na moje zapytanie na Couchsurfingu, ale jedną z niewielu, które umiały mówić po angielsku. Couchsurfing.org to międzynarodowa strona internetowa zrzeszająca podróżników i turystów, ułatwiająca kontakt pomiędzy podróżującymi a mieszkańcami danego miejsca. Dzięki tej stronie bez problemu można umówić się z Francuzem w Paryża na kawę, załatwić sobie darmowy nocleg na kanapie na przykład w Chinach lub umówić się na spacer w Moskwie. Napisałam więc na tym portalu, w grupie o oryginalnej nazwie „Moskwa”, że będę w stolicy Rosji przez kilka dni i że jestem chętna na spacery i kawy z autochtonami. Wład i Uma postanowili pokazać mi wszystko w ten jeden dzień. Zwiedziliśmy razem Kreml, Stary Arbat, sobór, w którym pół roku wcześniej Pussy Riot miały swoje słynne wystąpienie, aż w końcu dotarliśmy do parku Gorkiego. To byli pierwsi Rosjanie, z którymi płynnie rozmawiałam po angielsku, nie patyczkowałam się więc za bardzo.
– No, a co myślicie o Stalinie? – wystrzeliłam z działa.
– Stalin? No, chyba nie był taki zły, co?
– No wiesz… Zabił więcej osób niż Hitler, swoich też zabijał, inteligencję rosyjską w całości wywiózł na Sybir.
– Hmmm, naprawdę? – Wład był wyraźnie zdziwiony. – No w sumie może i tak, ale dzięki niemu Rosja odżyła ekonomicznie, to chyba nie był taki zły?
Wlad miał dwadzieścia trzy lata, kochał Moskwę, kochał Rosję i jak miliony innych Rosjan nie wierzył, że głowa świętego państwa, jakim jest Rosja, mogłaby być złym człowiekiem.
Podobnie jest z Putinem. Według Władimira Putin jest okej.
– Wiesz, bo moi dziadkowie zostali zesłani na Syberię, rozdzieleni na wiele lat, zmuszeni do katorżniczej pracy… Właśnie jadę ich śladami, żeby odnaleźć te miejsca, w których żyli. I może odnaleźć ludzi, którzy ich pamiętają…
– Ojej, bardzo mi przykro. Ale jak to zesłani? Za co?
Opowiedziałam im dokładnie całą historię. Siedzieliśmy na wielkiej poduszce wypełnionej twardymi kuleczkami, w przepięknym parku, Wład i Uma nie odrywali ode mnie wzroku, a ja czułam, jak w wielkim napięciu słuchają o mojej rodzinie.
Gdy skończyłam, siedzieli chwilę w ciszy, już nie patrzyli mi w oczy.
– Nas w szkole tego nie uczyli – powiedziała cicho Uma. – Nikt nam o tym nie mówił. W ogóle źle o Rosji u nas się nie mówi. Ale ja wierzę w tę historię. Pochodzę z rodziny tatarskiej, my też dużo wycierpieliśmy przez stulecia. Ale ja już nie czuję się Tatarką, raczej Rosjanką. Wcześniej myślałam, że to mój wybór, ale im jestem starsza, bardziej czuję, że to system zabija w nas ducha patriotyzmu i miłości do własnej kultury. Większość z nas jest już teraz Rosjanami. Rozumiesz? – zapytała na koniec, ale spojrzała na Włada, nie na mnie. Może to jemu starała się coś wytłumaczyć? – Margarita, ja w takim razie chciałem cię przeprosić, naprawdę przykro mi, że twoi dziadkowie…
– Daj spokój – śmieję się, przerywając mu w pół zdania – ty nie masz mnie za co przepraszać, to nie ty ich zesłałeś. Nie ma co przepraszać za przeszłość, lepiej budować więzi, tak jak my teraz, na tej poduszce. Ważne, żebyśmy pamiętali, ale ja nie chcę żyć przeszłością.
– Nie chcesz? – Wład spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Jak nie chcesz żyć przeszłością, to po co jedziesz na Syberię? Przecież tam właśnie jest przeszłość. Twoja przeszłość.
Teraz ja milczałam i nie patrzyłam im w oczy. Uparcie przyglądałam się zielonej trawie, próbując zrozumieć samą siebie, i jak zwykle mi nie wyszło. Wiedziałam tylko, że jadę, by uczcić pamięć tych, którzy w tej prawdziwej historii wzięli udział.
– Wład, widzisz, że jestem blondynką. Nie wiem, jak to jest w Rosji, ale w Polsce ten kolor zobowiązuje.
– Do czego?
– Do niemyślenia – rzuciłam, śmiejąc się. Temat błyskawicznie się zmienił, zamiast syberyjskich smutków pojawiły się kawały o blondynkach, a potem rosyjskie kawały o Polakach i polskie o Rosjanach. Które są dokładnie takie same, tylko bohaterowie zamieniają się rolami. U nas to Ruski z diabłem zawsze przegrywa, u nich to Polak wychodzi na duraka, czyli głupka.

 
Wesprzyj nas