Po znakomicie przyjętej powieści „Wyznaję” do rąk polskiego czytelnika trafia książka, za sprawą której Cabré zdobył pozycję gwiazdy literatury światowego formatu – autora docenianego zarówno przez czytelników, jak i krytykę. „Głosy Pamano”, przetłumaczone na trzynaście języków, osiągnęły międzynarodowy sukces. To powieść o potędze zła i o cenie, jaką trzeba zapłacić za poszukiwanie prawdy.


Jest rok 1943. W Europie trwa wojna. Nauczyciel Oriol Fontelles przybywa z ciężarną żoną do położonego w Pirenejach miasteczka Torena, miejsca, gdzie stoczyły się najbardziej brutalne walki. W niedługim czasie zostaje wplątany w działalność antyfrankistowskiej opozycji.

Jest poplecznikiem faszystowskiego burmistrza, zwanego katem Toreny, a jednocześnie przekazuje partyzantom tajne informacje i pomaga Żydom uciekającym z Europy przez Hiszpanię. Prowadząc podwójne życie, ściąga na siebie nienawiść całego miasteczka i własnej żony, która wkrótce wyjeżdża i w Barcelonie rodzi ich dziecko. Oriol zaczyna pisać długi list, przesłanie dla swojej córki.

List, który po niemal sześćdziesięciu latach zupełnym przypadkiem znajduje Tina Bros, nauczycielka uwikłana w osobiste problemy. Tina zgłębia historię miasteczka, znajduje świadków wydarzeń sprzed lat, ujawnia historię o partyzantach, faszystach i anonimowych bohaterach, których życie zniknęło w mrokach niepamięci. Nie zdaje sobie sprawy, że zbudzi uśpione od lat namiętności, nienawiść i pragnienie zemsty.

Jest 2001 rok. Trwają właśnie przygotowania do beatyfikacji czcigodnego męczennika Oriola Fontellesa i ujawnienie szczegółów jego życia w niektórych kręgach jest bardzo niepożądane. Jak daleko można się posunąć, by chronić swoją wersję zdarzeń?

Jaume Cabré na wielu poziomach krzyżuje zawiłe losy ludzi i buduje obraz minionych lat, zatrzymując tym samym czas. Ucieka od biało-czarnych podziałów i skupia się na odcieniach szarości: na przykładzie górskiego miasteczka pokazuje, jak splatają się osobiste pobudki, stare rany, słabość charakteru czy oddanie ideologii. Moralna podłość frankizmu współistnieje z bohaterstwem i tchórzostwem indywidualnym i grupowym. Na początku XXI wieku fakty jeszcze ciągle dopominają się o wirtuoza, który po tylu latach zdecyduje się poruszyć strunę Historii.

Słowo od tłumaczki książki, Anny Sawickiej:
Kataloński pisarz i krytyk Vicent Pagès, rekomendując do nagrody Krytyki Hiszpańskiej powieść „Głosy Pamano” opisywał polifoniczność tego utworu przyrównując go do symfonii. Oto dyrygent, Jaume Cabré, wznosi pałeczkę. Rozbrzmiewają pierwsze takty. Orkiestra w tle gra unisono uporczywy temat hiszpańskiej wojny domowej. W tym momencie włącza się pianista. Przez chwilę daje się uwieść orkiestrze, ale natychmiast dystansuje się, improwizuje, wprowadza wątek współczesny. Dialog pianisty i orkiestry trwa, a tymczasem dyrygent dopuszcza do głosu coraz to nowe instrumenty: wiolonczela melancholijnie wzdycha nad powojennym losem nauczyciela z prowincji, skrzypce śpiewają o sile miłości i namiętności, kontrabas przypomina o arogancji Falangi, flet piccolo o faryzejskiej hipokryzji możnych, fagot o dawnych przemytynikach, flet poprzeczny o intrygach ukrywanych pod płaszczykiem religii, puzon o sile prowincjonalnych kacyków, trąbki o szalonych orgazmach, tuba o śmierci, werble o partyzantach, a na koniec perkusista na trójkącie odgrywa partię kota, ulotnej, empatycznej, dobrze poinformowanej postaci.
– Co ty tam wiesz, Juriju Andriejewiczu.
– Spędzam wiele godzin na rozmyślaniu.

Jaume Cabré urodził się w Barcelonie w 1947 roku. Od lat uznaje się go za najwybitniejszego pisarza katalońskiego. Jest autorem wielu powieści, zbiorów opowiadań, esejów literackich oraz scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Należy do Instytutu Studiów Katalońskich, a jego utwory, wysoko oceniane przez czytelników i krytyków, były wielokrotnie nagradzane i tłumaczone. W 2013 roku nakładem Wydawnictwa Marginesy ukazała się jego najnowsza powieść, „Wyznaję” (2011).

Autor będzie gościem specjalnym Festiwalu Conrada w październiku tego roku.
Książka uhonorowana nagrodą Krytyki Hiszpańskiej 2005 oraz nagrodą Siódme Niebo, Salt 2007
Autor nagrodzony tytułem Premi D’Honor de les Lletres Catalanes dla najlepszego pisarza katalońskiego

Jaume Cabré
Głosy Pamano
Przekład z katalońskiego: Anna Sawicka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 sierpnia 2014

32

Nie czuł się dobrze z wielu powodów. Z powodu munduru falangisty, który musiał założyć, z powodu Rosy, z powodu własnej córki, której nie znał, z powodu Elisendy, z powodu życia, które wisiało na włosku, z powodu małego Ventury, z powodu kobiet z domu Ventura, które mną gardzą, z powodu tylu innych kobiet, które krzywo na mnie patrzą, pewnie to te, których mężowie spoczęli w anonimowym grobie nad Ebro, albo jeszcze gorzej, gdzieś blisko, w przydrożnym rowie w pobliżu Rialb czy Escaló. Można by tak wymieniać bez końca. Dlatego moją jedyną pociechą jest ten list, córeczko, w którym ci wszystko wyjaśniam. Jest bardziej niż prawdopodobne, że nigdy go nie przeczytasz, ale chcę, żeby został ślad na piśmie. Być może ktoś, poza myszami, które urzędują nocą w szkole, natknie się na te zeszyty obok moich rysunków. Całkiem możliwe. Gdyby tak się stało, proszę tego kogoś, żeby je przekazał mojej córce. Błagam z całego serca.
To o niej mowa. Oriol Fontelles zwracał się bezpośrednio do Tiny Bros, niech ktoś je przekaże mojej córce. Błagam z całego serca. Dlaczego mówi, że mam przekazać zeszyty jego córce, skoro Oriol Fontelles według pani Vilabrú nie miał żadnej córki?
Nie czuł się dobrze z wielu powodów. A na dodatek ona stała na balkonie i mu się przyglądała; był pewien, że nie spuszcza go z oka, bo palił go kark od intensywności tego spojrzenia. Mój Boże. Mimo wszystko Oriol Fontelles, kiedy otarł pot z czoła, bo teraz słońce zdecydowało się wystawić nos zza ciężkich chmur i świeciło mu prosto w twarz, uśmiechnął się uprzejmie do pana Valentína Targi wchodzącego po schodkach na podium, na Rynku w Sort, który teraz nosił hiszpańską nazwę Plaza Mayor, gdzie dołączył do pozostałych jedenastu przedstawicieli władz. Dwanaście osób na podium, które parę lat temu służyło orkiestrze przygrywającej wieczorem do tańca, kiedy jeszcze istniało coś takiego jak muzyka. Cała dwunastka ubrała się jak muzykanci w jednakowe letnie mundury ich zespołu, z jarzmem i strzałami wyhaftowanymi na kieszonce białej marynarki, z cienkim, równo przyciętym wąsikiem, włosy z przedziałkiem, utrwalone brylantyną, żeby ich nie rozwiała jakaś wątpliwość. Patrzyli z mądrymi minami na podejrzane chmury, które co chwilę zasłaniały słońce, co tam, byle tylko nie padało, cieszyli się z obchodów rocznicy opatrznościowego powstania, które pogrążyło kraj w smutku i ruinie, celebrowali odsłonięcie pomnika ku czci miejscowych ofiar czerwonych hord i przepowiadali, że teraz nastanie czas tłustych krów, jeżeli wszyscy włączą się przykładnie do dzieła, o ile skończy się raz wreszcie do jasnej cholery całe to straperlo1, co oczywiście było nierealne, bo sami umundurowani oficjele na podium, a przynajmniej trzech z nich (Rubió, Emparança i Dauder) tkwili w czarnorynkowym handlu aż po końce swoich wąsików i kiwali głowami skruszeni, kiedy gubernator cywilny i prowincjonalny szef Ruchu Narodowego, perorujący falsetem gość z Salamanki, ciskał gromy na spekulantów tuż po tym, jak Rubió, Emparança i Dauder wręczyli mu jego dolę, żeby tylko się nie wtrącał. Oriol stał w pierwszym rzędzie, z rękami przed sobą, jakby osłaniał genitalia, z ostentacyjnie dumną miną, bo burmistrz miasteczka należał do dwunastu białych apostołów, którzy przekonywali zebranych (pięćdziesiąt dziewięć procent mieszkańców, zmuszonych do stawienia się na Plaza Mayor), że wszyscy jesteśmy gotowi oddać życie za Ojczyznę, tak jak tysiące patriotów, ofiar czerwonej nienawiści, i dlatego dziś czcimy ich pamięć tym niewyszukanym, ale wspaniałym, bezpretensjonalnym i niewzruszonym pomnikiem. (Brawo, tak trzeba mówić, właśnie tak, ekscytowali się Minguet z domu Roda z Rialb, Càndido z domu Mora z Bernui, pani Báscones, kioskarka z Toreny, państwo Cases z domu Majals, mąż, żona i najstarsza córka, też z Toreny, Andreu z domu Pona z Llavorsí, Feliu z domu Birulés z Toreny i jeszcze ze dwanaście czy piętnaście par rąk; oklaskiwali z zapałem, chociaż nie bardzo wiedzieli, co to znaczy, że pomnik jest bezpretensjonalny i niewzruszony, o ile dobrze zrozumieli wyszukaną hiszpańszczyznę gubernatora cywilnego). Pneumopleuroparietopexis, pomyślała Cecília Báscones.
Cholera z nimi: dają ci piętnaście dni i mówią, że masz zrobić coś na podstawie niewyraźnego rysunku, rób co chcesz, pomnik ma być gotowy tego a tego dnia, zapłacą za rok, a teraz okazuje się, że jest bezpretensjonalny i niewzruszony. Takie syny.
Oriol Fontelles w przepisowym letnim mundurze dwukrotnie kiwnął głową, że dobrze mówi, i spojrzał w stronę pana Valentína, który go właśnie obserwował. Pilnuje mnie? Analizuje moje zachowanie? Następnie kaznodzieja ogłosił, że siły porządkowe powoli i dokładnie przeczesują wszystkie góry, a ponadto w Sort będzie teraz stacjonować żandarmeria, żeby chronić lojalnych poddanych przed horrorem, jaki wywołują sporadyczne bandy rozbójników ukrywających się w górach, którzy tak naprawdę nie istnieją, a także by zmrozić lękiem serca nielojalnych obywateli, choćby nie wiem jak głęboko ukrywali tę nielojalność. Bo Bóg widzi wszystko, a Bóg jest z nami. A reszta orkiestry wtórowała mu cichym szelestem marakasów i entuzjastycznym uśmiechem od ucha do ucha, podczas gdy grający na trąbce solista dotykał ust, podrażnionych siłą jego partii solowej, przedmuchiwał oniemiałą trąbkę, żeby oczyścić ją ze śliny, a na koniec zwilżył wargi, gotów kontynuować występ.
– Nie odwracaj się. Porucznik Marcó będzie dziś nocą u ciebie. O północy. To ważne. – Oriol odruchowo poruszył głową. Tamten się zdenerwował, ale nie podnosząc głosu powtórzył: – Mówiłem, żebyś się nie odwracał! To ważne.
Lokalny przywódca Ruchu Narodowego ciągle skakał po teologicznej pięciolinii w tonacji G-Dur, a tymczasem Ventura myślała mój Boże, dlaczego siły mi nie pozwalają, żeby ukryć pod ubraniem kuchenny nóż i wbić go w sam środek duszy tych wszystkich ludzi. Boże miłości, dlaczego brak mi sił. Stała wyprostowana, w części zarezerwowanej dla mieszkańców Toreny; patrzyła przed siebie, ale widziała tylko ukryte głęboko własne cierpienie.
Oriol chciał odpowiedzieć, że nie wie, czy będzie mógł o północy, ponieważ… ale oddech, którego ciepło czuł na karku, już się ulotnił. Wtedy się odwrócił. Stały za nim dwie kobiety, które ani wyglądem, ani głosem nie przypominały partyzantów. Wykorzystał ten moment, żeby spojrzeć w kierunku balkonu, i wtedy skrzyżowały się ich spojrzenia, podczas gdy lokalny przywódca Ruchu Narodowego, z żyłą na szyi nabrzmiałą od tego dęcia w trąbę, powoli kończył przemawiać swoim piskliwym głosikiem. Któregoś dnia po kolacji wydanej na cześć jakiegoś zwycięstwa, w trakcie przemówienia przy kawie, cygarach i koniaku wymyślił to, co teraz powtórzył: że Bóg jest z nami. I w euforii wywołanej trawieniem dodał jak będzie trzeba, wręczymy mu grubą kopertę, żeby został po naszej stronie, bo każdego można kupić, towarzysze. Dzisiaj, w obecności pięćdziesięciu dziewięciu procent, nie poruszył tematu boskiego przekupstwa; ograniczył się w ramach konkluzji do skrytykowania chaosu panującego w Europie, marazmu wojennego, przed którym nas uchronił Caudillo, i jeszcze raz podkreślił, że Bóg widzi wszystko i że jest z nami. Na zakończenie przemówienia nie padło słowo amen, tylko zwyczajowe hasła wykrzykiwane z entuzjazmem przez chór dwunastu apostołów (saksofon tenorowy życzył dyktatorowi długiego życia, klarnet się z nim zgodził, a perkusja dorzuciła coś o dobrobycie i postępie w Ojczyźnie), którym wtórował z entuzjazmem chórek Mingueta z Rialb, a nieśmiałe murmurando pięćdziesięciu dziewięciu procent ratyfikowało całość. Wszyscy, którzy nie należeli do trupy tegoż Mingueta i rodziny Birulés, powtarzali w duchu Eli, Eli, lema sabachthani, chociaż nikt w tych smutnych pirenejskich dolinach nie znał aramejskiego.
Zgrabnym ruchem toreadora z muletą na arenie gubernator cywilny i lokalny przywódca Ruchu Narodowego, piszcząc jak flecik tenorowy z ludowej orkiestry, odsłonił spod żółto-czerwonego płótna pomnik z tablicą, oglądaną teraz fachowym okiem przez Pere Serrallaca, obojętnego na kakofonię głosów wszystkich obecnych członków zespołu muzycznego, wykrzykujących na cztery strony świata z wojskowym zadufaniem jedno po drugim imiona męczenników wyryte w kamieniu przez Serrallaca, kamieniarza. No nie wiem… na mój gust płyta jest trochę za wysoko, a litery w trzecim rzędzie za bardzo ściśnięte, co tam, i tak długo nie postoi. I wtedy padły imiona jaśnie pana don Anselma Vilabrú Bragulat i don Joségo Vilabrú Ramis, ostatnich w kolejności alfabetycznej, podczas apelu poległych za Boga i Ojczyznę. Te dwa ostatnie nazwiska przeczytał łamiącym się głosem pan Valentí, a całe zgromadzenie wiernych odpowiedziało obecny. Kiedy skończył, pan Valentí spojrzał na balkon i jego spojrzenie napotkało wzrok Elisendy, która wyprostowana na balkonie, z rękami zaciśniętymi na poręczy, odbierała prywatny hołd swojego osobistego goela.

 
Wesprzyj nas