„Ćwiartka raz” to zaproszenie do wspólnej podróży sentymentalnej przez wyjątkowe ćwierćwiecze w wolnej Polsce. To subiektywny przegląd tego, jakie zmiany zaszły w popkulturze, świadomości i gustach.


„Ćwiartka raz” to opowieść o ludziach i czasach przez pryzmat ich aktywności, również medialnej. To odkrywanie, jak wolność, technologia i prawa rynku odmieniają sposób myślenia, mówienia i konsumowania. Jak zmieniają się bohaterowie mediów i ich odbiorcy.

„Ćwiartka raz” to wreszcie rachunek zysków i strat. A raczej uświadomienie konsekwencji słów, czynów, wyborów, których w dobie elektronicznych mediów nie da się wymazać albo wymazywać nie wolno.

***

25 lat temu stało się coś kosmicznie fajnego. Coś, co było jak Boże Narodzenie w lecie, co teraz banda lansowanych medialnie baranów z różnych politycznych opcji, którzy zasmradzają mi rzeczywistość, chce ubrudzić szambem i zawłaszczyć. Dlatego ta książka na pewno nie jest o nich.
Ta książka jest, rzecz jasna, o mnie, ale przede wszystkim o tym, co przez te 25 szalonych lat ukształtowało mnie w kraju nad Wisłą jako osobę, która teraz, siedząc w swoim mieszkaniu kupionym na kredyt, który spłacać będę do śmierci, pisze na hipsterskim komputerze, przedstawiając bezczelnie subiektywną wersję świata. Mojego świata. Filmów, piosenek, płyt, książek, gazet, komiksów, programów telewizyjnych i radiowych, gadżetów, diet, nałogów, celebrytów, gwiazd i innych zjawisk…

Nie jest to książka naukowa. Nie aspiruje do roli encyklopedii. Jest na to zbyt osobista, a co za tym idzie – wyrywkowa i zabawna. Ta książka, co ważne w naszym pięknym kraju, gdzie wszystko jest polityką, nawet grypa, pogoda i kwiatki na klombie, nie ma opcji politycznej i nie przynależy do żadnej partii.
Bardzo bym chciała, aby była dla Was jak fenomenalny rollercoaster wspomnień. Czysta przyjemność. Jak dobry seks, dobre wino, dobra myśl. To jest mój subiektywny dowód na to, że bardzo było warto zrobić parę – albo i więcej – rzeczy, i nie mamy powodu do kompleksów w wielu dziedzinach. A że jestem bezczelna, mam ego jak Pałac Kultury albo Wawel, wszystko będzie z mojej perspektywy. A co!

Bo, śmiem twierdzić, że mam i my wszyscy mamy za sobą absolutnie rewelacyjne 25 lat. Najdłuższy związek z wolnością w naszej pokręconej historii. Jak każdy związek miał on swoje wzloty i upadki, ale rozwodu nie będzie. Powinniśmy być z siebie dumni jak diabli i nie możemy pozwolić, żeby politycy i frustraci nam to zepsuli.

Bo to my, pan, pani, społeczeństwo, a nie oni, zrobiliśmy kawał świetnej roboty. Było warto. Warto jak cholera. Pierwsze 25 lat za nami.
Karolina Korwin Piotrowska

Karolina Korwin Piotrowska – dziennikarka, felietonistka i pisarka. Z wykształcenia historyk sztuki, z zamiłowania promotorka kultury, znawczyni filmu i miłośniczka psów. Pracowała w Radiu Kolor u boku Wojciecha Manna i Krzysztofa Materny, Radiu Zet, Radiu PiN, telewizji E!Entertainment, zawsze prowadząc autorskie programy. Była szefem promocji filmu „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana na targach filmowych w Cannes, pracowała w biurze prasowym filmu „Pianista” Romana Polańskiego. Szefowała działom i redakcjom w magazynach „Pani”, „Uroda”, „Marie Claire”, „Sukces”, „Party”, portalach Plejada i tvn.pl. Obecnie prowadzi w TVN Style z Tomaszem Kinem program „Magiel towarzyski”, pisze felietony do tygodnika „Wprost”, „Art&Business” i dwutygodnika „Grazia”.

Karolina Korwin Piotrowska
Ćwiartka raz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 20 maja 2014

1995
Staniki Piaska, biust Dancewicz, Scyzoryk i Halski. No i denominacja

1 stycznia 1995 obudziliśmy się w kraju, gdzie rządzi „złoty polski”. Jedna złotówka to było 10 000 starych złotych.
Kazik śpiewał kiedyś w słynnej piosence Wałęsa, dawaj moje sto milionów o tym, jak prezydent obiecał uwłaszczenie każdego Polaka w tej właśnie wysokości. A dzisiaj? Dzisiaj ludzie nie wiedzą albo nie pamiętają, jak było. A było zabawnie, bo Polska przez parę lat była krajem „milionerów”. Przeciętna pensja wynosiła około pięciu milionów złotych. Chleb kosztował około 6,7 tys. zł, litr mleka 5,7 tys. zł, kilogram cukru 9,5 tys. zł, kilogram szynki 128 tys. zł, jedno jajko około 2200 zł, a kilogram schabu około 90 tys. zł. Najtańsze auto, czyli fiat 126, to koszt 80 mln zł, polonez – 144 mln zł. Za pół litra wódki Krakus trzeba było zapłacić 71,5 tys. złotych.
Wszyscy Polacy na co dzień operowali milionami, a nawet miliardami − czyli Blake Carrington w każdym domu i zagrodzie. Co prawda w formularzach bankowych brakowało już miejsca na coraz dłuższe ciągi cyfr, a banknoty zużywały się bardzo szybko, bo nie było monet, ale co tam. I nagle to się skończyło, a ludzie musieli nauczyć się nowych zasad. Było to męczące, wkurzało strasznie, ale szkoleniowy wierszyk głosił: „Zasłoń palcem zera cztery – zyskasz złoty nowej ery”. Łatwe?
Czym żyliśmy? Ano chińskim jedzeniem, serwowanym niemal w każdym mieście, głównie z budek prowadzonych przez Azjatów, których o narodowość wtedy szczegółowo nie pytano. Jedzenie to jest tanie, dostępne i smaczne, ale… co jakiś czas pojawiają się plotki o tym, że ludność pod postacią mięska zjada bezpańskie koty, psy oraz miejskie gołębie. Stugębne plotki co jakiś czas robiły karierę, ale ludzie nadal to jedli. Nie wiem, czy to prawda, przeprowadzano liczne kontrole sanitarne, masę bud zamknięto, ale na ich miejsce powstawały nowe, bo zapotrzebowanie społeczne na szybkie jedzenie było spore.
Hasło roku to „ymydż”, czyli „image”, w sensie − wizerunek. Uczymy się tego słowa zawzięcie, nie tylko w kontekście showbiznesowym, ale też codziennym. Okazuje się mianowicie, że wygląd jest ważny, na przykład w prowadzeniu interesów, robieniu kariery; trzeba mieć czyste buty, zęby, paznokcie i dobrze przystrzyżone włosy, by wzbudzać zaufanie. Człowiek sukcesu jest czysty i w miarę modny.
Dezodorant też się przyda. Oraz mydło. Wtedy jeszcze nie było epidemii stylistów i szafiarek, choć w 1995 roku w kilku gazetach pojawi się informacja o tym, że nowym zawodem jest właśnie „stylista”. W podpisach pod zdjęciami słowo to pada coraz częściej, głównie w „Elle” i „Twoim Stylu”.
Nie wiedzieliśmy, jak sobie radzić z wyglądem, a słowo „image” robiło zawrotną karierę. Podobnie jak wszelkie materiały gazetowe pokazujące metamorfozy. Nic w tym dziwnego, nie było jeszcze Trinny i Susannah ani diety zmieniającej rysy twarzy, a Polacy, szczególnie Polki, na gwałt potrzebują zmian. I uczą się, jak ich dokonać.
Zmiany, zmiany, bo chcemy być „jak w Europie”. Ten zwrot robi oszałamiającą karierę i powtarzany jest jak mantra wszędzie, gdzie mamy jaskółkę nowego myślenia, jakiś sukces, porządek. Jak w Europie, bo chodzi o to, żeby nie wyszedł „kwas”, czyli beznadzieja kompletna. To słowo, zanim było kojarzone z modnymi znacznie później, dostępnymi niemal wszędzie, LSD czy amfetaminą, robiło niewinną i abstynencką karierę jako określenie czegoś zupełnie nieudanego.
Od roku 1994 roku pojawiają się szczepionki przeciwko grypie, od początku przyjmowane z „pewną taką nieufnością”. Na ulicach miast maszerują grunge’owe klony Kasi Nosowskiej i Kasi Kowalskiej, a martensy, najlepiej czarne, to towar pierwszej potrzeby dla młodzieży w wieku od 14 lat. Co prawda raniły stopy do krwi, ale „ofiara mody” to wtedy nie brzmiało jak obelga. Wiem coś na ten temat, bo udało mi się kupić martensy i potworny ból nóg pamiętam do dziś. Krew chlupotała w bucie, a do tego pot i otarcia. Ale jaki efekt! Kupowało się podrobione na bazarach, sprowadzano z zagranicy − to wersja dla bogatszych − Jugosławia lub Rumunia albo kupowało od… żołnierzy, najlepiej radzieckich, którzy pozbywali się wszystkiego.
Drugim wielkim hitem ulicy są plecaki, a raczej małe plecaczki noszone non stop zamiast torebki. Sama miałam takich kilka, bo był to cudownie wygodny wynalazek; kupowało się je albo w India shopach, albo skórzane, fikuśne Batyckiego. Dziewczyny marzą o robionych na drutach, moherowych, powyciąganych swetrach od Doroty Szumińskiej − takie ma Nosowska, takie pokazywane są w sesjach modowych, m.in. w „Elle”. Cena: od 95 złotych. OK, miałam to, wydałam wtedy te spore pieniądze, ale teraz nikt by mnie nie zmusił, bym to założyła. Nawet za dopłatą. Modne są czarne paznokcie i czarne usta. Na ulicę, ku przerażeniu matek i ciotek, wychodzi dumnie pępek. Nie ma już pojęcia „za krótka bluzka”. Ta zaś powinna być z satyny, bo jak piszą w „Elle”, „szyjemy z niej wszystko”. Co prawda wizualnie dodaje z pięć kilo, ale ulice miast zaludniają kolorowe satynowe królewny. W „Elle” za 4,40 zł po denominacji lansują też wielkie flanelowe koszule w kratę w cenach od 350 tys. do 550 tys. zł − cena sprzed denominacji. A Ilona Felicjańska, jedna z najbardziej rozpoznawalnych wtedy, obok Agnieszki Maciąg, Renaty Gabryjelskiej i Magdaleny Mielcarz, modelek, pozuje w bieliźnie − dokładnie w staniku − za dwa miliony.
Uffff…
Nadal największym snobizmem jest telefon komórkowy. Nadal ciężki i sporej wielkości. Ale ponieważ furorę robi hasło „nie ma zasięgu”, na wakacjach i tak stały kolejki do budek telefonicznych. Jeśli widziało się delikwenta latającego po polu z telefonem, ani chybi szukał biedak zasięgu. Mało tego − mieszkałam wtedy na Ursynowie w Warszawie i tam były całe kwadraty ulic bez zasięgu, a dzwonienie z balkonu było czymś zupełnie normalnym. Ale komórka i tak był to szpan nad szpany. I nikt jeszcze nie jęczał, że jest na smyczy, że to niewolnictwo i że inwigiluje go Wielki Brat. Przeciwnie. Za komóreczkę każdy dałby się widowiskowo pokroić.
Po raz pierwszy w „Twoim Stylu” pojawia się hasło „zakupoholizm”. Słowo bardzo nowe po latach, kiedy w sklepach nie było nic, a ewentualne uzależnienie mogło obejmować jedynie zakupy soli, octu lub dżemu truskawkowego. Dość szybko po tym, jak jeszcze niedawno na półkach nie było niemal nic. Co prawda nie ma jeszcze galerii handlowych, ale już widać, że ludzie w pogoni za chęcią zmian tracą zdrowy rozsądek w wydawaniu pieniędzy. Pojawiają się pierwsze karty kredytowe. Plastikowy, wirtualny pieniądz, który − wydawany − nie pustoszy w widoczny sposób portfela, a przyprawia o zawał dopiero po otrzymaniu wyciągu z konta, zaczyna zbierać żniwo. Reklamy kart kredytowych atakują zewsząd. Tak jak reklamy banków, lokat i ubezpieczeń.
Jest „ymydż”, a więc są też anoreksja i bulimia. Te schowane do tej pory na dnie szafy i nieznane ogółowi choroby zaczynają być w końcu tematem mediów kobiecych.
W „Twoim Stylu” wstrząsający artykuł, w którym czytamy zwierzenia chorych kobiet. Wtedy jeszcze rozmiar nie określa „daty przydatności do spożycia” i kompetencji, ale coraz większe skupienie na walorach jedynie zewnętrznych zaczyna być problemem. Okazuje się, że można stres „zajadać”, a potem z poczuciem winy prowokować wymioty. I że nie jest to byle co, ale poważna, niszcząca zdrowie i życie choroba, którą trzeba leczyć przy pomocy specjalistów. Są też testy, które pomagają odkryć, czy ma się bulimię lub jakiekolwiek zaburzenia odżywiania.
Zaczynamy na poważnie walczyć ze starzeniem się − karierę robią kremy z tajemniczą i cudowną z założenia substancją DHEA, która ma powstrzymać ten ponoć nieuchronny proces. Jeśli to nie pomaga, a zwykle, nie łudźmy się, nie pomagało, stosujemy serum − cudowne, megadrogie ampułki, które oczywiście są skuteczne. Teoretycznie. Mnie nie było na nie stać, poza tym byłam pewna, że zanim rozbiję ampułkę, poleje się krew i magiczna zawartość się zmarnuje, a starzejącej się skóry nie uleczy. Słyszało się dialogi: „Kupiłam sobie ampułki… (tu pada nazwa firmy) …widać?”. Delikwentka pokazywała przy tym z dumą skórę, np. szyi, która wyglądała jak zawsze, ale będąc szantażowanym przez kosmiczną cenę ampułek, głupio było powiedzieć: „Nie, nic nie widać, nic nie działa”, boby się chyba zabiła, biedna. Miałam koleżankę, której związek się rozpadł, kiedy jej narzeczony odkrył, ile zapłaciła za komplet cudownych ampułek. Uznał, że jest nienormalna. Nie znał się na kobietach. I na tym, ile są w stanie wydać, aby zatrzymać czas.
W „Elle” raport o niepłodności – zaczyna to być poważny problem społeczny, o którym nigdy wcześniej na taką skalę nie mówiono, dzieci po prostu rodziły się, i już, a w latach 90. zacznie to być również poważny problem demograficzny. Efekty widzimy dzisiaj − prawdopodobnie nie będzie miał kto zarabiać na nasze emerytury… W dziale „Trybuna Elle” wielki materiał: Jestem gejem, a w nim rozmowy − anonimowe − z kelnerem, zakonnikiem, uczniem i nauczycielką o tym, jak to jest być gejem/lesbijką. Do tego informacje praktyczne: gdzie w Polsce są lokale dla homoseksualistów − z adresami, i co to jest Lambda − z telefonem kontaktowym. Takie teksty czytało się z wypiekami na twarzy. Ośmieszany do tej pory, będący bardziej pretekstem do dowcipów i wytykania palcami, homoseksualizm bardzo powoli, ale wychodzi z szafy. O tym, jak bardzo alienowano ludzi o innej orientacji z życia społecznego i jaki był obraz geja w oficjalnym obiegu, mówi książka Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u Krzysztofa Tomasika. Polecam tym, którzy chcą wiedzieć więcej. To obraz szokujący, bo pomaga zrozumieć, dlaczego mniejszości seksualne do dziś przyjmowane są przez wielu z dystansem. To nie tylko kwestia religii. To również efekt wytężonej pracy propagandystów, wykonywanej przez wiele lat…
Dzisiaj to normalne, że kobieta ma młodszego od siebie męża, kochanka, zwanego przyjacielem, ale na początku lat 90. prawo do tego miała jedynie Alexis Carrington, która porywała do łóżka kolegów swoich dorosłych synów, a ci nie uciekali z krzykiem − przeciwnie, wyglądali na zadowolonych. Polska akceptowała, przynajmniej jako tako, związek mężczyzny z dziewczyną w wieku jego córki, ale w drugą stronę? To już czysta perwersja i pornografia. Seksualność kobiety kończyła się gdzieś około trzydziestego piątego roku życia, i to w najlepszym przypadku, albowiem Polka ma obowiązek urodzić dzieci, wychować je, o seksie nie myśli, bo jak wiadomo, jest zarobiona albo się modli… Przypominam − to czasy sprzed seriali Matki, żony i kochanki, Seks w wielkim mieście czy Miasto kocic. I nagle w „Twoim Stylu” wielki artykuł Kocham młodszego. Z wyjątkiem profesor Marii Szyszkowskiej kobiety bały się publicznie pokazać twarz, występują anonimowo, jak jakieś seryjne morderczynie, ma się wrażenie, że konspiracja jest dokładnie taka sama jak przy pisaniu tekstu o gejach albo chorych na AIDS.
Wrażenie, szczególnie z perspektywy lat, jest potworne, ale strasznie prawdziwe, bo zakłamanie dotyczące wieku i akceptacji zachowań seksualnych było w tamtych czasach dramatyczne. Pamiętam ten artykuł, bo znałam wtedy parę, która robiła wszystko, by nie wyszło na jaw, że kobieta jest, uwaga, o dwa lata starsza od mężczyzny! Ileż było komentarzy, dowcipów, a oni w końcu się rozstali, bo nie mogli znieść presji. Dzisiaj posiadanie „toy boya” to wręcz obowiązek dojrzałych kobiet w wielu kręgach, coś normalnego. Na szczęście zanim ludzie się zakochają lub zaprzyjaźnią i pójdą ze sobą do łóżka, nie zaglądają sobie do metryk.
Tematem tabu przestaje też być alkoholizm. Niby o nim mówiono, ale zawsze półgębkiem, bo było wiadomo, że wóda to część kultury, spędzania czasu, a do tego środek płatniczy w kraju, gdzie za mocny alkohol można było dostać szynkę. Wiem, bo moja mama w latach 80. kartki na wódkę wymieniała na szynkę, schab albo na papierosy. Kiedy do domu przychodził hydraulik albo elektryk, bez kielicha nie zaczynał roboty, a mój kuzyn „za flaszkę” dostał ważne papiery w urzędzie szybciej niż w trzy tygodnie. Flaszka to był nieodłączny, oswojony element polskiego pejzażu. A o chorobach wynikających z nadmiernego spożycia, o niebezpieczeństwie, o tym, co wódka robi z ludzi, mówiono rzadko. Do teraz.
W warszawskim Radiu Kolor pojawia się kultowa dla wielu i skutecznie przełamująca społeczne tabu audycja, którą prowadzi Krzysztof Alkoholik, czyli Krzysztof Dowgird. Nadawano ją zawsze w poniedziałki o godzinie 22.10 na żywo z udziałem lekarzy, ekspertów, ludzi chorych. Mówiono o tym, jaka to choroba i jak z nią żyć. Alkoholik to nie śmierdzący menel spod budki, ale niejednokrotnie pan w garniturze, lekarz, urzędnik, a coraz częściej − kobieta, matka, kochanka. Tak, media zaczynają otwarcie, acz bardzo powoli pisać o alkoholizmie kobiet. Jeszcze nieśmiało, ale zaczyna się mówić o tym, że Polki może nie masowo, ale coraz częściej sięgają po procenty i ma to realny wpływ na ich życie i psychikę, na to, jakimi są matkami, żonami, jak czują się same ze sobą. Okazuje się, że dla wielu kobiet syndrom matki Polki jest nie do przejścia, że sobie nie radzą, a wymaga się od nich coraz więcej. To dopiero początek zmian.
Polacy piją wtedy na potęgę. W 1995 roku 0,44 litra na głowę w gospodarstwie, wliczając w to dzieci i staruszki. Media zaczynają więc prowadzić wielką akcję, która ma uświadomić, czym jest picie. Mówi się na przykład, że picie wina nie tylko jest „zdrowsze”, milsze dla oka, bo tak szybko nie odpływa się w alkoholową krainę białych myszek i skacowanych tupiących mew, ale też przybliża nas do Europy.
Bowiem w Europie, do której tak dążymy, nie pije się nałogowo wódki, ale właśnie wino. Nie od rana, nie solo, tylko do obiadu. Uczymy się „pić jak ludzie” i pewnie dlatego niemal w każdej gazecie A.D. 1995 znajduje się instrukcja, co jeść do wina, jaki ser, jakie mięsa i jak dopasować kieliszek. Jakby w mediach nie wiedzieli, że wino z gwinta w wersji jabcok, znanej niegdyś jako „czar PGR-u”, nadal jest obecne w życiu Polaków. Wystarczy wyjść pod blok.

EKSTRADYCJA

Nie może być inaczej − musi być osobny podrozdział.
9 listopada serial Ekstradycja wszedł do TVP. Wcześniej pojawił się na kasetach wideo, a w wypożyczalniach były na niego zapisy, czekało się na niego jak niegdyś pod pawilonem handlowym na regał albo na pralkę. I było warto. Wreszcie, przy szalejącej na ulicach i w biznesie mafii, przy codziennych informacjach w mediach o strzelaninach, wyławianych z akwenów rozczłonkowanych trupach i przekrętach przy prywatyzacji, dostaliśmy opowieść czerpiącą garściami z tego, co nas otaczało. Świetny serial sensacyjny, który zbudował ogromną popularność Marka Kondrata.
Kondrat zagrał komisarza Olgierda Halskiego, typowego zdolnego gliniarza z wielkimi problemami z kobietami, alkoholem, rodziną. Halski nie jest Adonisem ani supermenem. Ma już swoje lata i brzuszek rysuje się pod luźną koszulką, przykrytą zbyt dużą skórzaną kurtką. Ale nic to. Ma też poczucie humoru, dystans do świata i zależy mu na sprawiedliwości.
Kiedy go poznajemy, jest niezbyt trzeźwym rozwodnikiem, którego córkę wychowuje bogata, dość potworna siostra. On sam jest w niełasce u przełożonych. Nie może być wzorem dla nikogo. Ale to dobry „pies”, a te z wiekiem zyskują. Stanie sam na sam, przy pewnym wsparciu kolegów, do walki z mafią, która produkuje i sprzedaje narkotyki, walutę, handluje ludźmi, morduje ich i porywa. Mafią, która często nosi eleganckie garnitury i wozi się rządowymi limuzynami.
To pewna kontynuacja postaci Franza Maurera z Psów, tylko Halski mniej klnie. Wszak to TVP, a tu kląć wtedy nie wypadało. Reszta niemal się zgadza. Postać pokiereszowanego gliny z mocnymi moralnymi i etycznymi zasadami ma swoje amerykańskie pierwowzory, choćby Brudny Harry, który tak jak Halski miał na pieńku z przełożonymi, mafią, kobietami, alkoholem i dawnymi wrogami; miał też specyficzne poczucie humoru. Notabene filmy o Brudnym Harrym święciły wówczas triumfy w wypożyczalniach kaset, w ramach nadrabiania filmowych zaległości. Sama tak obejrzałam po raz pierwszy wszystkie części jego filmowych przygód i przy okazji zakochałam się na zabój w Clincie Eastwoodzie. Nasza odpowiedź na amerykańskiego glinę była naprawdę zgrabna. W Kondracie się co prawda nie zakochałam (nie był aż tak super jak Eastwood), ale jak miliony Polaków czekałam na kolejne odcinki serialu, którego sukces krył się w wiarygodności i autentyczności.
Halski ma przełożonych. Z jednym się przyjaźni, to Stefan Sawka, grany arcysmacznie przez Witolda Dębickiego, momentami nawet lepszego niż Kondrat. To w ogóle nie tylko aktualny, dobrze napisany i wyreżyserowany (Wojciech Wójcik), ale przede wszystkim świetnie grany serial, jeden z niewielu tak dobrych w tym czasie. Kogo tam nie ma: Krzysztof Kolberger, Wojciech Wysocki, Małgorzata Pieczyńska, Renata Dancewicz, Jolanta Fraszyńska, Beata Tyszkiewicz, Andrzej Zieliński, Maria Pakulnis, Paweł Wilczak, Jan Machulski, Sławomir Orzechowski, Jerzy Trela, Janusz Gajos, Jan Englert, Piotr Fronczewski, Karol Strasburger.
W roli bezwzględnego mafiosa z rosyjskim rodowodem wystąpił producent filmowy Lew Rywin oraz jego cygara. Kto widział serial, ten wie, o czym mówię…
Przez trzy serie Ekstradycji przewinęła się czołówka polskich aktorów. Był to jeden z kilku nieobciachowych seriali lat 90. Taki, w którym zagrać to nie wstyd. Niedawno w powtórkach obejrzałam go znowu. Wszystkie trzy serie − ostatnia miała premierę w 1999 roku. Zabawna jest „stylówa” Halskiego i jego kumpli − moda męska z tamtych czasów, sztukowana czym się dało, ale z aspiracjami na Amerykę. Spodnie „na Pawełka”, czyli pasek w talii, te wielkie kurtki, bluzy… Cudowne. Moda kobieca w Ekstradycji to doskonały przegląd tego, co się nosiło, i dowód na to, że babki wyglądały wtedy lepiej od mężczyzn. Kombinacje bieliźniane, wielkie okulary i eleganckie kostiumy Pakulnis, marynarki i teczki Pieczyńskiej czy sweterki i styl na grzeczną studentkę Dancewicz to już klasyka. Poza tym tak mieszkaliśmy i takie mieliśmy meble, samochody, szklanki, talerze − jest to świetny przegląd wnętrz z lat 90. Taka była ulica, sklepy, samochody, takie były szyldy, reklamy, knajpy, bary i przydomowe ogrody. Ale poza tym to niesamowity dokument połowy lat 90. Bez przesady, ale fragmenty można pokazywać dzieciom na lekcjach historii. Niech się uczą. Oglądając zunifikowane seriale z początku XXI wieku, gdzie wszyscy mają te same regały z Ikei, śpią w jednakowej pościeli, noszą ciuchy sieciówki sponsorującej serial, a aktorki mają identyczne twarze i wykrój ust rodem z niemieckich filmów porno, można zatęsknić za autentycznością Ekstradycji. Pierwsze dwie serie są super, trzecia nadęta, wykombinowana przeraźliwie, a już końcówka przyprawia o dreszcze. I nie są to bynajmniej dreszcze podniecenia.

 
Wesprzyj nas