„Rzym jest jak morze. Im dalej, tym głębiej. Życia nie starczy, żeby to wszystko poznać” – mówi jeden z rzymskich znajomych Rosity Steenbeek.


Autorka po dziesięciu latach wraca do Rzymu i opowiada o wiecznym mieście, a także na nowo się w nim zakochuje. Bywa w miejscach, o których turysta zaczytany w standardowych przewodnikach nie wie, mimo że ma je na wyciągnięcie ręki.

Wysypisko śmieci z czasów cesarza Augusta przebudowane na dyskoteki, podziemia Teatru Pompejusza we własnej piwnicy, kocie forum, tajne archiwum w Watykanie, Złoty Dom Nerona, zaćmienie słońca nad Rzymem, ruiny świątyni Wenus – to tylko skrawek tego, o czym dowiaduje się Rosita.

A oprócz oglądania miejsc nieoczywistych, spotyka także niebanalnych ludzi: dawnych przyjaciół i znajomych, duchownych, archeologów, artystów i złodziei. Oraz wnuka Lugiego Pirandella, który – chcąc pozostać wolnym – mieszka na ulicy.

Rosita Steenbeek
W Rzymie jak w domu
Przekład: Małgorzata Diederen-Woźniak
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 24 września 2014

14

Z supermarketu wychodzą ludzie obładowani reklamówkami z zakupami. Mijam go i wchodzę do winiarni Amadea. Z radia słychać Andreę Bocellego. Ave Maria i Con te partiro – wyjadę razem z tobą. Amadeo układa w wielkiej lodówce butelki wody mineralnej i prosecco.
– Byłam w twoim kościele i kaplicy Świętego Sylwestra.
– Ładny, prawda? Razem z przyjaciółmi często prosiliśmy o klucz, bardzo nam się podobało to zakratowane okienko, przez które się go dostaje. Mówiliśmy, że idziemy się pomodlić, ale chodziliśmy tam się bawić.
– A jak to się stało, że tam zamieszkaliście? Twój tata był kościelnym?
– Mój wujek. Nie mieszkałem z rodzicami, tylko z wujkiem i ciocią. Zajmowali się utrzymaniem kościoła. To jest dziwna historia. – Milczy przez chwilę i ciągnie trzeźwym tonem: – Przyszedłem na świat zamiast ślepej kiszki.
– Co takiego? Nalej mi kieliszek prosecco. Sobie też czegoś nalej.
Amadeo nalewa dwa kieliszki i kontynuuje:
– Moja mama zaszła w ciążę. Nigdy się nie dowiedziałem z kim. Mieszkała z rodzicami, miała jednego, żonatego już brata. Ukrywała tę ciążę aż do momentu, kiedy nagle zasłabła. Wszyscy krzyczeli: „ślepa kiszka”. W taksówkę – to wtedy było coś. „Na izbę przyjęć!” – krzyknęła bratowa. „Nie, na porodówkę!” – krzyknęła mama. Rozumiesz zdumienie. Bratowa też nic nie wiedziała. I nie mieli dla mnie nic, żadnego ubranka, żadnej pieluszki. Mój dziadek był intelektualistą, świetnie wykształconym adwokatem o szerokich horyzontach. I ten szlachetny człowiek oświadczył: „Nie przekroczy progu domu… chyba że odda dziecko”. I wtedy matka się mnie wyrzekła.
Płucze szklankę.
– Ale ciotka powiedziała: „Nie, nie oddamy go do domu dziecka, widziałam, jak się urodził. Zostanie u nas”. Sama miała trzyletnią córeczkę. Przekonała męża. A więc od pierwszego dnia życia wychowywałem się w rodzinie. Tylko wujostwo zachowali się niezbyt rozsądnie i powiedzieli mi, że matka i ojciec wyjechali do Kanady. Koledzy zaczęli się pytać: „Gdzie są twoi rodzice? Nigdy nie przyjadą cię odwiedzić? Pokaż nam znaczki”. Ale listy nigdy nie przychodziły. Kiedyś grzebałem w biurku dziadka i znalazłem dokument z urzędu rejestrującego nieślubne dzieci. Nic nie powiedziałem, ale kiedy skończyłem osiemnaście lat, pomyślałem: teraz jestem na tyle dorosły, żeby poznać prawdę. W Dzień Matki, może niezbyt to delikatne, wysłałem mamie kartkę. Przez całe życie mieszkała z rodzicami, żeby się nimi opiekować. Była właściwie ich służącą. Przychodziłem tam czasem w odwiedziny z wujkiem i ciocią. Z czasem dziadek mnie zaakceptował, jako kuzyna czy wnuka, sam już nie wiem. Kiedy po tym liściku zadzwoniłem do dziadków, moja matka, którą dotąd nazywałem ciotką, otworzyła drzwi cała roztrzęsiona. Ze łzami w oczach prosiła: „Przebacz mi!”. Zrozum mnie dobrze, Rosita, nie przeszkadza mi to, że ktoś rodzi nieślubne dziecko. Możliwe, że matka przeżyła jakiś okropny zawód miłosny. Kobiety często bardziej przez mężczyzn cierpią, niż zaznają od nich przyjemności. Ale te wszystkie kłamstwa naraz nie były miłe. Słuchaj dalej, to jeszcze nie koniec. Najgorsze, że ten człowiek, mój dziadek, ze swoimi zdrowymi przekonaniami i zasadami, wartościami i normami, ten przyzwoity człowiek, moralnie oceniany wyżej niż inni, zawsze uprzejmie witany avvocato, mieszkał z kochanką.
– Co takiego?
– Tak, nie tylko miał kochankę, ale też z nią mieszkał. Do domu przychodził jedynie na obiad, codziennie dokładnie o pierwszej. Kroił mięso, jak na prawdziwego pana domu przystało, a potem odpoczywał. O piątej czesał brodę, skrapiał ją wodą kolońską, ubierał się elegancko i znikał, żeby wrócić następnego dnia o pierwszej.
Mama i babcia zajmowały niewielkie stare mieszkanie, a kochanka dziadka mieszkała w wielkim domu nad Tybrem. W domu spał tylko w Boże Narodzenie, po Wigilii. O dwunastej w nocy słuchaliśmy wszyscy razem bicia dzwonów. Szokuje mnie to, że moja matka zawsze go szanowała. Kiedy przychodziłem, pytała zwykle: „Nie dasz buzi dziadziowi?”. Kiedy leżał na łożu śmierci, zebraliśmy się wszyscy w jego domu, kochanka też. Trzymała go za rękę. Mama podeszła do mnie i wyszeptała; „Dziadek chce ci coś powiedzieć”. Pomyślałem: teraz to się stanie, teraz poprosi mnie o wybaczenie. Albo przekaże przesłanie na całe życie: „Bądź uczciwy. Pomagaj ludziom” albo: „Kocham cię”, albo: „Zamów za mnie mszę”. Wiesz co powiedział? – Amadeo podwyższa napięcie krótkim milczeniem. – „Pamiętaj, że jesteś ostatnim mężczyzną w rodzinie”. Nosiłem jego nazwisko, rozumiesz. Wujek miał tylko córki. Na szczęście i ja mam tylko córkę, jedynaczkę.
Nalewa mi jeszcze kieliszek i mówi:
– Ale dzięki życiu w klasztorze poczułem pod nogami pewny grunt, którego nie miałem w domu. I może to dziwne, ale myślę, że ta praca jest wynikiem dzieciństwa spędzonego w takim cichym miejscu. Wiele osób uważa, że zbłądziłem, ale tak nie jest. Ludzie przychodzą do knajpek po pocieszenie, żeby się wyżalić, bo czują się samotni. I tutaj, tak jak tam, człowiek czuje się oderwany od codziennego życia. Niektórzy, oczywiście, przychodzą się tutaj znieczulić i upić. To jest też potrzebne. Czasami coś wymyka się spod kontroli, ale zachowuję zimną krew. Jakby ten klasztor jeszcze troszkę we mnie siedział.
Wchodzi mężczyzna i napełnia pustą butelkę winem. Ma ze sobą plastikową reklamówkę z supermarketu.
Staje przy barze i rozmowa od razu schodzi na supermarket. Mówią, że to wielki sukces, że oszczędza i czas, i pieniądze.
– Jakość jest całkiem dobra. Warzywa i owoce pochodzą z tego samego targu hurtowego, gdzie zaopatrują się właściciele stoisk przy Campo de’ Fiori, a tam trzeba płacić dwa razy tyle.
Nie daję się przekonać. Jestem przywiązana do targu i ludzi, którzy tam pracują.
Kupuję butelkę prosecco, pozdrawiam Amadea i idę dalej wąskimi uliczkami. Na wystawie sklepu spożywczego widzę mnóstwo gatunków pieczywa i ciast. Rozpaczliwa próba wytrzymania konkurencji tego pożeracza małych sklepików.

Wszystkie restauracje na Campo de’ Fiori są kontrolowane, opowiadała Viviana. Restauracje Benita – nie, dzięki jego dobrym kontaktom. Viviana jest zaniepokojona. „Wielu ludzi chce się szybko wzbogacić na roku jubileuszowym, dlatego sprzedają lub wynajmują swoje domy za niebotyczne pieniądze, nie patrząc, skąd te pieniądze pochodzą. A często pochodzą z podejrzanych źródeł. Jeśli tego rodzaju ludzie raz się gdzieś zaczepią, nie uda się ich wygonić, będziemy tu mieli samych Benitów” – mówi.
Podchodzę do człowieka, który stoi obok głębokiego dołu oparty o łopatę, pytam, co tu znaleźli. Mury domów ze starożytnego Rzymu. Są przyzwyczajeni, że od czasu do czasu muszą czekać, bo archeolodzy coś rysują, mierzą i notują.
– Przy restauracji Teatro Goldoni, kilka ulic dalej, odkryli, że pod nim zachował się wspaniały dom z czasów rzymskich – opowiada. – Teraz zdjęli podłogę w teatrze i można obejrzeć piękną mozaikę tego domu poziom niżej. Wszystko zanotują, a potem znowu przykryją.
Zanim pójdę kupić warzywa i owoce, idę jeszcze popatrzeć na pobliski Palazzo Spada, gdzie znajduje się posąg uważany przez wielu za podobiznę Pompejusza.
Palazzo Spada jest pięknym pałacem kardynalskim. Mieści się tu siedziba Rady Stanu i kolekcja sztuki – liczne obrazy osiemnastowiecznych mistrzów, które zgromadził kardynał.
Przy wejściu do muzeum pytam, czy to prawda, że znajduje się tutaj posąg Pompejusza. Nie, stoi w sali posiedzeń, niedostępnej dla publiczności.
Chcę jednak spróbować szczęścia.
Przed monumentalnym wejściem, pod posągami z czasów rzymskich zdobiącymi fasadę stoi dwóch policjantów.
Zagaduję jednego z nich i mówię, że bardzo chciałabym zobaczyć pomnik Pompejusza. Kierują mnie do portiera siedzącego za starym drewnianym biurkiem i jedzącego pizzę. Odkłada ją i przeprasza.
– Tu jest jak w Domus Aurea – mówię zdziwiona i wskazuję na ściany portierni wymalowane groteskowymi malowidłami. Te same dziwaczne, fantastyczne figury, zawijasy i girlandy, po których spacerują zwierzęta. Niedźwiedź, małpa, łabędzie. Te same żywe kolory.
– Ojej, nie znam się na tym – odpowiada przepraszająco mały człowieczek.
Wyjaśniam, o co mi chodzi, i widzę, że zaczyna się ożywiać na myśl o tym, że może odegrać w sprawie kluczową rolę. Od razu zaczyna patrzeć surowiej.
Właściwie nie powinien, ale są wakacje i przerwa na obiad, więc zgodzi się zrobić mi tę przysługę.
Idzie przede mną przez zamalowane korytarze po marmurowych schodach, mija posągi antyczne, co chwila pozdrawia jakiegoś sędziego, w końcu otwiera wielką salę posiedzeń. Przypomina salę pałacu. I tu, pośród malowanych ścian, między starymi drewnianymi krzesłami i biurkami z mikrofonami, przed trompe-l’œil przedstawiającym cesarskie schody stoi kolosalny posąg nagiego mężczyzny. Pompejusz. Trzymetrowa postać z różowego marmuru. Nie spodziewałam się, że nie będzie miał na sobie szat.
Mały człowieczek stoi obok mnie, a ja spoglądam do góry.
– Ładny mężczyzna – zagaduje.
– Można powiedzieć, że mieszkam w jego domu.
Tłumaczę portierowi, że mam mieszkanie w budynku stojącym na pozostałościach gmachu, który powstał na zlecenie tego męża stanu, żegnam się i idę spacerkiem po rozgrzanych uliczkach do Kancelarii Apostolskiej, gdzie mam nadzieję znaleźć następną część Teatru Pompejusza – wielkiej układanki.
Przed imponującym pałacem, również zbudowanym przez kardynała, rozciąga się zatłoczone targowisko.
Widzę swoje ulubione kramy z warzywami i owocami, najpierw jednak próbuję wejść do Kancelarii. Mimo upału wkładam sweterek, który zawsze noszę ze sobą, bo jestem na terytorium Watykanu. Werner wytłumaczył mi, że mieszczą się tu trzy sądy: Sygnatura Apostolska (trybunał apelacyjny dla Roty Rzymskiej, kościelny sąd najwyższy), Trybunał Roty Rzymskiej (sąd apelacyjny dla trybunałów lokalnych, specjalizuje się w kwestiach małżeńskich), Penitencjaria Apostolska (rozpatruje sprawy sumienia, prowadzi rozprawy za zamkniętymi drzwiami). „Jeśli biskup zamordował swoją kochankę, bo chciała wszystko wyjawić, to jest to sprawa dla Penitencjarii” – oświadczył sucho.
Po prawej stronie znajduje się imponująca loggia dla portierów, ale nikogo tam nie ma. Na ścianie wisi duża fotografia papieża – w końcu jest głową państwa – i wszędzie widać godło Watykanu.
Wchodzę na kwadratowy dziedziniec, gdzie stoją samochody na watykańskich numerach.
Na parterze i pierwszym piętrze rozpoznaję kolumny z mojej galerii. Wielkie, wykonane z różowego i szarego marmuru. Kolumny, między którymi zakochani umawiali się na schadzki, wśród których spacerował cesarz. Powoli układam sobie w myślach obraz całego Teatru Pompejusza.
Wraca portier.
Pytam, czy mogę zobaczyć jeziorko pod pałacem.
Chwila ciszy. Prawie nikt o nim nie wie.
– Nie może pani. Trwają tam prace restauracyjne.
Naciskam.
– To nie zależy ode mnie i będę miał kłopoty z tymi z naprzeciwka.
– Z naprzeciwka?
– Z drugiej strony Tybru, z Watykanem. Oni tu rządzą.
Nadchodzi biskup w purpurowym pasie i piusce na głowie.
– Może teraz pójdziemy, Wasza Ekscelencjo? – pyta portier. Widocznie umówili się gdzieś na wspólną wyprawę.
– Najpierw się przebiorę – odpowiada prałat.
Portier macha do mnie ręką – szybko, szybko. Idzie przede mną, przechodzi przez drzwi, prowadzi mnie krętym korytarzem. Nie trafiłabym sama.
Jest ciemno, prawie nic nie widać.
Nagle z ciemności wyrasta biała kolumna, a za nią lśni rozległe lustro wody. Po drugiej stronie ledwo widać odłamki jakiejś białej budowli.
– To grób ostatniego konsula Juliusza Cezara. Kiedyś był tu zabrudzony napis z pierwszego wieku, ale zmyła go woda, poziom Tybru podnosi się czasem wysoko. A to fragment świątyni Mitry. – Wskazuje na inną jasną bryłę.
Wygląda jak wejście do podziemnego świata.
– Niektórzy twierdzą, że Neron przychodził tu pływać w złotej łodzi. Jeziorko tworzą wody podziemnej rzeki. Wypływa z Panteonu, gdzie znajdowały się termy Agryppy, biegnie pod tym pałacem i uchodzi do Tybru na wysokości Zamku Świętego Anioła. Ostatnio musieli ją uregulować, bo podmywała fundamenty. Dawniej spacerowali tutaj rzymianie.
Pokazuje rusztowania.
– Prace trwają. Jeśli coś się stanie, ktoś się poślizgnie albo uderzy, to odpowiedzialna jest Belle Arti. Dlatego nikt tu nie może wchodzić.
Wychodzimy pospiesznie.
Kiedy znowu jesteśmy na powierzchni, wraca biskup, teraz w czarnym garniturze i koloratce. Żegnam się z portierem, dziękuję mu i wychodzę.

 
Wesprzyj nas