Niesamowita baśń. Olśniewająca, tajemnicza, przyprawiająca o dreszcz. Ale też mówiąca o tym, co ważne dla każdego: o miłości, sztuce, trudnych wyborach i skomplikowanych relacjach



Emilia wiedzie bezpieczne życie u boku tureckiego męża, dopóki napięte stosunki pomiędzy imperium osmańskim a Rosją nie doprowadzą do wybuchu wojny krymskiej. To burzy spokój rodziny. Zakir postanawia bowiem przyłączyć się do walk, a żona podąża za nim, choć oznacza to rozstanie z ukochanym synem.

Jak potoczą się dalsze losy Emilii? Czy jej dorastająca w Rosji córka Maria pozna prawdę o swoich tureckich korzeniach oraz starszego brata? Czy dorosły już Kemal wybaczy matce, że go porzuciła jako dziecko, wybierając swobodne życie poza haremem?

Dorota Ponińska umieszcza swoje bohaterki w wielonarodowościowym środowisku pośród przepięknego krajobrazu Półwyspu Krymskiego, którego uroda stanowi inspirację dla poetów i malarzy. Zabierze czytelnika także do Petersburga, Paryża i Stambułu. Przy okazji przedstawi sylwetkę Iwana Ajwazowskiego, wybitnego malarza marynisty z końca XIX wieku, oraz innych twórców jego pokolenia.

Każda dobra powieść, nawet „realistyczna”, jest baśnią. „Podróż po miłość” jest tego znakomitym przykładem. To niesamowita baśń. Olśniewająca, tajemnicza, przyprawiająca o dreszcz. Ale też mówiąca o tym, co ważne dla każdego: o miłości, sztuce, trudnych wyborach i skomplikowanych relacjach. „Maria”, tom drugi cyklu, potwierdza klasę Doroty Ponińskiej i każe z niecierpliwością wypatrywać jej następnej książki.
Jakub Winiarski, pisarz, nauczyciel pisania

Dorota Ponińska – absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. Dyplom uzyskała w Katedrze Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki UW. Ukończyła także amerykanistykę i public relations. Przez kilkanaście lat pracowała w branży PR, zarówno w agencji, jak i w międzynarodowych korporacjach. Była członkiem zespołu ds. uzyskania przez Warszawę tytułu Europejskiej Stolicy Kultury. Po tych doświadczeniach zawodowych postanowiła poświęcić czas nowym pasjom: kulturze Orientu i pisaniu. Została słuchaczką Podyplomowego Studium Stosunków Międzykulturowych na Wydziale Orientalistycznym UW. Różnorodność cywilizacji, kultur i obyczajów uważa za największe bogactwo świata, a szczególnie ciekawy wydaje jej się szeroko pojęty Wschód. Najbardziej inspirują ją dalekie podróże i ciekawe spotkania.

Dorota Ponińska
Podróż po miłość. Maria
Seria: Podróż po miłość
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 21 maja 2014

Rozdział I
Kim ja jestem?

Moja mama uwielbiała tajemnice. Skrywała przeszłość za woalem niedomówień i uników, które irytowały mnie i niepokoiły. Mieszkałam z nią i z ciocią Nadire w drewnianym domu nad morzem. Nie miałam rodzeństwa, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. A dookoła – same zagadki. Na przykład język. Prawie wszyscy wokół mnie mówili po rosyjsku. W języku Puszkina bawiłam się z innymi dziećmi. Ale mama rozmawiała ze mną tylko po polsku, a ciocia Nadire po francusku. Gdy zwracałam się do nich po rosyjsku, nie reagowały. A do tego, kiedy nie chciały, żebym rozumiała, rozmawiały między sobą w jakimś przedziwnym języku, niepodobnym do żadnego z tych, które znałam. Dużo później dowiedziałam się, że to był turecki.
Albo imię. Mama powiedziała mi kiedyś, że obiecała swojemu ojcu na łożu śmierci, że jeśli będzie miała córkę, to nazwie ją Maria, na cześć jego żony, a swojej matki. I tak zrobiła.
Więc mam na imię Maria, mama mówiła do mnie Maryniu, ciocia Nadire nazywała mnie po francusku Marie, a dzieci i dorośli z naszej ulicy wołali na mnie Masza. Więc jak powinnam się przedstawiać?
Moi koledzy i koleżanki z sąsiedztwa mieli większe rodziny: babcie, dziadków, ciocie, wujków, kuzynów. To dawało im silne poczucie, że są stąd, że stoi za nimi duża grupa krewnych. A my byłyśmy tylko we trzy, jakby przypadkiem rzucone w ten zakątek krymskiego wybrzeża. Żadnych śladów rodzinnej przeszłości wokół. Do tego moja mama i ciocia Nadire wcale nie wyglądały na spokrewnione. Mama miała jasne włosy, jasną cerę i smukłe, miękkie ciało. Ciocia Nadire była niższa, smagła, krzepka, o czarnych i sztywnych włosach. Patrzyła tymi swoimi migdałowymi oczami jakby z głębi jakiegoś mroku. Oczywiście, próbowałam wyjaśnić te niewiadome.
– Mamo, kim ja właściwie jestem? Polką, Rosjanką, Francuzką? – pytałam.
– A jakie to ma znaczenie, Maryniu? – odpowiadała pytaniem. – Rumi, ulubiony poeta twojego ojca, i mój także, mówił, że wszyscy ludzie są jak fale jednego oceanu. Tylko się im wydaje, że różnią się od siebie tak bardzo, a tak naprawdę są jednym.
Nie mogłam już słuchać o tym oceanie. Mama lubiła to powtarzać, chociaż brzmiało to zbyt abstrakcyjne jak dla dziecka, którym wtedy byłam. Uważałam za oczywiste, że każdy jest inny, a już szczególnie inna od pozostałych dzieci byłam ja. Ale lubiłam, kiedy mama mówiła o tym poecie, bo wtedy wspominała o ojcu.
No właśnie, mój ojciec. Nigdy go nie widziałam. Podobno zginął przed moim urodzeniem, na froncie wielkiej wojny, która toczyła się tuż obok nas, na Krymie, i została nazwana wojną krymską. Moje dzieciństwo przypadło na czas, kiedy cała Rosja była wstrząśnięta poniesioną klęską i wciąż analizowała jej przyczyny. Choć od zawarcia pokoju upłynęło już kilka lat, ludzie nie mogli się otrząsnąć z porażki, jak gdyby przegrana z wojskami Anglii, Francji i Turcji naznaczyła każdego jakimś osobistym wstydem. A jednocześnie weteranów tej wojny, szczególnie obrońców Sewastopola, otaczano szczególnym szacunkiem, niemalże kultem. Ich bezprzykładne bohaterstwo działało jak balsam na zszargane klęską poczucie narodowej godności Rosjan.
Ja także byłam dumna ze swojego ojca, który zginął pod Sewastopolem. Oczywiście, wolałabym, żeby żył, ale skoro już go nie było, to przynajmniej zostawała mi duma, że jestem córką bohatera. Andrzej Konarski – tak się musiał nazywać, ponieważ moje pełne nazwisko wpisane w dokumentach brzmiało: Maria Andriejewna Konarska. Musiał być Rosjaninem albo Polakiem. Nawet tego nie byłam pewna!
Chciałam wiedzieć o nim jak najwięcej, to, jakim był człowiekiem, poznać szczegóły jego służby wojskowej i śmierci. Ale mama, choć zapewniała mnie, że bardzo go kochała, mówiła o nim niechętnie. Słyszałam wielokrotnie, jak rozmaici goście naszego pensjonatu pytają ją, w którym pułku ojciec służył, kto był jego dowódcą. Zawsze wykręcała się od odpowiedzi. Nie odebrała nawet zapomogi od państwa przyznawanej sewastopolskim wdowom. Tego zupełnie nie mogłam zrozumieć. Mówiła, że damy sobie radę bez niej, że ojciec zostawił jej dość pieniędzy i że zyski z prowadzenia pensjonatu spokojnie wystarczą nam do życia.
Bo naszym domem był pensjonat. Mama nazwała go zwyczajnie – U Emilii. Piękna drewniana willa, zbudowana na wysokiej podmurówce, stała tuż przy nadmorskim bulwarze. Na parterze mieściły się rozległy salon z fortepianem, jadalnia i kuchnia. Z boku, wzdłuż całego domu biegła drewniana rozłożysta weranda, ulubione miejsce naszych gości. Pod ścianą stał drewniany kredens z ogromnym mosiężnym samowarem z Tuły, pod którym zawsze żarzyły się gorące węgielki, żeby goście o każdej porze mogli sobie nalać herbaty. Na kredensie rozstawiono piękny serwis rosyjskiej porcelany z wizerunkami carskiej rodziny. Do tego cukier, konfitury, miód i srebrne łyżeczki. Z werandy można było oglądać morze i port, a nawet czuć ich słony zapach. Na tyłach domu mieścił się obszerny ogród, w którym rosły morele, jabłonie, wiśnie i pigwy. Ciocia Nadire robiła z nich latem słodkie konfitury, które potem podawałyśmy gościom do herbaty.
Mama powtarzała, że dzięki pięknemu otoczeniu człowiek jest szczęśliwszy. Dlatego dbała o każdy detal. Nie zamierzała sprowadzać do swego pensjonatu mebli z zagranicy, uważała, że lokalne wyroby rzemiosła i sztuki użytkowej będą ciekawsze i naturalniejsze. Dlatego nasz dom wypełniły rosyjskie malowane meble, rosyjska porcelana, tatarskie hafty i kilimy, stare ikony i kilka pejzaży morskich. Całość sprawiała miłe i przytulne wrażenie, a zapach mocnej herbaty i słodkich wypieków dopełniał całości.
Nie narzekałyśmy na brak gości – niektórzy przychodzili tylko na herbatę, żeby posiedzieć na werandzie i popatrzeć z niej na morze. Inni jadali obiady – nasza służąca Anuszka gotowała wyśmienicie. Jej pielmieni i czeburieki nie miały sobie równych w całym mieście. Zdarzali się też tacy, którzy przyjeżdżali z daleka, z północnych miast, czasem nawet z Petersburga lub z Moskwy – ci zostawali na dłużej, zachwyceni łagodnym klimatem krymskiego wybrzeża i tym, co nazywali lokalną egzotyką, a co dla mnie było zwyczajnym otoczeniem. Wynajmowali pokoje na tydzień lub miesiąc, jadali posiłki i płacili za pobyt srebrnymi rublami, które pozwalały nam żyć dostatnio. Wielu z nich przyjeżdżało do wujka Iwana, ale żeby go nie krępować swoją obecnością na co dzień, mieszkali U Emilii, czyli u nas.
Mama mówiła, że mieszkamy w pensjonacie dzięki wujkowi Iwanowi. To on wymyślił, że młoda wdowa w ciąży, która pojawiła się w Teodozji jeszcze przed zakończeniem wojny i rozpaczliwie szukała pomocy, mogłaby wynajmować pokoje i z tego utrzymywać siebie i dziecko. Wszyscy w naszym mieście wiedzieli, że wujek Iwan ma nie tylko wielki talent, lecz także wielkie serce. Kupił drewnianą willę, która stała niedaleko jego domu i właśnie została wystawiona na sprzedaż. Uznał, że nada się idealnie do przyjmowania odwiedzających go przyjaciół i artystów, których częste wizyty stały się uciążliwe dla jego żony.
Moja pamięć rodzinna sięgała jedynie tego momentu, kiedy owdowiała mama w ciąży ze mną przyjechała do Teodozji i z pomocą wujka Iwana rozpoczęła nowe życie, podejmując i karmiąc jego gości. Ale co było wcześniej? Długo nie zadawałam sobie tego pytania, przyjmując zastaną rzeczywistość jak coś naturalnego. A jednak czasem towarzyszyło mi dziwne poczucie, że gdzieś, w jakimś odległym miejscu, muszą żyć inni bliscy mi ludzie, dalsza rodzina, której wprawdzie nie znam, ale która z pewnością przyznałaby się do mnie i przyjęła jak swoją. Tęskniłam za nimi. Czasami przed snem, kiedy nie mogłam zasnąć, wyobrażałam sobie, kim mogliby być. Ale nie rozmawiałam o tym z nikim.
Mama czasem była smutna bez wyraźnego powodu. A czasem zamyślała się głęboko, zapatrywała gdzieś w dal, aż za horyzont, gdzie morze stapiało się z błękitem nieba, i milkła na długo. Jakby przenosiła się w jakiś inny świat, o którym oczywiście nigdy nie chciała mi powiedzieć. To tylko wzmagało moją ciekawość. Bo przeczuwałam, że te odległe rejony mogą mieć coś wspólnego ze mną.
Ale wtedy, w pierwszej dekadzie mojego życia, zależało mi przede wszystkim na zdobyciu przyjaciół. Nie miałam ojca, nie miałam rodzeństwa, nie miałam zastępów krewnych, moja tożsamość narodowa była niejasna, więc chciałam się przynajmniej przyjaźnić z innymi dziećmi i zyskać ich akceptację.
W tamtym czasie Teodozja była niezbyt dużym nadmorskim miastem z własnym portem i bogatą przeszłością, sięgającą czasów starożytnych. Nie upłynął jeszcze wiek od dnia, kiedy caryca Katarzyna przyłączyła Krym do Rosji. Wcześniej półwysep należał do zależnego od Turków chanatu krymskiego i mieszkali tu głównie Tatarzy. Ani oni, ani sułtan turecki nie byli w stanie obronić półwyspu przed potężnymi wojskami naszej imperatorowej, kiedy zapragnęła przesunąć granice na południe, aż do Morza Czarnego. Wielu Tatarów wyjechało wtedy do Turcji, by żyć w kraju wyznających tę samą religię – islam. Ale niektórzy zostali. I właśnie z takiej tatarskiej rodziny pochodzili moi pierwsi przyjaciele, Ira i Dajdżan. Ich rodzice mieli rozległą winnicę na stokach wzgórz ponad miastem. Moja mama brała od nich jesienią dojrzałe winogrona, a potem zamawiała kilka beczek słodkiego wina, które produkowali. Nasi goście nie mogli się go nachwalić.
Kiedy miałam siedem lat, wszyscy dorośli zaczęli nagle mówić o polskim buncie na zachodzie. Mama co rano wyszukiwała w gazetach artykuły na ten temat, czytała je i kręciła głową z niedowierzaniem, mrucząc pod nosem, że „niczego się nie nauczyli…”. Nie wiedziałam, kto i czego miałby się nauczyć. Nie czułam też, by ten bunt w zachodnich guberniach jakoś się ze mną wiązał, ale szybko się okazało, że było inaczej.
Któregoś wiosennego dnia bawiłam się na plaży z innymi dziećmi. Ciocia Nadire siedziała na kocu w pewnej odległości, z francuską powieścią na kolanach. Zerkała na nas od czasu do czasu, ale właściwie zatopiła się w lekturze. Byli ze mną moi przyjaciele – tatarskie rodzeństwo. Oboje mieli czarne proste włosy i twarze pulchne, okrągłe jak księżyc, roześmiane. W domu mówili po tatarsku, ale znali też rosyjski, jak wszyscy. Ira była dziewczynką w moim wieku, wesołą i energiczną. Zawsze traktowała mnie serdecznie. Jej brat, o rok starszy, otrzymał imię Dajdżan, które oznacza „wielki, ogromny człowiek”. Nadano mu je, bo urodził się bardzo duży i zawsze przewyższał o głowę swoich rówieśników. Tamtego dnia bawił się też z nami Pietia, syn diakona z pobliskiej cerkwi, starszy ode mnie o rok. Miał rumianą, trochę piegowatą twarz i jasną czuprynę. Niższy od brata Iry, sylwetką trochę przypominał swego wychudzonego ojca – diakona z długą brodą, ale gęste, jasne włosy odziedziczył po matce Praskowi, która nosiła chustę na głowie i nuciła wysokim głosem podczas mycia podłogi w cerkwi albo odkurzania ikonostasu. Nie chodziłam na ich nabożeństwa, ale w niedzielę słuchałam cerkiewnych śpiewów, które dochodziły aż na naszą werandę. Wydawało mi się wtedy, że głos Praskowi wybijał się i brzmiał najdonośniej. Pietia nie miał rodzeństwa, więc nudził się trochę w domu, dlatego lubił się stamtąd wyrywać i spotykać z nami.
Od września mieliśmy pójść do szkoły – my z Irą do pierwszej klasy, a Dajdżan z Pietią do drugiej. A teraz bawiliśmy się razem na plaży w rzucanie do celu kamykami i muszelkami. Pietia narysował patykiem duże koło i w jego środku zrobił wgłębienie, do którego mieliśmy celować. Wygrywał ten, kto z pewnej odległości wrzuci kamyk w sam środek koła. Dajdżan był najlepszy – prawie zawsze trafiał w dołek.
– Właściwie to powinniśmy celować kamieniami w wasze ręce, dziewczynki – stwierdził Dajdżan z poważną miną.
– Dlaczego?
– Żebyście się oswoiły. Jak pójdziecie do szkoły, nauczyciel będzie was walił linijką po rękach za każdy błąd w czytaniu, więc lepiej zahartować dłonie – odrzekł.
Popatrzyłyśmy na siebie z Irą z przestrachem, ale zaraz zobaczyłam, że oczy Pieti się śmieją. Dajdżan znowu nas nabierał.
– A może ty byś chciał się trochę zahartować, to porzucamy w ciebie? – zaproponowałam.
– O, ja jestem dość zahartowany. Nauczyciel się na mnie uwziął i ćwiczy mi ręce codziennie. Już się przyzwyczaiłem – odpowiedział z taką powagą, że nie byłam wcale pewna, czy żartuje, czy nie.
Znowu wcelował kamieniem w sam środek zagłębienia.
– To może naucz się wreszcie dobrze czytać – zaproponował kpiąco Pietia. – Ja czytam płynnie, więc mnie nie rusza.
– Ciebie nie rusza, bo jesteś synem prawosławnego diakona – odparował Dajdżan. – Teraz Rosjanie tu rządzą, ale Krym to ziemia Tatarów.
– Dawno temu za to Tatarzy rządzili w Rosji, więc tylko wyrównujemy rachunki – odpowiedział mu szybko Pietia.
Popatrzyłyśmy z Irą na siebie i obie podniosłyśmy oczy do góry, bo znałyśmy już na pamięć te ich utarczki słowne. Dla Pieti Tatarzy byli dawnymi ciemiężycielami Rosjan, dla Dajdżana – bohaterami i niezwyciężonymi wojownikami, a za to Rosjan uważał za najeźdźców i okupantów Krymu, co jednak nie przeszkadzało obu chłopcom bawić się razem, przyjaźnić i uganiać konno po stepach i górskich bezdrożach.
Zrozumiałam więc dość wcześnie, że każdy ma własną opowieść, ale wciąż męczyło mnie to, że moja historia jest tak niejasna, niespójna i niekompletna, że nie mam pewności, kim właściwie jestem.

Po chwili zobaczyliśmy, że biegną w naszą stronę dwaj bliźniacy, rudzi i piegowaci synowie piekarza. Byli do siebie tak podobni jak dwa bochenki chleba wypiekane przez ich ojca, więc nigdy nie mogliśmy ich rozróżnić i nazywaliśmy ich Piekarczykami. Chyba mieli do mnie jakiś uraz, choć nie wiedziałam dlaczego. Zdarzało się, że zaskakiwali mnie gdzieś na rogu ulicy, obrzucali szyszkami albo żwirem znad morza i wołali za mną: „Bękart! Bękart!”. Długo nie wiedziałam, co to znaczy, ale i tak się ich bałam i wracałam potem do domu biegiem, połykając łzy. Teraz nie byłam sama, więc przekonywałam siebie w duchu, że nic mi nie zrobią. Oni jednak najwyraźniej znowu chcieli mnie zaatakować – mieli garście pełne wodorostów.
– Polska buntowniczka! Nasz Judasz! – wykrzyczeli mi w twarz nowe wyzwiska i obrzucili tym morskim zielskiem.
Moją białą sukienkę powlekały zielonobrązowe mokre rośliny. Chciało mi się płakać, ale wstrzymywałam łzy.
– Ej, Piekarczyki, zostawcie ją! – krzyknął do nich Dajdżan i wziął kij do ręki z ostrzegawczą miną.
Ale to Pietia, choć mniejszy i chudszy od Dajdżana, podbiegł do pierwszego z bliźniaków, wziął zamach i z całej siły uderzył go zaciśniętą pięścią. Rudzielec krzyknął, złapał się za nos, a spod jego palców wyciekła krew. W odwecie jego brat rzucił się na Pietię, podciął go i jednocześnie popchnął na ziemię, po czym zaczął go kopać. Wtedy Dajdżan przyskoczył do niego, złapał rudzielca od tyłu, podniósł jak worek mąki i odrzucił. Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby nie krzyk cioci Nadire, oderwanej od lektury przez hałas, a zwłaszcza gdyby nie gwizdek żandarma, który dostrzegł nas z bulwaru i już biegł w naszym kierunku. Bliźniacy, widząc go, poderwali się i zaczęli uciekać co sił w nogach – wiedzieliśmy, że ich ojciec ma ciężką rękę, i nieraz wieczorami słyszeliśmy krzyki urwisów albo ich matki, więc nic dziwnego, że woleli uniknąć kary.
Straciliśmy ochotę do zabawy. Pietia podniósł się trochę obolały. Podziwiałam jego odwagę, bo rudzi bliźniacy byli znani ze swej siły i bezwzględności.
– Dziękuję… – szepnęłam, a on uśmiechnął się do mnie, jakby zobaczył przed sobą puchar owocowych lodów w upalny dzień.
Musiałam się przebrać, więc wróciłam z ciocią Nadire do pensjonatu. Mama przywitała nas w progu – widziała całą scenę z balkonu pokoju na piętrze, który sprawdzała przed przyjazdem gości. Patrzyła na mnie z troską w oczach.
– O co poszło? – zapytała, strzepując resztki wodorostów z mojej sukienki.
– O mnie. Oni mnie nazwali Judaszem! Dlaczego? – zapytałam, a łzy zakręciły mi się w oczach. Wiedziałam już, że Judasz zdradził Pana Jezusa, ale co to może mieć wspólnego ze mną?
Mama westchnęła głęboko.
– Dobrze, powinnaś to wiedzieć. Idź się przebrać, a potem przyjdź do kuchni.
Włożyłam czystą sukienkę i szybko wróciłam do mamy, ciekawa, czy w końcu wyjaśni się któraś z tajemnic. W kuchni czekała na mnie filiżanka herbaty i talerzyk z konfiturami, a do tego gruby kawałek domowego ciasta.
– Posłuchaj… – Mama posadziła mnie przy stole, naprzeciwko siebie. – Wiesz, że pochodzimy z Polski, prawda?
– Przecież Polski nie ma.
– Tak, ale są Polacy, którzy chcą ją odzyskać.
– Uda im się?
– Dotąd się nie udało. Ale wciąż próbują… Mój ojciec był jednym z nich. Walczył z Rosjanami, ale go pojmali i za karę wcielili do swojego wojska.
Zamyśliłam się, mocząc kawałek ciasta w filiżance z herbatą.
– Przecież wiadomo, że Rosjanie są silniejsi. – Nie chodziłam jeszcze do szkoły, ale tyle wiedziałam: bez trudu zajęli tatarski Krym.
– No właśnie. Dlatego Polacy przegrywają. Ale niektórzy z nich tak bardzo pragną wolności, że teraz, po trzydziestu latach od tamtej klęski, znowu urządzili powstanie. Rosjanie nazywają je polskim buntem. I uważają za zdradę i niewdzięczność. Dlatego mówią o Polakach „nasz Judasz”.
– Przecież są silniejsi, nie powinni się bać.
– Tak, ale Polacy zrobili coś, co Rosję oburza. Poprosili o pomoc państwa zachodnie.
– I co, pomogą Polakom?
Teraz mama się zamyśliła, trochę posmutniała.
– Nie sądzę… choć Polacy od lat się tym łudzą. Ale Rosjanie i tak boją się nowej wojny krymskiej. Dlatego teraz tak nie lubią Polaków… Nawet piekarz podniósł mi ceny chleba i bułek.
Analizowałam te informacje w swojej siedmioletniej główce i zastanawiałam się, co to wszystko może dla mnie znaczyć.
– Wiesz co, mamusiu? – powiedziałam wreszcie. – Ja wcale nie chcę być Polką. Wolę być Rosjanką, jak wszyscy. Nie chcę, żeby mnie nazywali Judaszem.
– Nigdy nie będziesz Rosjanką – odparła mama z cieniem rozbawienia w oczach.
– Dlaczego? Przecież urodziłam się i mieszkam w Rosji.
– Tak, ale masz polską duszę. – Pogładziła mnie po włosach i pocałowała w czoło.
Nie wiedziałam dokładnie, co to znaczy.
I choć mama lubiła powtarzać za tym swoim Rumim, że wszyscy ludzie są jednym, to kiedy mówiłam do niej po rosyjsku, nie reagowała tak długo, aż nie powiedziałam tego samego po polsku. W języku mojej duszy.

 
Wesprzyj nas