„Zapiski z Annopola” to porywająca kontynuacja losów Anny Duszkowskiej, opisanych przez Wiesławę Bancarzewską w „Powrocie do Nałęczowa”.


Anna stara się nie myśleć o współczesnym świecie, który opuściła na dobre. Jej życie jest teraz w Annopolu w latach trzydziestych, u boku ukochanego męża i córeczki Walentynki. Zajmuje się domem, odwiedza przyjaciół, zaczyna robić karierę jako autorka książek dla dzieci.

Niespodziewanie dostaje niezwykłą szansę od losu, szansę na odzyskanie rodziny. Już niedługo spotka tatę, ciocię Marysię i babcię Duszkowską. Jedno jednak nie daje jej spokoju – zbliżająca się wojna…

„Zapiski z Annopola” to barwna opowieść o miłości i sile rodzinnych więzi. Autorka sugestywnie kreśli obrazy miast i miasteczek przedwojennej Polski. Przede wszystkim jednak przypomina o wadze międzyludzkich relacji, tęsknocie za ciepłem domowego ogniska, spokojem i prostotą.

Kto z nas nie chciałby, chociaż na chwilę, przenieść się w czasie. Zobaczyć ponownie bliskich, których już nie ma? Dowiedzieć się, jacy byli, o czym marzyli… Wrócić do dni, kiedy uczucia nazywały się podobnie, ale… smakowały inaczej. Taką podróż funduje nam pani Wiesława Bancarzewska. Dałam się oczarować tej historii.
Justyna Sieńczyłło o „Powrocie do Nałęczowa”

Wiesława Bancarzewska – emerytowana nauczycielka biologii, autorka publikacji dydaktycznych. Jest nocnym markiem, ponieważ to nocą właśnie słucha muzyki i czyta, co w rękę wpadnie, od książek L.M. Montgomery po dzieła współczesnych myślicieli. Współpracowała z miesięcznikiem „Kocie Sprawy” i nie ukrywa, że o kotach może mówić, śpiewać, pisać wszędzie, zawsze i o każdej porze. Miłośniczka stylu retro oraz stojących zegarów. Mieszka w Inowrocławiu z mężem i czterema kotami.

Wiesława Bancarzewska
Zapiski z Annopola
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 18 czerwca 2014
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym

Lipiec 1938
Pięć dni po powrocie z Nałęczowa

Ludzie mówią, że czas nie stoi w miejscu.
To prawda, ale tylko wtedy, gdy ma się jedno życie. Ja mam dwa życia i dwa czasy. Jeden z moich czasów zatrzymał się czwartego listopada dwa tysiące jedenastego roku. Ten dzień wciąż na mnie czeka, za modrzewiem.
A w Annopolu pory roku przebiegają zgodnie z kalendarzem i dużo się dzieje. Poza życiem rodzinnym absorbuje mnie teraz nowy zawód: otóż jestem autorką bajek dla dzieci.
Nigdy nie sądziłam, że zajmę się wymyślaniem bajek, ale co było robić? Musiałam!
Ze względu na męża.
– Aniu, poczytasz mi swoją książkę? – spytał Olek wówczas, gdy kończyłam pracę nad autobiograficzną powieścią o roboczym tytule Powrót do Nałęczowa.
W latach trzydziestych ta książka nie miała prawa ujrzeć światła dziennego, napisałam ją wyłącznie dla czytelników żyjących w dwudziestym pierwszym wieku. Byłam więc zmuszona do pisania, że tak powiem, na dwa zeszyty, oba w identycznych, marmurkowych okładkach. W jednym snułam prawdziwą opowieść o swoim życiu, drugi zaś był przykrywką, alibi, i zawierał zabawne historyjki o zwierzętach zamieszkujących Las Idealny.
Gdy przeczytałam Olkowi jedną z tych historyjek, poprosił zaraz o drugą, potem o trzecią. A później oświadczył, że są dobre i że powinnam je opublikować.
Tak zaczęła się przedwojenna kariera Anny Obryckiej. Pisanie bajek to coś akurat dla mnie i chyba jestem w tym niezła.
A Powrót do Nałęczowa?
Cóż, na półce w toruńskim mieszkaniu ciągle czekają cztery zapisane zeszyty. Nie muszę się martwić, że atrament wyblaknie, ponieważ tam czas stoi w miejscu. Moja powieść zostanie wydana dopiero wtedy, gdy na stałe wrócę do Torunia.
Nie zadaję sobie pytania, kiedy to nastąpi…
Mam nadzieję, że przede mną i Olkiem jeszcze dziesiątki wspólnych lat. Jednak jak każdy człowiek nie wiem, co przyszłość przyniesie. Życie jest pełne niespodzianek, a kiedy ma się dwa życia, to niespodzianek jest dwa razy więcej.

***

Zaraz po obudzeniu Franek spojrzał w lusterko, żeby upewnić się, czy ciągle jest lisem. Tak – był lisem, już ósmy dzień był lisem.
Postawiłam kropkę na końcu zdania, osuszyłam atrament bibułą i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku zamknęłam zeszyt. Teraz czas zająć się domowymi sprawami.
Wyjrzałam przez okno. Bronek, Kasia i Walentynka bawili się w piaskownicy. Cała trójka wspólnymi siłami usypywała wielką, piaskową górkę.
– Idę do kuchni! – krzyknęłam w stronę piaskownicy.
Dzieci spojrzały na mnie, kiwając głowami i znów wróciły do przerwanej zabawy. Mogłam spokojnie spuścić je z oka, ponieważ dworski park był bezpiecznym miejscem. Co prawda nasz staw w ciągu ostatnich pięciu lat nie wysechł, jednak przy piaskownicy czuwały wilczury. Olek tak je wytresował, by nie pozwalały dzieciom zbliżać się do wody. Niektórym psom ufa się bardziej niż ludziom, Ton i Bajka do nich należą.
W kuchni pachniało wanilią.
Celińska wyciągała z pieca foremki z crème brûlée, a Horacy jak zwykle siedział w ramkach za szybką. Nie doskwierała mu samotność. Obrazek z papugą wisiał teraz w towarzystwie nowych, namalowanych przez Olka akwarelek. Przedstawiały żurawia, puszczyka i sokoła.
To nie jedyna zmiana w annopolskiej kuchni. Zestawione w kształcie litery L stoły przykryłam kraciastą ceratą. Przy ścianie między oknami zmieściły się dwa fotele i stojąca lampa ze szklanym kloszem. Na parapecie obok kwiatów stało radio Echo, czterolampowy odbiornik w obudowie wyglądającej jak mała szafka z otwartymi na oścież drzwiczkami.
Jednak najważniejsza zmiana polegała na tym, że wywalczyłam sobie prawo do gotowania.
Jak wiadomo, pani administratorowa Obrycka nie powinna osobiście przesuwać pogrzebaczem fajerek na piecu ani brudzić sobie rączek mąką. Na szczęście nie byłam już wyłącznie administratorową, czyli kobietą na etacie żony. Autorka książek dla dzieci to jakby artystka, a artyści mają różne dziwactwa, które należy tolerować.
Celińska przestała więc przewracać oczami, gdy wkładałam fartuch i zagniatałam ciasto na kluski śląskie albo piekłam pączki.
Dzisiaj miałam w planie pizzę, potrawę, którą odważyłam się wprowadzić do naszego przedwojennego menu dopiero rok temu.
– Zupa gotowa, krem zapieczony, to ja już tu nie mam nic do roboty. – Celińska rozwiązywała troczki fartucha w tym samym momencie, gdy ja zawiązywałam swoje.
– Ale posiedzi pani ze mną? – spytałam.
– Pewnie, że tak. Nigdzie mi się nie spieszy.
Kiedy rozrabiałam mąkę z wodą, do kuchni wbiegły dzieci.
– Mama, daj chleba – poprosiła Walentynka.
– Zgłodnieliście?
– Nie, muchę bydziem futrować – wyjaśnił Bronek.
Opłukałam ręce zimną wodą, odkroiłam jedną kromkę z bochenka i podałam ją Bronkowi.
– To za mało. Mucha bardzo głodno.
Uśmiechając się porozumiewawczo do kucharki, odkroiłam dwie następne kromki.
– Wystarczy?
– Wystarczy – przytaknął Bronek. – Ino jeszcze wody w misce trza.
Gdy zaopatrzona w prowiant gromadka opuszczała kuchnię, w drzwiach pojawił się mój mąż.
– A wy dokąd tak gnacie?
– Mucha na nas czeka!
Trzy pary bosych nóżek zatupotały po schodach. Dzieci pobiegły do ogrodu i do swoich spraw, do których my, dorośli, nie mieliśmy dostępu.
– Kasia jak z obrazka, a Bronek zapowiada się na bystrego chłopaka. Lubię te dzieciaki od Sokolnickiej – powiedział Olek, nalewając do szklanki kompot ze stojącego na stole dzbanka.
– Naszej Walentynce też nic nie brakuje – mruknęła Celińska.
Tak, naszej Walentynce niczego nie brakowało.
Podniosłam głowę znad stolnicy i uśmiechnęłam się do Olka, do Celińskiej i do łasiczki, która wychodziła właśnie ze spiżarni.
Bronek i Kasia mieszkali w annopolskich czworakach. Ich mama, Magda Sokolnicka, pracowała przy obrządku świń, poza tym była siostrą Gudejki. Między Obryckimi a całą rodziną Gudejków zawsze dobrze się układało.
Prawie każdego ranka dzieci Sokolnickiej ciągnęły za sznur wiszący przy bramie wjazdowej. Nitecki człapał, pobrzękiwał kluczami i mrucząc coś pod nosem, wpuszczał małych gości. Walentynka czekała na ten moment z niecierpliwością, bo:
– Wiesz, mama, Kasia i Bronek to moi przyjaciele.
Następnego dnia, jeszcze przed śniadaniem, Walentynka chciała pobiec do parku, by zobaczyć muchę.
– Daj spokój – sprzeciwiłam się. – Twoja mucha na pewno gdzieś odleciała.
– Nie odleciała, ona leży pod krzakiem.
– Jeśli leży pod krzakiem, to już nie żyje.
Buzia małej wykrzywiła się w podkówkę.
– Wczoraj żyła, zjadła chleb i ruszała ogonem.
– Walentynko, muchy nie mają ogonów.
– Nasza ma! Jak nie wierzysz, mama, to chodź, pokażę ci.
Blisko muru, między dwoma krzakami derenia zobaczyłam… kupkę czarnego nieszczęścia – wychudzonego psa, który chyba konał z głodu.
– Ten pies nazywa się Mucha? – spytałam.
– Tak, Bronek wymyślił, że Mucha.
– A może być Muszka?
– Może być – zgodziło się moje dziecko.
Muszka nie protestowała, gdy wzięłam ją na ręce i niosłam do domu. Nie byłam nawet pewna, czy wie, co się z nią dzieje. Ale żyła i chciała żyć, bo leżąc na kocyku, zjadła rozmoczoną w mleku bułkę.
Bajka, Ton oraz Pani Kotka rozumiały, że pod nasz dach trafił ktoś bardzo słaby, ktoś, kogo nie wolno zaczepiać. Przez cztery dni Muszka leżała w ciemnym kącie pod schodami. Nie czuła się samotna, bo Walentynka, kucając przy kocyku, recytowała jej w kółko swój ulubiony wierszyk o chorym kotku:
Pan Kotek był chory i leżał w łóżeczku,
I przyszedł kot doktór: – Jak się masz koteczku?
– Źle bardzo… – I łapkę wyciągnął do niego.
Wziął za puls pan doktór poważnie chorego…*

Czarny piesek na pewno nic z tego nie rozumiał, jednak cichy, życzliwy szczebiot dziecka miał tak samo dobroczynny wpływ na zdrowie jak mleko.
Piątego dnia z kąta pod schodami zniknęły i Muszka, i kocyk. Okazało się, że przygarnięta psina przeniosła swoje legowisko do sypialni, konkretnie – pod łóżeczko Walentynki.
Nie dziwiłam się. Każdy lubi słuchać kojącego szeptu, ton głosu jest ważniejszy niż sens wypowiadanych słów.

* S. Jachowicz Chory kotek, w: Upominek z prac Stanisława Jachowicza: bajki, nauczki, opisy, powiastki i różne wierszyki, s. 27, wyd. 3; Poznań, druk i nakład Jarosława Leitgebra,1902.

***

We wtorek Olek wpadł do domu na szybki obiad i zaraz znów odjechał do pracy. Zaczęły się żniwa, pogoda dopisywała, więc należało wykorzystać każdą godzinę. Przyzwyczaiłam się już do tego, że mąż wiosną i latem pracuje od rana do późnego podwieczorku.
Popołudnie spędziłyśmy w ogrodzie, jak trzy śpiące królewny. Walentynka spała w hamaku, Muszka (która nie odstępowała mojej córki na krok) odpoczywała pod hamakiem, a ja drzemałam na leżaku. O piątej zaprowadziłam małą do kuchni i oddałam pod opiekę Celińskiej.
Sama pobiegłam na górę.
Schody w Annopolu trzeszczały jak dawniej. Dwa lata temu obejrzał je cieśla z Dębińca, pan Maziejuk, i uznał, że nie ma tu nic do naprawienia.
– Pani Obrycka, prędzej się dwór rozpadnie niż te schody, one wytrzymają dwieście lat albo lepiej. A że trzeszczą? Widać tak musi być, każda deska kiedyś żywa była.
Gdy Maziejuk zamykał skrzynkę z narzędziami, z góry schodziła Wandzia. Zatrzeszczało. Pierwszy raz wsłuchałam się uważniej w ten odgłos. Stary cieśla miał rację, to nie usterka – to dom mówi do nas.
Tamtego dnia poznałam jeszcze jeden język.
Dziś, kiedy szłam do sypialni, schody powtarzały dwa słowa:
Nowe łasz-ki!
Nowe łasz-ki!
Niedawno pojechałam do Poznania z Bibi Wysocką na zakupy. Olek nie wiedział, że kupiłam wówczas ekstrawagancką sukienkę z matowego jedwabiu w biało-czarną kratkę i czarny cylinderek (ostatni krzyk mody!).
Ubrałam się w nowy strój, a potem siadłam przed lus-
trem, odgarnęłam włosy z czoła i centymetr po centymetrze obejrzałam całą twarz.
Znowu nic. Ani jednej nowej zmarszczki, choćby malutkiej, najmniejszej kreseczki.
Zawiedziona odsunęłam się od lustra. Może to idiotycznie brzmi, ale martwił mnie brak zmarszczek.
W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku wyglądałam dokładnie tak jak wtedy, gdy wyszłam ze swojego mieszkania i na berlińskim dworcu wsiadłam do pociągu, który zawiózł mnie prosto na ślub.
Gdybym spotkała się dzisiaj z Bartkiem, to nie zauważyłby żadnej zmiany i w życiu by nie uwierzył, że między naszą ostatnią rozmową o zapiekance a obecną chwilą zdążyłam urodzić dziecko i odchować je do czwartego roku życia.
Żarty żartami, jednak problem jest.
Z upływem czasu człowiek powinien się marszczyć, wiotczeć, przygarbiać. Wiem, wiem, każda kobieta, która to przeczyta, puknie się palcem w czoło. Zgoda. W przypadku człowieka płci pięknej starzenie się powinno odbywać się z pewnym poślizgiem.
Tylko że mój poślizg trwa niepokojąco długo. Ile ja właściwie mam lat?
Czterdzieści osiem (zliczając uczciwie wszystkie przeżyte wiosny)?
Czterdzieści dwa (bo wtedy czas się zatrzymał)?
Westchnęłam lekko i patrząc w lustro, przesunęłam cylinderek bardziej na bakier, a później starsza Anna mrugnęła do tej drugiej, o sześć lat młodszej Anny i obie przestały się martwić.
Na razie nie ma dramatu. Jeszcze mieszczę się w górnej (dolnej?) granicy normy. Według dokumentów niedawno skończyłam czterdzieści jeden lat, a w porównaniu z przedwojennymi rówieśniczkami prezentuję się na jakieś trzy11
dzieści pięć. Poza tym w oczach faceta, który mnie kocha, wyglądam tak samo jak w dniu naszego pierwszego spotkania i pewnie tak już pozostanie, bo miłość jest ślepa.
Myśląc o miłości, zajęłam pozycję obserwacyjną przy oknie. Gdy przed ganek podjechał nasz służbowy wolant, odsunęłam się od firanki, mąż nie powinien mnie teraz zobaczyć. Odeszłam od okna i uchyliłam drzwi, by wiedzieć, co się dzieje na dole. Olek najpierw sprawdził, czy nie ma mnie w bibliotece, później poszedł do kuchni. Po pięciu minutach biegł już po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz.
W sypialni zobaczył tylko śpiącą na fotelu kocicę, bo byłam zasłonięta drzwiami, które otworzył, wchodząc do środka.
Kiedy z zawiedzioną miną obrócił się do wyjścia, pchnęłam zakrywające mnie drzwi.
– Szuka pan kogoś?
Spojrzał na mnie po swojemu, krótko. Ale przecież żaden facet nie potrafił lepiej okazać oczarowania. Potem lekko odchylił głowę do tyłu i zmienił wyraz twarzy na bardziej oficjalny.
– Nikogo nie szukam, to moja sypialnia. Ciekaw jestem, co pani tu robi?
– Och, przepraszam, zdaje się, że zabłądziłam. Już wychodzę.
Zrobiłam dwa kroki w lewo, lecz Olek był szybszy, błyskawicznie zamknął drzwi, po czym przekręcił klucz w zamku. Kilka sekund później mój cylinderek wysokim łukiem przeleciał przez sypialnię i padł na łóżko.

***

– Wandziu, wstaw do chińskiej wazy kwiaty, najlepiej róże. Będziemy mieli gościa na herbacie.
– Kogo?
– I tak nie znasz – fuknęłam zaczepnie, wiedząc z góry, że pokojówka nie zadowoli się taką odpowiedzią.
– Wielka mi tajemnica! Chyba w czapce niewidce nie przyjdzie.
Miał nas dziś odwiedzić nowy sekretarz rotmistrza Gibowskiego, niejaki Jerzy Zadworny. Olek znał go zaledwie od paru tygodni, jednak ocenił, że to porządny człowiek: „Wiesz, Aniu, dobrze byłoby go zaprosić do Annopola i nawiązać stosunki towarzyskie”.
Czemu nie? Zawsze ciągnęło mnie do porządnych ludzi.
Państwo Obryccy powitali swojego gościa na ganku, gość zostawił kapelusz i rękawiczki w holu, a następnie został wprowadzony do salonu. Wszystko zgodnie z obowiązującą tu etykietą.
Zadworny był nieco młodszy od Olka, trochę wyższy i dużo bledszy. Właściwie to cały był jakby wyblakły, gdyż natura dała mu kredowobiałą skórę i jasne włosy.
Po wymienieniu zwyczajowych grzeczności spojrzał z zainteresowaniem na Miłość niebiańską i miłość ziemską Tycjana.
– Wyjątkowo dobra kopia, pięknie urządziła pani swój salon.
– To nie moja zasługa, tutaj wszystko należy do pracodawców męża.
Zadworny lekko się stropił i zamilkł.
– Cały dwór w Annopolu jest własnością państwa Gibowskich – Olek wyjaśnił sprawę do końca.
– Tak, słyszałem.
W tym momencie do salonu weszła Wandzia, przyniosła tacę z zastawą i ciasteczkami. Gdy rozstawiała filiżanki, nasz gość zwrócił uwagę na herbaciany stolik, przy którym siedzieliśmy.
– Zdaje się, że to Napoleon III, z tych bezpretensjonalnych. Pewnie połowa ubiegłego wieku.
Zaczęłam podejrzewać, iż cała wizyta upłynie na omawianiu po kolei wszystkich znajdujących się w salonie kanap, foteli, serwantek, krzeseł, obrazów i tak dalej. Może Gibowscy zatrudnili na stanowisku sekretarza historyka sztuki albo innego speca od antyków, a może to jakiś sfiksowany koneser, dla którego meble są ważniejsze niż ludzie?
Nagle do rozmowy wtrąciła się Wandzia:
– Ten stolik jest z fabryki mebli Antoniego Tabaki, proszę pana. Ze Swarzędza.
Zaskoczony Zadworny spojrzał na pokojówkę, później na nas i chyba postanowił nie wdawać się w dyskusje ze służbą domową, bo ni stąd, ni zowąd przeszedł na niemiecki.
– Ich muss zugeben, dass ich zum ersten Mal in meinem Leben von einer Magd belehrt werde. Ist sie auch in anderen Bereichen so talentiert?*

* Ich muss zugeben… (niem.) – Muszę przyznać, że pierwszy raz zostałem pouczony przez pannę służącą. Czy ona w innych dziedzinach jest równie utalentowana?

Milczeliśmy z Olkiem jak zaklęci, ponieważ dobrze wiedzieliśmy, kto teraz zabierze głos. Od pięciu lat uczyłam Wandzię niemieckiego, więc swobodnie posługiwała się tym językiem.
Usłyszawszy słowa Zadwornego, chwyciła pod pachę pustą tacę i powiedziała bardzo serio:
– SIE kann für sich selbst sprechen!*

* SIE kann… (niem.) – ONA umie sama odpowiedzieć!

Następnie wyszła, bezgłośnie zamykając za sobą drzwi.
Pierwsza wizyta, która powinna przebiegać gładko oraz konwencjonalnie, mocno się skomplikowała. Teraz ważyły się losy naszej znajomości. Albo, albo…
Facet coś rozważał, bo przez kilka sekund spoglądał w stronę mosiężnej klamki od drzwi.
Potem uśmiechnął się przepraszająco.
– Głupio wyszło… byłem przekonany, że ta panna…
– Panna Wanda Graczyk – podpowiedziałam usłużnie.
– …że panna Wanda Graczyk nie rozumie po niemiecku.
– Na świecie aż roi się od błędnych przekonań – mruknęłam.
– Litości…
To wystarczyło. Mój mąż, który do tej pory siedział cicho, raptem pochylił się do przodu, klasnął w ręce i zaproponował coś, czego nie wypadało zaproponować podczas pierwszej wizyty.
– Panie Jerzy, wódki się pan napije?
– Chętnie.
Olek przyniósł z kredensowego butelkę angielskiej gorzkiej, ja poszłam do kuchni po przekąskę: czarny chleb i suszącą się w płóciennym woreczku słoninę.
Godzinę później w annopolskim salonie toczyła się wartka rozmowa, jak to bywa między ludźmi, którzy znaleźli nić porozumienia.
– Nawet gdybym sobie żyły wypruł, nie zrobię takiej kariery, jakiej oczekuje ode mnie matka – zwierzał się Jerzy, drapiąc po głowie Bajkę.
– A czego oczekuje? – spytałam.
– W ostatnim liście napisała, że jakbym w odpowiednim czasie poszedł do seminarium duchownego, to już bym był kardynałem!
– Kardynałem nie zostaniesz, ale nie martw się – stwierdziłam z niewinną miną. – Ich bin mir sicher, dass auch du in anderen Bereichen talentiert bist*.
Posłał mi krzywy uśmiech i mrugnął w stronę Olka.
– Twoja żona potrafi wbić żądło.
– Za to ją kocham.
Następnego dnia Jerzy Zadworny przysłał do Annopola kwiaty. Dla panny Wandy Graczyk.

* Ich bin… (niem.) – Mam pewność, że ty również jesteś utalentowany w innych dziedzinach.

Sierpień 1938

Pierwszy zachorował na grypę stróż z Dębińca, potem inni. Doktor Majewska jeździła po okolicy od rana do wieczora, mimo to choroba zataczała coraz szersze kręgi.
Na szczęście dotąd nikt nie umarł. Ludzie leżeli z gorączką dwa, trzy tygodnie, łykali zapisane przez lekarkę proszki i powoli wracali do zdrowia. Ale grypa nie odchodziła, jedni wstawali z łóżek, inni się do nich kładli. I ciągle panował strach.
Najbardziej bano się o dzieci, bo one najsłabsze. O starców jakoś mniej się kłopotano. Na własne uszy słyszałam, jak woźnica Pujanek, skądinąd przyzwoity człowiek, mówił o swoim dziadku:
– Może wyżyje i jeszcze pozipie, a jak przyjdzie mu kipnąć, to kipnie.
Pewnego ranka zamiast Wandzi przyszła do nas jej mama z wiadomością, że córkę zmogła grypa.
Poratowałam panią Graczykową tabletkami oraz pewną kwotą pieniędzy. Lekarstwa pochodziły z toruńskiej apteki, więc wyłuskałam je z listków i zapakowałam do blaszanego pudełeczka po igłach, a pewna kwota pieniędzy to sto złotych (nie przechwalam się tu swoją szczodrością, lecz piszę uczciwie, jak było).
Zrozumiałe, że nie szukaliśmy na miejsce Wandzi żadnej zastępczyni. Podczas epidemii im mniej ludzi w domu, tym lepiej. Zresztą razem z Celińską świetnie sobie radziłyśmy. Ja sprzątałam, ona gotowała, Walentynka bawiła się z Muszką, później przyjeżdżał Olek, porządnie mył ręce, nacierał je spirytusem i dopiero wtedy przytulał nasze dziecko.
Wszystko szło ustalonym torem do momentu, kiedy zauważyłam, że czoło kucharki jest bardziej rozpalone niż kuchenny piec. Grypa znów zaatakowała.
Na polu bitwy zostałam sama, a pole było niemałe.

 
Wesprzyj nas