Sto lat po słynnych badaniach Bronisława Malinowskiego, Aleksandra Gumowska sprawdza jak teraz wygląda „życie seksualne dzikich” i czy można znaleźć polskie ślady na Trobriandach


Trobriandy to miejsce, gdzie niewielu turystów przyjeżdża na wakacje i gdzie – dla miejscowych – pojęcie wakacji nie istnieje. Sto lat po badaniach Bronisława Malinowskiego Trobriandczycy nadal mieszkają w chatach z liści i tańczą w spódniczkach z trawy.

Kiedy pierwszy raz dotarła na Wyspy Trobrianda, poczuła się jak w środku czarno-białego zdjęcia Bronisława Malinowskiego sprzed niemal stu lat. Jego „Życie seksualne dzikich” nabrało kolorów. Naczelny wódz przyjął ją jak córkę, wodzowa nadała jej imię swojego podklanu, zamieszkała w chatce z liści. Bez prądu, gazu, toalet.

Turystów przybywa tu niewielu, pieniądze nie są niezbędne, a moc czarowników zwalcza się po nowemu – mocą Jezusa.

Szesnastoletnie dziewice nadal jednak nie istnieją. A nocą, jak wówczas, atakują wiedźmy.

Przyjechałam na tę niewielką wyspę na Zachodnim Pacyfiku niemal sto lat po tym, jak prowadził na niej badania Bronisław Malinowski. Znany na całym świecie antropolog, autor między innymi „Życia seksualnego dzikich”, mieszkał w Omarakanie. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie teraz stoi domek, w którym zamieszkałam na czas pobytu we wsi, stał – jak zapewnia naczelny wódz Pulayasi – namiot Malinowskiego. Żona wodza przyjęła mnie do swojego podklanu. – Będziesz się nazywać Kadamwasila – obwieściła. „Aleksandra” było za trudne, a zresztą, jak mam jadać z rodziną wodza, i tak stanę się jej częścią. Zostałam Kadamwasilą i Yogaru miałam za sąsiada. Z żoną, trogiem dzieci i teściami mieszka w domu obok.

Aleksandra Gumowska – reporterka, dziennikarka, podróżniczka. Na Sri Lance podejmowały ją Tamilskie Tygrysy, zjechała świat opisując życie intymne metropolii, w Indiach szukała Maoistów i przeżyła uderzenie pioruna.

„Podejrzewam, że Kapuściński podskoczyłby z zachwytu. Zawsze marzył o podróży śladami Malinowskiego, miał ją w planach. Potem nie pozwoliły mu na nią siły. A ja liczyłem na to, że któryś z reporterów wykona jego plan w zastępstwie. Nie sądziłem, że będzie to kobieta, a do tego krucha Ola, którą znam od lat”. – Mariusz Szczygieł

„Przepełniona podróżniczą namiętnością opowieść o zakątku na końcu świata, dokąd w ostatnią pisarską wyprawę wybierał się Ryszard Kapuściński”. – Wojciech Jagielski

Aleksandra Gumowska
Seks, betel i czary. Życie seksualne dzikich sto lat później
Wydawnictwo Znak
Premiera: 23 czerwca 2014

Czarno-białe w kolorze

Kiedy pierwszy raz znalazłam się w Omarakanie, wsi naczelnego wodza Wysp Trobrianda, poczułam się jak w środku czarno-białego zdjęcia Bronisława Malinowskiego sprzed niemal stu lat. Tyle że wszystko było w kolorze. Szaropiaskowym dachów z wysuszonych liści pandanusa i ścian domów plecionych z suchych liści bananowca. Wszechobecnym ciemnozielonym liści palm, rododendronów, oleandrów, ponad dwudziestu rodzajów hibiskusa, bananowców, mangowców, drzew pomelo, papai i pachnącej perfumowato czerwonej czapetki wodnistej. Jasnozielonym trawy głównego placu i ciemnobrązowym wydeptanych uliczek pomiędzy dwoma rzędami domów.

Trafiłam do świata bez prądu, gazu, kanalizacji. Bez linii telefonicznych. Bez wychodków. Świata, gdzie rośliny, które w Europie północnej hodujemy w doniczkach, osiągają monstrualne rozmiary. Gdzie monotonny dźwięk alarmu samochodowego wydaje nie pojazd spalinowy, a gigantyczna cykada.
I w nowym tysiącleciu Malinowski może być tu przewodnikiem: „Znajdujemy się pomiędzy dwoma szeregami domów, zbudowanych w koncentryczne pierścienie wokół dużej otwartej przestrzeni. Pomiędzy zewnętrznym i wewnętrznym pierścieniem wzdłuż całej wsi biegnie okólna ulica, na której spostrzegamy grupy ludzi siedzących przed chatami”.

Jest popołudnie, ludzie siedzą w kucki przed domami, gotują na małych ogniskach, bawią się z zasmarkanymi i rozbrykanymi dziećmi. Nawet twarze zdają się podobne do tych z czarno-białych fotografii.

Jak wówczas, pośrodku wsi, na trawiastym placu, stoi duży spichrz z białymi, czarnymi i czerwonymi zdobieniami – w kolorach przynależnych wodzowi, podstawowych kolorach w języku trobriandzkim. Yam, zwany też pochrzynem, to bulwiasta podstawa pożywienia i kultury na Trobriandach. Obok, jak na planie wsi wyrysowanym przez Malinowskiego, poza rzędami domów, samotnie, bliżej środka centralnego placu, stoi dom wodza. W powietrzu unosi się zapach kwiatów butia – mocny, pudrowy, słodki. Gorące wilgotne powietrze oblepia jak w maglu.

Omarakana leży w centrum północnej części największej z Wysp Trobrianda – Kiriwiny. Dawniej tym mianem określano tylko północną część wyspy, całość nazywano Boyowa. Tropikalna wyspa, z hałaśliwymi papugami i cykadami, nie jest duża – mierzy jakieś czternaście kilometrów w najszerszym i trzy kilometry w najwęższym miejscu. Droga z północy na południe ma sześćdziesiąt siedem kilometrów, co zmierzył, jadąc samochodem, architekt z pobliskiej wsi Kwaibwaga. W prostej linii to czterdzieści kilometrów. Krajobraz tropikalny, ale w porównaniu z wulkanicznymi wyspami na zachodzie – ubogi. Ukształtowanie terenu – płaskie, najwyższy szczyt nie sięga pięćdziesięciu metrów n.p.m., a wapienne klify dochodzą do ośmiu metrów.

Kiedyś po wyspie biegały walabie – miniaturowe, 20-kilogramowe kangury, ale rosnąca liczba mieszkańców wyjadła je wszystkie. Nie ma tygrysów ani innych wielkich drapieżników, choć na bagnach kilku nieszczęśnikom dane było ponoć spotkać krokodyle słonowodne – skończyli w żołądkach gadów.

Wyspami Trobrianda nazwał Kiriwinę i okoliczne wyspy francuski nawigator Bruni D’Entrecasteaux w 1793 roku, na cześć swojego pierwszego oficera Denisa de Trobrianda. Swoje nazwisko podarował już wcześniej grupie wysp na południowy zachód od Trobriandów. To oddalając się od ich malowniczych wybrzeży, kuter, którym płynęłam, przygrzmocił w rafę.

Inny Francuz, blisko czterdzieści lat później, okoliczne wyspy, położone na południe od równika oraz na północ i wschód od Australii, nazwał Melanezją: ze starogreckiego mélas – czarny, i nesos – wyspa. Mieszkańcy tych wysp – również Trobriandczycy – wydawali mu się bardziej czarni niż mieszkańcy sąsiedniej Polinezji z Hawajami i Samoa albo Mikronezji z Kiribati i Wyspami Marshalla. Biali odkrywcy wpływali swymi ogromnymi statkami na tereny zasiedlone kilkadziesiąt tysięcy lat wcześniej, gdzie jak przypuszczają archeolodzy, człowiek po raz pierwszy stał się rolnikiem, i poczęli wszystko nazywać po swojemu. Oswajać. Nowe nazwy nanosili na mapy, zapełniali białe plamy globu, zawozili możnym władcom, nierzadko tracąc po drodze życie. Główną wyspę Melanezji – wyspę kontynentalną, która ma powierzchnię dzisiejszej Polski, Niemiec, Czech i Holandii razem wziętych – już w XVI wieku Portugalczycy nazwali Papuą, a Hiszpanie Nową Gwineą.

W XIX wieku kolejnym europejskim żeglarzom samo nazywanie przestało wystarczać. Zaczęli te niczyje przecież, bo nieeuropejskie, ziemie kolonizować. Zasiedlać. Ujarzmiać. Wprzęgać w służbę swoim władcom. W zatykaniu flag na wyspach Melanezji ścigali się wysłannicy cesarzy niemieckich, królów angielskich i holenderskich, a także rosyjskich carów. Anglicy swoimi flagami oznaczyli południowo-wschodnią część głównej wyspy, zachodnią część obwołali swoją Holendrzy, a północną – Niemcy. Poddani Bismarcka stracili całą Nową Gwineę Niemiecką po pierwszej wojnie światowej, którą wobec tego inni Europejczycy przezwali Australijską Nową Gwineą.

W szale zatykania flag Trobriandy jako swoje oznaczyli poddani Korony Brytyjskiej. Nadspodziewanie bezproblemowo ich mieszkańcy podporządkowali się prawom angielskim i zapewnili, że skoro prawo Korony zabrania walk plemiennych, nie będą się bić, chętnie również odsprzedadzą swoje strzały. Jeśli będzie im się to opłacać. Jednemu z brytyjskich zarządców pod koniec XIX wieku młody Touluwa, który za czasów Malinowskiego był już wodzem, metodycznie wyłuszczał: „Jeśli zaczęlibyśmy walczyć, skąd wzięlibyśmy tytoń?”. Miejscowi już w XIX wieku zdążyli się uzależnić od tytoniu, dzięki handlowi wymiennemu z przepływającymi statkami europejskimi. Pierwsi handlarze poławiający ryby osiedlili się na wyspie w 1880 roku. W 1905 roku Australijczcy z ramienia Korony Brytyjskiej otworzyli na Kiriwinie pierwszą placówkę rządową – Losuię – i wprowadzili się na dobre. Na Losuię do dziś mówi się po prostu: placówka. W żadnym razie nie jest to miasto, raczej jedyna wieś z prądem dostępnym przez cztery godziny wieczorem, z urzędami i przystanią.

Kolonizatorzy próbowali na wyspie różnych upraw, których eksport wsparłby finansowo imperium. Ostatecznie na masową skalę zaczęli sadzić palmy kokosowe na koprę – wysuszony miąższ orzecha kokosowego, z którego otrzymuje się olej. Kokosów na nich jednak nie zbili, bo kiedy palmy podrosły, dobrały się do nich pasożyty, a na domiar złego spadł na nie popyt.

Zaopatrzona w kiść dobrego zielonego orzecha betelowego odchylam plastikową, dziurawą siatkę przeciw komarom na werandzie domu naczelnego wodza Wysp Trobrianada. „Naczelny”, bo ma szacunek wśród wodzów na całej Kiriwinie, a także na Kitavie, gdzie słońce wstaje, Kaileunie, gdzie słońce zachodzi, i na Vakucie, skąd z południowymi wiatrami nadlatują czarownice. Tylko wodzowi z Omarakany przysługuje tytuł „naczelnego”.
– Można?
Wódz bez emocji skinął głową. Ktoś zaprasza:
– Bwena kaukwau. Dzień dobry.
Wodza Pulayasiego Daniela nie da się pomylić z nikim innym. Jako jedyny na betonowej werandzie siedzi na krześle z bambusa niczym na tronie. Jest poważny, skupiony, jakby wyniośle obojętny, ale tak jak pozostali mężczyźni – w krótkich spodenkach i w podkoszulku bez rękawów. Szczupły, nieco zgarbiony, w czapce z daszkiem na łysinie, z poczciwą twarzą.

W dobrym tonie jest nie iść do naczelnego wodza z pustymi rękami, a najlepiej pójść z betelem, jak mówią tu na orzechy palmy areka. Wódz od razu jednego orzecha podaje siedzącemu na plastikowym krześle bratu i rzuca kucającym na matach niżej siostrzeńcom, żonie i córce. Pogryzają je z zamoczonymi w wapnie zielonymi strąkami pieprzu betelowego, na które na wyspie mówią „gorczyca”. Pewnie w czasach kolonialnych ktoś strąki pieprzu betelowego pomylił ze strąkami gorczycy i tak już zostało. Dzięki wapnu łatwiej uwalniają się substancje stymulujące. Za chwilę wszyscy mają usta w czerwonej pianie. Ożywiają się.
– Bez betelu nie bylibyśmy w stanie wstać rano z maty – obrazowo przyznaje się do nałogu najmłodszy brat wodza Joseph. Szczupły, skurczony w sobie i łysy jak wódz, kiedy się nie uśmiecha, wyraz twarzy robi mu się zalękniony. – Nie bylibyśmy w stanie pracować w ogrodzie. Bardzo jesteśmy słabi bez betelu.
Z betelem jest trochę jak z piwem albo herbatką – ludzie siadają, spożywają, rozmawiają. Niektórzy zaczynają się odzywać dopiero, kiedy trochę pożują. Bez betelu to zupełne mruki.
Wodza Pulayasiego cieszy, że jestem z Polski. „Krewna Malinowskiego” – zaczynają szeptać wokół, a kiedy zaprzeczam, przyjmują, że z Malinowskim jesteśmy wantok, po naszemu – ziomkowie. Brat wodza prowadzi do tablicy po drugiej stronie wydeptanej przez setki lat drogi pomiędzy domem wodza a domem jego synów, braci i siostrzeńców.
– „Toboma Miskabati Bronisław Malinowski” – czyta Joseph i wyjaśnia: – „Toboma” wyraża duży szacunek. Na wodza mówimy „tomwaya”. „Toboma” jest jeszcze bardziej godny szacunku. Uświęcony przez tabu.
Wódz nie ma wątpliwości, że to właśnie w tym miejscu stał namiot antropologa. Kiedy polscy żeglarze Monika Bronicka i Maciej Delgas (wódz ma zanotowane ich nazwiska) tablicę przywieźli, bez wahania nakazał ścięcie stojącej w tym miejscu palmy. Tablicę ufundowały uniwersytety Jagielloński i Szczeciński, do Nowej Zelandii dowieźli ją żeglarze z jachtów „Maria” i „Victoria”. Omarakańczycy przytwierdzili ją do podstawy z zalanego cementem koralowca.
Wódz Pulayasi Malinowskiego nie poznał, ma pewnie nieco ponad siedemdziesiąt lat. Nie wie, ile dokładnie, nikt sobie nie zaprzątał głowy zapamiętaniem czy zapisaniem daty jego urodzenia. Swój namiot o spadzistym dachu antropolog ustawił w elitarnej części wsi – kilka metrów naprzeciwko domu ówczesnego wodza Touluwy, tuż obok chaty siostrzeńca wodza. Był lipiec 1915 roku Malinowski miał trzydzieści jeden lat, doktorat Uniwersytetu Jagiellońskiego, za sobą studia na Uniwersytecie w Lipsku. Teraz podjął się nowej dziedziny – antropologii społecznej w London School of Economics.
Pochodził z rodziny inteligenckiej. Ojciec, który zmarł, kiedy Bronio miał czternaście lat, był profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, językoznawcą zafascynowanym folklorystyką, wywodzącym się ze zubożałej szlachty herbu Pobóg- Malinowski. Matka, której rodzina posiadała jeszcze majątki, poświęciła się wychowaniu jedynaka, czytała mu książki i podręczniki, kiedy wzrok odmawiał mu posłuszeństwa. Była dobrze wykształcona, mówiła językami obcymi. Po śmierci męża utrzymywała się za wdowią pensję, wynajmowała stancję, z rodzinnych interesów spływały należne jej procenty. Dla podratowania kondycji chorowitego Bronia zabierała go w miejsca o bardziej korzystnym klimacie niż krakowski. Byli na Litwie, w Rosji, na Ukrainie, w Niemczech, Szwajcarii, Finlandii, we Włoszech – od północy po Sycylię – w Palestynie, Algierze, Egipcie, na Malcie, na Gibraltarze, na Wyspach Kanaryjskich, w Czarnogórze. Zanim jako młody mężczyzna trafił na uniwersytet, zdążył zobaczyć spory kawał świata.
Na Kiriwinę przyjechał jako niespełniony, ambitny naukowiec. Na Trobriandach w ciągu trzech lat, do 1918 roku, w sumie spędził półtora roku – z przerwą w Australii na podsumowanie materiału, oczekiwanie na przyjęcie doktoratu z nauk przyrodniczych, flirtowanie, zakochiwanie się, odkochiwanie, ponowne zadurzanie po uszy, podkurowanie zdrowia i dopasowanie sztucznej szczęki. Nie tylko wzrok przysparzał mu kłopotów.
Po badaniach przeprowadził rewolucję w naukach społecznych. Trzy opasłe dzieła z Trobriandów – Argonauci zachodniego Pacyfiku, Życie seksualne dzikich oraz Ogrody koralowe i ich magia – na zawsze zapewniły mu miejsce w historii (a przecież napisał ich jeszcze więcej). Do Polski na stałe już nie wrócił. Wykładał w Wielkiej Brytanii, a potem w Stanach Zjednoczonych, gdzie w 1942 roku umarł na zawał serca.
– Malinowski rozsławił Kiriwinę na cały świat – zaznacza wódz Pulayasi z ustami czerwonymi od betelu z wapnem.
Antropolog uznał, że aby skutecznie prowadzić badania, musi zamieszkać we wsi, żyć wioskowym rytmem, odgrodzić się od Europejczyków. Nie dotarł na wyspę samych „dzikich”. Oprócz zarządców mieszkali na niej też handlarze pereł, plantatorzy palmy kokosowej i – najdłużej, bo od dwudziestu jeden lat – metodyści. To dzięki uprzejmości misjonarza Malinowski przypłynął na wyspę jego kutrem, a dzięki łaskawości zarządcy liczne pakunki Malinowskiego z placówki rządowej położonej jakieś dwanaście kilometrów od Omarakany, przynieśli najpewniej więźniowie. Brytyjskie prawo na pół roku więzienia, czyli roboty na rzecz administracji kolonialnej, skazywało za uprawianie magii, rozróby czy cudzołóstwo. Trobriandzkich więźniów do pracy było pod dostatkiem.
Tragarze ustawili łóżko polowe, porozkładali prześcieradła, poduszki, stoliki. Wyjeżdżając z Londynu, Malinowski pakował się tak, aby być samowystarczalnym. Zabrał sześćdziesiąt pudeł i skrzyń pełnych najpotrzebniejszych, jak mniemał, w tropikach rzeczy, jak brezentowa wanna i umywalka z toaletką oraz dywan podróżny. Zapasy jedzenia: mnóstwo puszek (potrawka z zająca, pieczony indyk, szynka, warzywa), ketchup, musztardę, buraczki holenderskie, plastry bekonu, makrelę, czekoladę waniliową, fasolkę w sosie pomidorowym, kawior z dorsza. Mleko zagęszczone, herbatę. Alkohole. Pięć tysięcy różnych tabletek i kapsułek.
Zrobił coś, co nie uchodziło dotychczas żadnemu szanującemu się antropologowi. Rolą badacza było zebrać informacje od misjonarzy, administratorów, handlarzy i żeglarzy, opisać je, uporządkować, zinterpretować. W ten sposób powstał ewolucjonizm – teoria, według której świat zamieszkują ludy w różnym stadium rozwoju: Europejczycy to stadium najwyższe, a dzicy są ich żyjącymi przodkami. Według tej teorii kultura jest jedna na całym świecie, tylko poza Europą – bardziej zacofana. Wyobraźnię badaczy rozgrzewały doniesienia misjonarzy o tubylcach, których europejscy duchowni uczą Boskich praw, o nieludzkich istotach, które nie znają miłości bliźniego, dzikich ludziach z wysiłkiem przybliżanych cywilizacji. W skórzanych stylowych fotelach badacze (zwani potem fotelowymi) wydedukowali, że pierwszym etapem rozwoju rodziny był promiskuityzm – seks wszystkich ze wszystkimi bez ładu, składu i uczuć. Wyższym etapem było małżeństwo grupowe – ślub grupy braci z grupą sióstr, kolejnym – małżeństwo poligamiczne: jednego mężczyzny z wieloma kobietami, i wreszcie, jako ukoronowanie rozwoju – małżeństwo monogamiczne: jednego mężczyzny z jedną kobietą. Rozwój religii wyobrażano sobie podobnie: od wielobóstwa po jednego Boga.
Malinowskiemu ten schemat nie pasował. Nauczył się języka kiriwińskiego i bez pośrednictwa tłumacza rozmawiał z Trobriandczykami. Objaśniał potem, że jemu mogło być łatwiej zamieszkać we wsi niż dotychczasowym anglosaskim antropologom, ponieważ najprawdopodobniej „natura słowiańska jest bardziej plastyczna i z natury bliższa »dzikiej« niż zachodnioeuropejska”. Na salonach lubił o sobie mówić per „dziki Polak”. Ogłosił, że różne kultury są sobie równe. Że kultury trobriandzka, bantu i anglosaska mają jednakową wartość. Że dziki nie jest gorszy od człowieka cywilizowanego.
W Omarakanie do dziś o tym pamiętają.
– Malinowski nie robił różnicy pomiędzy białymi i czarnymi – stwierdza z całą stanowczością staruszek, którego matka poznała antropologa. Tyle mu przekazała o Malinowskim.

Na czarno-białym zdjęciu z Omarakany antropolog, 175 centymetrów wzrostu, ma na nosie okrągłe okularki, ubrany jest w białe workowate, rozciągnięte na siedzeniu spodnie, wsuniętą w nie białą zapiętą pod szyję koszulę, skórzane półbuty i naciągnięte na nie sztylpy, na głowie ma hełm korkowy. Strój musiał być odpowiedni. Urzędnicy australijscy uważali, że „zrezygnowanie ze skarpetek prowadzi na plażę i do przepaski na biodrach”, czyli do zdziczenia. Trzymanie fasonu było egzekwowanym przez urzędników obowiązkiem wobec Imperium Brytyjskiego. Antropolog na zdjęciu, pewnym ruchem naukowca, sięga po długi naszyjnik wiszący na nagich piersiach nieco speszonej dziewczyny w krótkiej spódniczce z trawy, ledwie zakrywającej pośladki.
Na innym zdjęciu Malinowski, też w hełmie, przykuca pomiędzy dziećmi pokazującymi mu swoje zabawy. Na kolejnym – bez hełmu korkowego, z widoczną pogłębiającą się łysiną – siedzi ciasno, ramię przy ramieniu, udo przy udzie, na belkach z palmy kokosowej pomiędzy sucho umięśnionymi facetami z krótszym lub dłuższym afro, ubranymi tylko w przepaski biodrowe i naramienniki – synami i krewnymi wodza Touluwy. Słucha. To na tym zdjęciu wódz Pulayasi rozpoznaje swojego wuja Mitakatę. Wodza Touluwy Pulayasi nie spotkał. Kiedy się urodził, naczelnym był już Mitakata, siostrzeniec Touluwy. Jak zaznaczyli antropolodzy po Malinowskim – Touluwa umarł w 1930 roku, Pulayasi musiał się więc urodzić w drugiej połowie lat trzydziestych – tak wnioskują jego młodsi bracia, których na wodzowskim tarasie zebrało się już trzech. Słuchają i potakują głowami.

Malinowski Mitakatę cenił jako informatora, ale nie bardzo lubił. Pisał, że kręcił się w pobliżu, kiedy jego starszy brat odprawiał magię ogrodową. Pół roku po tym jak antropolog przybył na wyspę, Mitakata został aresztowany i osadzony na miesiąc w kolonialnym więzieniu. Syn wodza oskarżył go o cudzołóstwo z jego żoną i doniósł Australijczykom. Malinowski opisał w Życiu seksualnym dzikich słynne wygnanie syna ze wsi – siostrzeniec wodza i brat Mitakaty stanął pośrodku wsi i łamiącym się głosem po trzykroć wrzasnął: „Wypędzamy cię z Omarakany!”.

 
Wesprzyj nas