Nowe wydanie kultowej książki wybitnego pisarza. Druga część czterotomowego cyklu autobiograficznego.


Tytuł nawiązuje do tragicznej okoliczności, gdy podczas pierwszej wojny światowej, walcząc jako ochotnik w Legii Cudzoziemskiej, Cendrars został ciężko ranny i stracił rękę. Miało to dla jego osobowości twórczej olbrzymie znaczenie; ukazuje to moment, kiedy patrząc w niebo, widzi gwiazdozbiór swej utraconej dłoni. Książka powstała między 1944 a 1946 rokiem. Trzeba było trzydziestu lat, by pisarz znalazł sposób na opisanie bezlitosnej i anonimowej maszynerii konfliktu światowego; uczynił to w formie opowieści o żołnierzach z jego oddziału, o każdym z osobna, bardzo szczegółowo i z męską czułością. To wielka proza pacyfistyczna: opis bezsensownego cierpienia, okrutnych, poniżających śmierci, wreszcie bezgranicznej głupoty tych, którzy kierują wojną zza biurek.

Odcięta ręka po raz pierwszy została wydana w Polsce w 1965 r. Oficyna Noir Sur Blanc wznowiła ją w roku 1999, sukcesywnie wydając także inne książki Cendrarsa, wcześniej niepublikowane w Polsce. To pisarz trochę obecnie zapomniany, choć bardzo dobrze znany tym nieco bardziej wtajemniczonym w literackie labirynty. W jego twórczości życie bez przerwy przeplatało się z fikcją, Cendrars bardzo konsekwentnie tworzył własną legendę, ale bez względu na to, czy chcemy owe sploty rozplątywać, czy wolimy poddać się po prostu urokowi jego prozy, warto sięgnąć po jego utwory.

Wydanie, które obecnie jest prezentowane czytelnikom różni się znacznie od tego, które znamy z roku 1999. Książka, poprzedzona przedmową Miriam Cendrars, córki pisarza, to zbiór wszystkich tekstów prozatorskich Blaise’a Cendrarsa poświęconych I wojnie światowej. Otwiera ją podpisany przez autora w roku 1914 Apel do cudzoziemców mieszkających we Francji. Oprócz tytułowej Odciętej ręki (1946), znalazły się tu opowiadania Kanalarz z Londynu(1937) i W ciszy nocnej(otwierające powieść Rażony gromem z 1945 roku), a także mało znany i niepublikowany w Polsce pierwszy tekst Cendrarsa o wojnie, ekspresyjna nowela Zabiłem, opublikowana już w roku 1918, oraz opowiadanie Krwawiłem (1938), jedyny tekst pisarza, w którym mówi on o amputacji swojej prawej ręki. Obszerne przypisy znawców przedmiotu, Claude’a Leroy, wydawcy „Dzieł zebranych” Cendrarsa, oraz Michèle Touret, rzucają nowe światło na biografię i twórczość pisarza.

Blaise Cendrars (1887-1961), francuski pisarz pochodzenia szwajcarskiego, uchodzący za jednego z najwybitniejszych twórców naszego wieku, to człowiek o biografii tak barwnej, że aż nieprawdopodobnej. Urodzony jako Frédéric-Louis Sauser-Hall, już jako piętnastolatek uciekł z domu i wyruszył na pierwszą włóczęgę po świecie. Z poznanym przypadkowo w Monachium kupcem Rogowinem podróżuje po Rosji, Chinach, Indiach i Persji. Po krótkim pobycie w Paryżu ponownie wyrusza do Rosji, a następnie do Ameryki Północnej. W trakcie kolejnego pobytu w Paryżu publikuje swój pierwszy wielki poemat Wielkanoc w Nowym Jorku, który wprawił w zdumienie i zachwyt paryskie środowiska literackie, a niedługo potem Prozę transsyberyjskiej kolei, poemat ujawniający w pełni jego poetycki talent i nowatorstwo. W 1914 roku wstępuje do Legii Cudzoziemskiej, a rok później, ranny w bitwie pod Roye w Szampanii, traci prawą rękę. Kalectwo w niczym nie ogranicza jednak jego pasji do podróżowania, której pozostał wierny przez całe życie. Podróżuje po najdalszych zakątkach globu, w tym do krajów Ameryki Południowej – Argentyny, Brazylii i Paragwaju. W trakcie tych burzliwych lat próbuje najrozmaitszych zajęć i zawodów – jest żonglerem w cyrku, traktorzystą, konwojentem na statkach, biznesmenem, filmowcem, a do tego brawurowym kierowcą.

Dopiero w 1940 roku, osiadłszy w Aix-en-Provance, zabiera się do pisania “Kronik”, czterech tomów fascynującej prozy (Rażony gromem, Odcięta ręka, Od portu do portu i Gwiezdna Wieża Eiffla), składających się na autobiograficzny cykl, w którym zbudował własną legendę poety-obieżyświata, a zarazem stworzył porywający mit przygody, podróży jako sposobu istnienia, z czym wiązał się także wybór określonych wartości: odrzucenia mieszczańskiej kultury, jej sztywnych form i pozorów oraz kultu pieniądza. Ten zafascynowany światem poszukiwacz przygód, obdarzony wyjątkowym darem obserwacji, jako pisarz ukazuje wielką erudycję i przenikliwość umysłu. Na polu literatury był programowym kontestatorem, ostentacyjnie odcinającym się od literackich trendów i salonów, mimo niekwestionowanego udziału w artystycznej rewolcie początku wieku. Był twórcą nie naginającym się do żadnych rygorów, który potrafił – być może dzięki temu – połączyć w zadziwiającą jedność świat autentycznych przeżyć i literacką fikcję.

“Oswajając się z tą zawiłą prozą – pisze w przedmowie do Rażonego gromem Julian Rogoziński, zapalony wielbiciel twórczości Cendrarsa i znakomity tłumacz jego dzieł – rozczytując się w niej, zapuszczając się w ten labirynt wspomnień i nieoczekiwanych skojarzeń, w te składniowe meandry, przy których fraza Proustowska mogłaby się niekiedy wydawać szczytem klarowności i prostoty, stwierdzamy, iż chaos to tylko rzekomy, pozorny: maska żelaznych rygorów. Obserwujemy tu wszędzie zadziwiającą jednolitość stylu i materii słownej. (…) Styl Cendrarsa odbija, rzec można, działanie pamięci, funkcjonuje jak ona, rządząc się własnymi kategoriami czasu i przestrzeni. Nie jest to jednak chaos monologu czysto subiektywnego, wypowiadanego przez podmiot dla potrzeb katharsis psychicznej (…). Chodzi przede wszystkim o kompletne wypowiedzenie siebie w swoich związkach ze światem, o możliwie ścisły obraz mikrokosmosu ujętego w makrokosmos”.

Blaise Cendrars
Odcięta ręka i inne wojenne opowieści
Przekład: Julian Rogoziński, Jacek Giszczak
Oficyna Literacka Noir Sur Blanc
Premiera: 5 czerwca 2014

1. VIEIL-PRZECHERA

Działo się coś nowego. Coś odmieniło się w praktykach wojny. Siedzieliśmy niespełna miesiąc w Tilloloy2, liżąc rany i uzupełniając liczebny stan pułku po wiosennych jatkach (sztab generalny nazywał to oryginalnie „ofensywą wiosenną”), kie­dy zaczęły krążyć pogłoski jak najbardziej fantastyczne, a żoł­nierze gadali o urlopach. Bo ten Vieil-przechera napisał: „podobno sztab generalny wypuszcza pociągi za linią frontu, żeby zwodzić Szwabów z naprzeciwka. Starajcie się to wykorzystać. Są tam slipingi. To pewne, że tylko patrzeć, jak rozpuszczą was na urlopy. Postarajcie się zwalić tutaj. Powiedz kumplom, że dziwek tu w bród i że co wieczór ciupciam się z ładną mamą wojskową. Niczego mi tu nie brak. Daje mi forsę i różne inne łakocie. Przyjeżdżajcie….”. Vieil pisał tak do nas z Nicei, dokąd został ewakuowany nie dlatego, że zachorował czy był ranny, lecz jako notoryczny wałkoń.
Pewnego pięknego ranka, kiedy kwaterowaliśmy w Morcourt (Somme), Vieil miał zafasować dla wszystkich kawę.
Nie pójdę po kawę, kapralu — oznajmił. — Z sił opadłem.
Nie pierdol, stary. Dziś twoja kolej.
Nie, nie pójdę. Z sił opadłem.
No to zamelduj, żeś chory, ale jak cię nakryją, źle będzie z tobą…
Około południa Vieil, przechera sakramencki, wtargnął do naszej stodoły z sześcioma litrami wódy:
— Pomóżta mi, chłopaki, tylko prędko, ruszać się, jestem chory. Doktor potwierdził. Ale dupa! O rany, w głowie mi się kręci! Mamusiu, mamusiu, umrę! Nalejcie mi, tylko prędko, wasza mać, bo mdleję, ach!… Masz, kapralu, w prezencie mój karabin, a kolegom rozdam naboje i granaty ręczne. Dawajcie tu moje klamoty, bo już zjeżdżam, a nie zapomnijcie o mandolinie, to wam jeszcze coś zagram…..
I Vieil, usadowiwszy się w pułkowym aucie, pojechał na tyły, wygrywając It is a long way to Tipperary3.
Zarejestrowany jako bezpaństwowiec4, był jednak rodem z Ménilmontant. Przemiły chłopak, sympatyczny mamtowdupiarz i fantasta, na poły malarz, na poły muzyk, w odezwaniu pocieszny, nadzwyczaj usłużny w gębie — lecz nieskory przykładać się do pracy, typowy dekownik. Pluton mógł doskonale obejść się bez niego, ale kiedy odjechał, żałowali wszyscy. A Vieil od razu jął bombardować nas pocztówkami. Naprawdę przemiły kumpel. Nie zapominał o nas. Ewakuowano go do szpitala w Beauvais, a stamtąd do Nicei. „Ależ mi się poszczęściło, nie mogło lepiej…” — napisał. Przysyłał nam widokówki, gdzie wszystko było błękitne, niebo, wille, ogrody, a nawet świetlista żółtość mimoz i pomarańcz, która wpada w szkarłat, kiedy słońce zachodzi wśród tych wszystkich błękitów Zatoki Anielskiej. W Nicei Vieil zdołał uczynić się niezastąpionym. Trafił na lekarza z pięcioma galonami, który miał manię zbierania pamiątek wojennych, a Vieil porządkował kolekcję starego, czyszcząc karabiny, hełmy, blaszki, guziki od mundurów, sprzączki od pasów, opatrując każdy przedmiot stosowną etykietką, bo charakter pisma miał ładny, upychając toto w oszklonych szafach, inwentaryzując, katalogując przejrzyście, majsterkując, numerując. Prosił, żeby mu przysyłać pierścionki aluminiowe, wazony z łusek od pocisków armatnich, noże do papieru sporządzane z odłamków, fajki, laski, jego zaś szef kierował do żołnierzy fabrykujących te przedmioty, skoro tylko nadeszły, drobne przekazy pieniężne. „Znalazłem żyłę złota — pisał do mnie. — Byle tylko to trwało do końca wojny…”. I udało mu się tak próżniaczyć aż do końca wojny. Rafaela Vieila zdemobilizowano w Nicei, kiedy opalił już całe setki fajek po su za sztukę. Bo palił tylko jacoby5. Zanim to jednak nastąpiło, jego pocztówki wprawiały nas na froncie w chandrę: „Powiedz kumplom, że są tu fajne dziwki… Niedługo rozpuszczą was na urlop… Pociągi wygodne… Przyjeżdżajcie…”.

2. OFENSYWA WIOSENNA

Akurat przed trzydziestu laty6. Tak, działo się coś nowego. Ale ta wielka i bezskuteczna celebra, jaką urządził sztab gene­ralny, nie była „ofensywą wiosenną”. To myśmy się przedarli, my, garstka ludzi (9 maja 1915, o godzinie dwunastej piętnaście, byłem ze swoim plutonem na wzgórzu Vimy7, byłem z dzielnymi chłopakami, w sumie 200 do 300 ludzi zagubionych, bo prąc naprzód, przeskoczyliśmy cztery linie okopów niemieckich, ani jeden raz nie wystrzeliwszy z karabinu, i front trzasł!). Ale sztab generalny, autor tej ofensywy, który kazał nam poprzyszywać na plecach białe płócienne kwadraty8, aby artyleria mogła podążać za nami, obserwując nas przez lunetę (jak wiadomo, Międzynarodowy Urząd Patentów w Bernie jest wiosną znacznie bardziej niż w innych porach roku zawalony projektami perpetuum mobile i „kwadratur koła”), sztab generalny nie uwierzył w ten chwalebny sukces, osiągnąwszy więc szczyt Vimy (dopiero w 1918 Kanadyjczycy odzyskali to wzgórze), z naszymi białymi kwadratami na plecach służyliśmy świetnie jako cel naszym 759, a kiedy się ruszaliśmy, austriackim 7710 i co grubszym paskudnym pociskom11, nie mówiąc już o Niemcach, którzy z wielką łatwością prażyli w nasze grzbiety. O trzeciej po południu nieprzyjacielskie posiłki nadjeżdżały autobusem z Lille, a myśmy z odległości 300 metrów ostrzeliwali wysiadającego wroga. Posiłki francuskie nadciągnęły dopiero następnego dnia o siódmej wieczór. Dziadygi. Pospolite ruszenie12. Zrobili 75 kilometrów piechotą. Zluzowano nas wreszcie. W sumie 72 ludzi. Mój pluton nie poniósł większych strat. A 11 czerwca powtórka w Souchez i Carency. W tych samych mniej więcej warunkach: brak rozeznania i wiary w sztabie generalnym, a dla nas brud, smród i ubóstwo, rzeź i jatki, tylko że już nikt nie mówił o sforsowanej linii frontu, bośmy zaalarmowali Szwabów. Ponoć Pétain urządził to wszystko. Pétain czy nie Pétain, i tak na jedno wychodzi. Jak śpiewały chłopaki, wycofując się spod Chemin-des-Dames:
Jean de Nivelle zniwelował nas,
A Joffre nas wojnie podarował!
Skosił nas Foch…
Ugniótł Pétain,
Marchand nie szczędził nas,
Zjadł nas Mangin!13
Nowością dla nas było buzowanie w nas wiosny i to, że po tym daremnym i heroicznym upuście krwi żołnierz na tyłach zaczynał szemrać. Nadchodziły paczki, przekazy pieniężne, listy, gazety, które, jak widokówki od Vieila, zapowiadały nam rychły urlop14. Była szansa, że wydostaniemy się stąd, zadekujemy się przynajmniej na jakiś czas. Była nadzieja. Żołnierze na tyłach zaczynali szemrać. Dolatywały nas już pierwsze świergoty pierwszych wojennych matek. Na tyłach odzyskiwano ducha. Zapach kobiet docierał aż do nas. Była wiosna. Dopiero niecały rok byliśmy żołnierzami, my, najstarsi, a już zdołaliśmy całkiem utracić nadzieję, my, którzy ocaleliśmy. Przez mój pluton przewinęło się już ze dwustu ludzi15. Nie wierzyłem już w nic. Ale jakże dobrą rzeczą wydawało mi się….. życie!

3. WSZY

Kiedy z odległości trzydziestu lat myślę o moich ludziach rozlokowanych po rozmaitych dziurach odcinka Tilloloy, widzę nas wszystkich tak, jakbym widział wszy na głowie. Cośmy tam robili? Zdychaliśmy z nudów, nurtowani tęsknotą za kobietami. Nostalgia. Czy wszy są nostalgiczne? Wszy to egoiści. Ale cóż można wiedzieć o wszach? Kiedy ogląda się je przez lupę, tak jak widzę dziś swoich kolegów, każdego we własnej dziurze, każda z wszy wydaje się nieruchoma, tępa. Niektóre są przezroczyste, z żelaznymi krzyżami na grzbietach, to wszy niemieckie; inne ukazują brzuch i narządy trawienne, delikatny filigran, to stare wiarusy, nazywaliśmy je „ochotnikami” — tak samo jak siebie, inne znów niebieskawe, na pozór wątlejsze, najwłaźliwsze, to Tunetańczycy. Wesz czerwona to wesz świńska — mieliśmy ich dużo. Niby mucha, która czyści sobie brzuch, a potem przesuwa łapkami po skrzydłach, wesz czasem gładzi się łapką po łysej głowie, zupełnie tak samo jak Rossi, kiedy pisząc do żony, gmera w długiej, zawszonej brodzie i drapie się po ciemieniu łysym jak kolano. O czym mógł myśleć ten żarłok, nasz dobrotliwy olbrzym, i co mógł pisać do pani Rossi? A inni, wszyscy inni, co mogli pisać całymi dniami, skoro mieli niebawem rozjechać się na urlopy?… Obserwowałem, jak ludzie rozpraszali się wśród okopów, poszukując wygodnego kącika, ażeby odosobnić się i płodzić listy, zabrać się do pisania i drapania, drapać się nie z powodu wszy, które ich żarły, ale żeby schwycić w dwa palce pomysł albo słowo. Bywało jednak, że ktoś rzucał wieczne pióro, aby wziąć się do skrupulatnych łowów na wszy. Rozbierał się, badał z uwagą szwy portek i fałdy brzucha, miotał gniewne przekleństwa, rozgniatając kolonię gnid i wszy przyczajoną za obrąbkiem spodni, a wydawał tryumfalne okrzyki, jeśli ze skóry na brzuchu udało mu się wydłubać mendę. Powracał wtedy do pisania listu, nie spuszczając oka ze swojej bielizny. I cóż w podobnych warunkach mógł nieborak pisać do swojej żony lub dulcynei, jeśli nie poematy? Miłość to również i natręctwo, świerzbi cię i, jak wszy, zżera żywcem. Żołnierzowi na froncie nie udaje się od niej uwolnić. Musi udać się na tyły, wyjechać na urlop, żeby móc sprokurować sobie szarą maść i doznać ulgi. Ludzie więc pisali. Świerzbiło ich. W Tilloloy godzina poczty była ważniejsza niż godzina zupy. Co się działo? Nawet Rossi spóźniał się na posiłki, on, nasz obżartuch. Tego już nie pojmowałem.

4. ROSSI
(zabity w Tilloloy)

Rossi jadł za czterech. Był to herkules jarmarczny, człek dobry z kościami, ale straszliwy, jeśli wpadł w złość, zawsze dziecinną i nagłą, a przy tym nieszkodliwą dla innych, bo Rossi sam bał się swojej siły fizycznej, rzeczywiście niepospolitej. „Rozumiecie — tłumaczył kolegom — sam nie znam swojej siły. Nie mogę nigdy przewidzieć jej skutków. Witając się z przyjacielem, mógłbym zmiażdżyć mu rękę. Rossi, miarkuj się, dziecino, powiadam sobie wciąż. I powtarzam to sobie, kiedy żona zwraca mi uwagę, że się zbytnio rozpędzam”. Rossi kompletnie tracił głowę, natykając się na trudności, wobec których jego herkulesowa siła była bezradna: mroki nocne, woda deszczowa ciurkająca za kołnierz, chłody. Na początku cholera nas brała od jego lamentów, że rowy strzeleckie nie są dość głębokie (Rossi miał 1,95 m wzrostu, był szeroki i ciężki jak szafa), aż jednego razu nasz poczciwy wielkolud udał się cichcem do pułkownika16 na skargę, że okopy nie pasują do jego rozmiarów i prosił, żeby rowy pogłębiono, przedpiersia podwyższono, a podmokłe dno wysłano matami, za co dostał tydzień paki z następującą motywacją wyroku: „w sprawie służbowej zwrócił się bezpośrednio do pułkownika, omijając szczeble właściwej hierarchii…”, a my, zdychający ze zmęczenia i nadmiernej harówki na tym odcinku niepewnym, wytyczonym wśród mokradeł — dodatkową zwalającą z nóg pracę w tych okopach gąbczastych, co przy pogłębianiu osypywały się i tonęły w wodzie, okopach, których pogłębić, urządzić i umocnić nie było sposobu. I kiedy my padaliśmy na pysk, a nogi mieliśmy zziębnięte, nasz ukarany więzieniem Rossi pełnił wartę — luzowano go rzadziej — i klęcząc przed swoją strzelnicą, płakał, ukrywszy twarz w dłoniach. Żałosny widok. Rozwścieczeni koledzy, nie mogąc mu wybaczyć wizyty u pułkownika, klęli go i obrzucali pecynami ziemi i błota, grzbiet i gębę ochlapywali zamuloną wodą. A potem uspokoiło się wszystko i Rossi okazał się niezłym żołnierzem, chociaż wysłany na patrol, łatwo gubił drogę.
Nie był dotknięty kurzą ślepotą, jak ów piszący w jidysz poeta Meyrowitz z ulicy des Rosiers, któremu udało się zwolnić z wojska, tak umiejętnie popisywał się swoją wadą wzroku, wrodzoną — jak twierdził. Rossi, pamiętam, zawsze mylił kierunek, skręcając w prawo, ku Szwabom. Kiedy pod Dompierre-en-Santerre17 chodziliśmy na pierwszą linię frontu i należało skręcać w lewo, a nie w prawo, od jednej z osłon — trzynastej — kazałem oblepić ją ryżem, sławetnym „ryżowym klajstrem”, od którego nas mdliło, zasychał w menażkach, bośmy go nie jedli, i powstawała piramida ryżowa, a tworząc białawą plamę, służyła za punkt orientacyjny w noce nawet najciemniejsze. Na prawo był no man’s land, na lewo wejście do leja po minie, którędy przemykaliśmy się gęsiego. Daremnie kazałem Rossiemu posuwać się za mną, trzymać się poły mojego płaszcza, liczyć głośno zasłony, kiedy docieraliśmy do trzynastej, Rossi tracił głowę i skręcał w złą stronę. Wtedy zaczynał ryczeć, wzywał pomocy, strzelał z karabinu, podnosił wrzask zdolny obudzić zdechłego osła, a ja musiałem posyłać dwóch ludzi, żeby wskazali rozjuszonemu i zawstydzonemu olbrzymowi właściwą drogę. Trąciło to histerią, powtarzało się bowiem regularnie i zawsze w tym samym miejscu, ilekroć szliśmy na pierwszą linię tego przeklętego odcinka, jednego z najbardziej kitwaszonych, jakie znałem. Między jedną zmianą a drugą nie wiedzieliśmy na dobrą sprawę, jak daleko będzie można się posunąć. W dzień był to pejzaż księżycowy z lejami po minach zachodzącymi na siebie, ze zmiecioną cukrownią, z krzyżem, na którym Chrystus wisiał głową w dół, uczepiony za nogi, co mnie kosztowało miesiąc paki, nie dlatego, żem poszedł obejrzeć go w biały dzień, ale dlatego, żem go sfotografował18. (Oczywiście sierżanci zazdrościli mi mojego wpływu na ludzi. Miałem prawo posiadać kodaka, ale nie wolno mi było posługiwać się nim. A porucznik, kapitan, major, pułkownik potwierdzili tę interpretację, żeby w sumie posadzić mnie na trzydzieści dni. Pakę na pierwszej linii odsiadywało się raczej teoretycznie. Ale gdzieś na tyłach człowiek był źle notowany, w kancelarii jakiś skryba wciągał, nie zwlekając, w rejestr motywację wyroku. Bzdura pieprzona! Tym bardziej że nie przeszkadzało mi to fotografować aż do ostatniego dnia. Co prawda Machin, Alzatczyk, wysługujący się innym sierżantom, przepadł gdzieś, nie miał więc mnie kto szpiegować i pisać donosów…..).
Rossi, nic niewart na patrolu, był jednak plutonowi niezbędny. Jednym zamachem młota wbijał kół w ziemię, gdy tymczasem inni musieli to robić we dwóch, waląc po dziesięć razy. Był specjalistą od ustawiania namiotów cyrkowych. Pod Frise Rossi na dobrą sprawę sam jeden rozpiął zasieki z drutów kolczastych: czas rekordowy, wykonanie bezbłędne. Za to koledzy wybaczyli mu wszystko, jego wybryki, jego bezmyślną wizytę u pułkownika, humory, żarłoczność. Można było żądać odeń wysiłku olbrzymiego, nie można było żądać stałego. W Dompierre rezerwowałem dlań ładowanie komór minowych w ostatniej minucie, dygowanie skrzyń z materiałami wybuchowymi i worów ziemi. Wśród nagłej paniki aż miło było patrzeć, jak żonglował 50-kilowymi skrzyniami melinitu, baryłkami prochu, grubymi laskami dynamitu, które rozrywał w zębach, worami z ziemią, które gromadził po dziesięć naraz i murował podkop, pomagając sobie nogami i wywijając łopatą. A przy tym nikt nie miał takiego pietra i nikomu się aż tak nie spieszyło, żeby nawiewać. Ale była to dobra robota. Pracował, nadeptując na pięty sierżantowi saperów rozwijającemu lont Bickforda i obaj wyłazili z podkopu niemal jednocześnie. Omdlewał w momencie eksplozji. Za każdym razem musieliśmy go cucić. Posługiwałem się Rossim, jak kornak posługuje się słoniem, a Rossi, delikatny jak słoń, przeziębiał się od byle czego, łatwo tracił ducha i jak słoń potrzebował gór, ale to gór jadła, żeby przyjść do siebie po zmęczeniu lub silnej emocji. Ciekaw jestem, co by się stało z nieborakiem, gdyby nie ja. Na pewno skończyłby w Biribi19, to znaczy w obozie karnym w Afryce, bo przyłapałem go parokroć, jak po ziemiankach20 podwędzał kumplom żywność.
— Przestań, Rossi — powiedziałem — to szczyt głupoty.
I kombinowałem, co by tu zrobić, żeby mógł się najeść do syta. Miałem z tym sporo kramu. Podkradałem mięso przeznaczone dla oficerów. Ograbiałem artylerzystów. Wyprawiałem się do wiosek, na tyły. Mianowałem się jego piastunem. A ten drab im więcej żarł, tym był głodniejszy. Jak inni oszałamiali się winem, tradycja Legii, Rossi oszałamiał się żarciem. Pochłaniał wszystkie resztki z menażek i kuchni, nie mówiąc już o licznych paczkach, jakie przysyłała mu żona znająca dobrze słabostkę swojego wielkoluda, a które Rossi pożerał jak zwierz u siebie w norze. Głód nikogo nie czyni towarzyskim. Na każdym nowym odcinku Rossi wybierał sobie jakąś opuszczoną jamę, gdzie zagrzebywał się z dala od nas, nie bacząc ani na niebezpieczeństwo, ani na gówno wypełniające ów ustronny kącik, ani też na zakopanego tam trupa, którego nogi, bywało, sterczały ze ściany. Chciał być sam, żeby jeść. Przyłaził w godzinie zupy. Podawał menażkę, przeliczał porcje, awanturował się jak diabli o kawałek tłuszczu albo kość ze szpikiem, obserwował pilnie rozdział resztek, jeśli coś zostało, zamieniał ćwiartkę sikacza na ćwiartkę camemberta, handlował, kupował (drań miał pieniądze), żebrał, lamentował, po czym oddalał się ku swojej samotnej dziurze obładowany żarciem, menażka pełna, dodatki rozłożone symetrycznie na pokrywce, pod każdą pachą tobołek, zachwycony, kontent, kurtka rozpięta, żeby brzuch zawczasu miał wygodę, i tak sunął drobiąc w marszu, niby ksiądz z Panem Bogiem. Wróciwszy do nory, opuszczał namiotowe płótno, zasłaniając wejście, zapalał świecę, rozsiadał się wygodnie wśród wiktuałów rzuconych niedbale w błoto i gówno, a były tam i przydziałowe porcje, i przysmaki z żoninej kuchni, a torby wypchane prowiantem, które podkradałem dla niego, wisiały na sterczących nogach nieboszczyka — byli tak sam na sam — i zaczynał obracać żuchwami. Uśmiechał się. Przemiła samotność! Nie potrzebował dzielić się z umarłym. Żuchwy pracowały. Zęby miał mocne jak ze stali21. Miażdżył kości. Przeżuwał jak machina. Nic się nie ostało.
Uśmiechasz się, co? — powiadałem, uchylając zasłony, żeby wręczyć mu dokładkę, którą zdołałem gdzieś zwędzić.
O tak, jest mi jak w raju! — pomrukiwał.
Myślisz o żonie?
Nie, teraz jem!
A przecież w Tilloloy ten głodomór spóźniał się na zupę! Co się działo? Nie pojmowałem.
Chory jesteś? — pytałem.
Nie.
Cóż więc?
Piszę do żony.
Dobra. Wiosna zatem nurtowała i tę bestię. Ale co z tego wyniknie — słoń ogarnięty rują?
Otóż, jak większość olbrzymów, Rossi był cnotliwy. Kiedy w kantynie zaczynano mówić o kobietach, a Bóg jeden wie, ile razy ów temat powracał na tapetę! — no cóż, zanim wiosna rozpoczęła przeciw nam swoją ofensywę, „ofensywę chuci”, jak rąbnął nie pomnę już który dowcipniś, nabijając się z „ofensywy wiosennej” sztabu generalnego, a kawał ten zrobił furorę — Rossi czerwienił się, wstawał z miejsca i kładł się spać, naciągając koc na głowę. „Kołtunie zawszony — wołali kumple — a baszłyka nie chcesz? Nasuń go sobie, dzidziusiu, na uszy, żeby ci nie odpadły!”. Wiadomo, jakie potworności umieją mężczyźni opowiadać o kobietach, kiedy są sami ze sobą, łatwo więc sobie wyobrazić, jakimi świństwami bluzgał pluton legionistów nadmiernie podnieconych i w trzech czwartych o niewyparzonych gębach, tocząc debaty, które nabierały zajadłego tempa konkursu na najpiękniejsze łgarstwo, na najbardziej szatańską przesadę, na szczyt szaleństwa, i gdzie każdy się starał dać mata przedmówcy, po czym prześlizgiwał się ku najsprośniejszym zwierzeniom i relacjom z doświadczeń erotycznych. Wszystko to opowiadane w najjędrniejszych terminach najdosadniejszego języka z zastosowaniem słownictwa nadzwyczaj bogatego w obrazy, odkrycia, wynalazki (i dokładność anatomiczną), jakie tylko wypływa, niby ze źródła, z ust paryżan. Byłem wniebowzięty, przysłuchując się temu wszystkiemu, kochałem serdecznie kolegów za samą już tę ich gadaninę. Ileż poezji w ustach ludu, ustach zbratanych z przedmieściami!
Wyszczekanych spotkasz tylko w Paryżu22.
I powiedzieć, że byliśmy wszyscy cudzoziemcami, synami cudzoziemców, zapewne, ale prócz kilku wyjątków każdy, kto folgował tu językowi, urodził się w Paryżu. Nie było między nami ani jednego wieśniaka, sami drobni rzemieślnicy z przedmieść, krawcy, kuśnierze, tapicerzy, pozłotnicy skóry, malarze szyldów i powozów, złotnicy, a także ciecie, muzykanci z nocnych lokali, gońcy cykliści, złodzieje i sutenerzy, wnuki rewolucjonistów z 1848 roku, którzy ściągnęli ze wszystkich zakątków Europy, żeby wziąć lipcowe barykady, albo — ostatnich wędrownych kompanionów, co osiedlili się na koniec w Paryżu, bo jako dobrzy rzemieślnicy znaleźli tam doskonały zarobek i żonę; było też paru synów szlacheckich, między innymi Przybyszewski, Polak, bratanek sławnego pisarza dekadenta23, albo de Bengoechea24 (poległy na północ od Arras), Peruwiańczyk, syn najpierwszego bankiera z Limy; ponadto kilku intelektualistów z Montparnasse’u, którzy, jak ja, zachwycali się sprośnym językiem i bujną żywotnością rozrabiaczy. Rossi miał świętą rację, idąc spać. Nigdy nie zdołałby nadążyć za nimi, podobnie jak bogata galeria Rosjan, Serbów, Szwajcarów niemieckich, Francuzów spoza Francji (Szwajcarzy romańscy, Belgowie, Kanadyjczycy), co zapełniali luki powstałe w audytorium, ostatnio zaś galeria wieśniaków, a raczej robotników rolnych z całej Europy, których, w charakterze posiłków, przysyłały nam do Tilloloy biura werbunkowe. Nigdy nie potrafiłby uczestniczyć w tej kipiącej zabawie, zwłaszcza kiedy nasza starszyzna, wygi z dawnej Legii25, chłopaki z Sidi-bel-Abbès, doszlusowywały do niej i mieszając się między paryżan, wpadały w tok ze swoimi historyjkami afrykańskimi i gadkami o moukhères, bo wtedy nie sposób już było oddychać wśród płomieni, rozpętywała się zawrotna orgia słów z piekła rodem.
Rossi zaliczał się do tych Włochów, co nie nauczą się nigdy francuskiego. Pomyślunek miał tępy, bełkotał, szukał słów. Pisanie listu do żony zabierało mu dwa, trzy dni. Tracił wtedy napitek i jadło. I przez cały ten czas nie należało dawać mu żadnych zleceń. Narobiłby biedy…..
Ale kiedy w Tilloloy spadła nań śmierć, nie pisał akurat do żony. Przeciwnie, ukończył był właśnie długi list, zapowiadając swój przyjazd na urlop. I była to prawda. Kazałem mu potwierdzić ją jeszcze, a cyklista, goniec pułkownika, zawiózł list Rossiego na pocztę cywilną. Po raz ostatni nasz poczciwy olbrzym wyruszył z nami, zdążając na mały posterunek, zagubiony, wysunięty daleko przed linię frontu. Miał odjechać nazajutrz, wieczornym pociągiem. Zwolniłem go z wszelkich obowiązków, bo tak należy postąpić ze szczęściarzem wybierającym się na urlop, a i Rossi, wierny swojemu postępowaniu, zaszył się w kącie, na uboczu, w dość głębokiej zapadlinie pod starym, sczerniałym pniakiem, żeby, całą noc pojadając, skonsumować wszystkie zapasy. I niech go diabli, nie zostawił ani kruszyny!
Niedługo po północy, zaraz po zmianie warty, patrol niemiecki, jak to zdarzało się niekiedy, uczęstował nas na chybił trafił wiązką granatów i jeden z nich rozpruł brzuch Rossiemu. Kiedyśmy nadbiegli, już nie żył. Nasz nieprzytomniak wybebeszył się do menażki.
Skądinąd wygrał raczej, nazajutrz bowiem cofnięto urlopy i nasz olbrzym, szalejąc z wściekłości, na pewno narobiłby prawdziwej biedy.

1. Vieil-przechera
2. Miejsca działań wojennych, które wymienia Cendrars, zob. mapy w: TADA, vol. 6, s. 318, 319 i 320.
3. Pierwotnie utwór z musicalu, „ulubiona piosenka pięknych brytyjskich żołnierzy, która także tutaj stała się popularna”, jak pisze Fernando de Bengoechea w liście z frontu. Na temat Bengoechei zob. przyp. 24.
4. Oryg.: „Il était porté comme apatride” — dodane na etapie redakcji.
5. Jacob — gliniana fajka, której główka wyobraża głowę brodatego mężczyzny w turbanie.
2. Ofensywa wiosenna
6 Pierwsza wskazówka na temat daty powstania Odciętej ręki.
7 Na północ od Arras, druga bitwa o Artois zaczęła się 9 maja 1915 i trwała do 18 czerwca.
8 Fakt poświadczony, choć praktyka ta była stosowana rzadko i niezbyt długo. Cendrars wspomina owe białe kwadraty, kojarząc żołnierzy z pierwszej linii frontu z poetycką awangardą w liście do Jeana Epsteina, opublikowanym jako posłowie do jego dedykowanej Cendrarsowi książki La Poésie, un nouvel état de l’intelligence [Poezja, nowy stan inteligencji] z 1921. W tym studium na temat współczesnej poezji Epstein zwraca uwagę na zmiany w dziedzinie estetyki, łącząc je z nowym rodzajem wrażliwości. Cendrars, wówczas dyrektor literacki wydawnictwa La Sirène, przypomina mu, że odegrał pionierską rolę w poezji na początku stulecia i upomina się o miejsce w pierwszym szeregu poetów piszących po 1918: „Jeanie Epstein, przedstawia pan raczej zbiorową psychozę schyłkowej generacji, a nie tych spośród nas, którzy zdołali ewoluować i mają opisywany przez pana etap za sobą. Widzi pan nasze plecy, jesteśmy jak ci piechurzy, którym przyszywano na barkach kwadraty białego płótna, by dotarli do wyznaczonego celu, obrywając nieraz od własnych artylerzystów. Wskazuje pan koniec starego czy początek nowego kryzysu?”. TADA, vol. 1, s. 360-361.
9 Kaliber 75 mm — lekkie moździerze okopowe, używane podczas wojny 1914-1918. Zob. także Construction [Konstrukcja], w: Dix-neuf poèmes élastiques [Dziewiętnaście wierszy elastycznych, przeł. K. Brakoniecki, „Literatura na Świecie” 2002, nr 10-12]: „Une culasse 75/Mon portrait” [„Zamek 75/Mój portret”], TADA, vol. 1, s. 92. Portret Cendrarsa wykonany przez Légera był ilustracją do wydanego przez Crès opowiadania J’ai tué [Zabiłem] z 1919.
10 Kaliber 77 mm — moździerze niemieckie.
11 Oryg.: „gros noirs” — szrapnele ciężkiej artylerii niemieckiej.
12 Oryg.: „la territoriale” — formacja złożona z rezerwistów najstarszych roczników. Zwykle nie uczestniczyli oni w bezpośredniej walce, lecz zapewniali transport i pomoc rannym w pobliżu linii frontu. Użycie tych rezerw świadczy o złym przygotowaniu ofensywy i przeciągających się starciach.
13 Cendrars cytuje tekst piosenki skomponowanej już po jego powrocie z frontu, w której pojawiają się nazwiska wielu członków sztabu generalnego armii francuskiej, od tych, okrytych chwałą (jak Jean-Baptiste Marchand, który dowodził pułkiem Legii Cudzoziemskiej w Szampanii, czy Philippe Pétain, który zorganizował opór pod Verdun), po najbardziej krytykowanych (jak Robert Nivelle, któremu odebrano dowództwo po klęsce i hekatombie przy Chemin-des-Dames w 1917). Joseph Joffre, dowódca Grup Armijnych Północnej i Północno-Wschodniej, organizator linii obrony nad Marną, oraz Ferdinand Foch, dowódca Grupy Armijnej Północnej prowadzili w 1915 ofensywę nad Sommą i w Artois. W 1915 Joffre dowodził ofensywą w Szampanii, w 1916 Foch przeprowadził ofensywę nad Sommą, by odciążyć front pod Verdun. Mangin prowadził operację odbicia fortów Douaumont i Vaux podczas bitwy pod Verdun.
14 Pierwsze przepustki zaczęto wydawać pod koniec wiosny 1915. Sztab generalny zdał sobie również sprawę, że korespondencja może podnieść morale żołnierzy. Powrót do Paryża i urlop to temat dzieła, które nie powstało — La Femme et le soldat zaczyna się od sceny przybycia żołnierzy na Dworzec Północny w Paryżu.
15 Bardzo trudno zweryfikować liczby zabitych, rannych, zaginionych, chorych odesłanych na tyły. Zapisywano je w dziennikach polowych pułków, ale nie da się ich ustalić w odniesieniu do mniejszych jednostek.
4. Rossi
16 Tu m.in. Cendrars zmienia formę „colon” na poprawną „Colonel”. Autor Odciętej ręki obficie czerpie z żargonu wojskowego.
17 Tu m.in. Cendrars koryguje na etapie redakcji nazwę miejscowości.
18I wojna światowa przyczyniła się do rozwoju fotografii i reportażu
filmowego. Obraz zajmuje miejsce rysunku, wydaje się prawdziwszy, bardziej obiektywny — nikt nie podejrzewa, że może być zmontowany, poddany retuszowi, wykonany na podstawie rekonstrukcji, nie na żywo. Gazeta „Le Miroir”, o której Cendrars pisze nieco dalej, zamieściła apel do żołnierzy, by przysyłali fotografie z frontu, oferując pokaźne sumy pieniędzy za najlepsze zdjęcie. 6 grudnia 1914 nad fotografią ukazującą niemieckiego żołnierza wiszącego na drzewie, z którego „strzelał do naszych oficerów”, można przeczytać: „«Le Miroir» zapłaci każdą cenę za najlepsze dokumenty fotograficzne przedstawiające wojnę”. Dziennik poszukuje obrazów o charakterze sensacyjnym, często okrutnych w wymowie. Fotografie Cendrarsa nie spełniają tych oczekiwań — nie ma na nich zabitych ani rannych. O rozkwicie fotografii reportażowej i schyłku rysunku czy malarstwa batalistycznego pisze Ph. Dagen, Le Silence des peintres. Les artistesface à la Grande Guerre [Milczenie malarzy. Artyści wobec Wielkiej Wojny], Fayard, Paris 1996.
19 Biribi żarg. wojsk. — dawne kompanie karne w Afryce Północnej.
20 Oryg.: „les cagnas” żarg. wojsk., z jęz. wietnamskiego — mały dom.
21 Oryg.: „Il mastiquait, ses dents…” [Żuchwy pracowały…] — poprawka na odbitce próbnej, która zastąpiła zdanie: „Il n’aurait pas à partager avec le mort” [Nie potrzebował dzielić się z umarłym].
22 Oryg.: „Il n’est bon bec que de Paris”, F. Villon, Ballade des dames de Paris [Ballada o niewiastach parizkich], LeTestament (ok. 1515-1542) [Wielki Testament, przeł. T. Boy-Żeleński, liczne wyd. pol., w jego przekł.: „Nie masz gębusi iak parizka”]. Cytat ten zamyka dialog pełen potocznych form językowych i podkreśla godne uwagi zmiany, jakich wojna dokonała w języku literackim. Zamiłowanie do dawnych form językowych i poezji Villona widać wyraźnie u Apollinaire’a, Maxa Jacoba i Cendrarsa, którzy czerpią z niej liryzm bliski ich poetyce i pozornie naiwne natchnienie, dopełniając je gruntowną wiedzą o języku. Cendrars sam umieścił się Sous le signe de François Villon [Pod znakiem Villona] — to tytuł ambitnego autobiograficznego zbioru, który został opublikowany dopiero w 2013, zob. Œuvres autobiographiques complètes, t. 1, s. 1-137.
23 Stryj Przybyszewskiego jest znacznie lepiej znany. Cendrars stwierdza zresztą, że wątpi w autentyczność „bratanka”, zob. rozdz. 16 „Przybyszewski, szlachcic polski…”. „Pisarz dekadent” to autor m.in. Totenmesse, utworu, który Cendrars przełożył na francuski z pomocą żony Feli Poznańskiej, z pochodzenia Polki, ale go nie opublikował. Twórczość Stanisława Przybyszewskiego (1868-1927) odcisnęła wyraźne piętno na utworach młodego Cendrarsa, zadedykował mu swoją pierwszą powieść Moganni Nameh (pierwotnie Aléa, 1911): Wyrobiony czytelnik domyśli się bez trudu, jak wiele zawdzięczam trzem największym umysłom naszych czasów: Remy’emu de Gourmontowi, Carlowi Spittelerowi i Stanisławowi Przybyszewskiemu, którym z wyrazami szacunku dedykuję tę książkę. Bardzo wiele zawdzięcza Przybyszewskiemu powieść Morawagin z 1926 — gloryfikację zaburzeń umysłowych, postać nadwrażliwego dandysa i mizogina, nawet konkretne sformułowania. Pisarz wspomina także żonę stryja swojego kompana, piękną Nike (Dagny Juel Przybyszewską). Cendrars okazuje się o wiele lepszym znawcą dzieł tego autora niż jego rzekomy bratanek. Być może prawdziwym powodem obecności żołnierza Przybyszewskiego w książce jest chęć wprowadzenia postaci jego stryja do tej wojennej opowieści, gdzie na każdym kroku obecna jest śmierć, a światem rządzi szaleństwo i nonsens….. Christine Le Quellec Cottier rzuciła światło na te literackie powiązania między Cendrarsem a Przybyszewskim w artykułach: Devenir Blaise Cendrars, les années d’appren-tissage [Stać się Blaise’em Cendrarsem. Lata praktykowania], „Cahiers Blaise Cendrars” 2004, nº 8 oraz De quelques „aléas” polonais de Blaise Cendrars [O kilku polskich „przypadkach” Blaise’a Cendrarsa], w: Blaise Cendrars au vent d’Est. Actes du Colloque International organisé par l’Institut de Philologie Romane de l’Université de Varsovie, 12-13 novembre 1998, red. J. Żurowska, H. Chudak, Uniwersytet Warszawski, Instytut Romanistyki, Warszawa 2000, s. 233-249.
24 Przypis do nazwiska Bengoechei zamieścił sam Cendrars: Hernando de Bengoechea ou l’Âme d’un poète [Fernando de Bengoechea, czyli dusza poety], intr. de L.-P. Fargue, Amiot-Dumont, Paris 1948, już po ukazaniu się pierwszego nakładu książki, co świadczy o planowaniu wznowienia. W Gwiezdnej wieży Eiffla, s. 216; TADA, vol. 12, s. 226, Cendrars wspomina Bengoecheę: „mój kolega z Legii, Fernando Bengoechea, o którym « Les Nouvelles Littéraires » z 26 lipca 1948 informują mnie, ku mojemu wstydowi, po trzydziestu trzech latach, że był poetą, chociaż mógł byłbym domyślać się tego, bo on również tkwił bez ustanku w swojej strzelnicy, w Ouvrages Blancs, pod Arras, gdzie zginął 9 maja albo 11 czerwca 1915, nie pamiętam już kiedy, okropność. I zastanawiam się, czy ugodzony kulą między oczy, czy iluminacją, jak mawiał Rimbaud!”. Nie jest to osobiste wspomnienie, Jean Bastier zauważa, że Cendrars nie mógł być równocześnie na wzgórzu Vimy i na północ od Arras, lecz tworząc swoistą pamięciową jedność, wymienia wszystkich ochotników biorących udział w ofensywie i podaje datę jej rozpoczęcia i zakończenia, zob. J. Bastier, Cendrars légionnaire [Cendrars legionista], w: Blaise Cendrars et laguerre [Blaise Cendrars i wojna], dir. de C. Leroy, A. Colin, Paris 1995. Książka o Bengoechei w opracowaniu Léona-Paula Fargue’a zawiera wybór jego wierszy i kilka listów z okresu wojny. Portret autora na frontyspisie przypomina zdjęcie Cendrarsa z wyd. I Odciętej ręki. Bengoechea (1889-1915) był Kolumbijczykiem, a nie Peruwiańczykiem. W 1914 zaciągnął się do wojska, jak Cendrars. Został przydzielony do 2 kompanii 1 ochotniczego pułku piechoty, później przeniesiony do artylerii. Zginął 9 maja na północ od Arras, na wniosek dowódcy pułku został odznaczony krzyżem wojennym. Na tym kończą się podobieństwa między Cendrarsem a Bengoecheą. Ten ostatni był związany z kręgiem postsymbolistów, obracał się w środowisku bogatych cudzoziemców, przyjaciół Francji.
25 Cendrars mówi tu o włączeniu żołnierzy jego rozwiązanego w lipcu 1915 pułku do Legii Cudzoziemskiej (do 2 pułku piechoty).

 
Wesprzyj nas