Dokumentalna opowieść o dramatycznej codzienności uchodźców z Syrii


Jeśli chodzi o liczebność populacji Zaatari to drugi po kenijskim Dadaab tułaczy obóz na świecie. Najlepiej opisany i zmapowany. Czwarte miasto Jordanii. Dwieście dwadzieścia siedem ulic. Szesnaście tysięcy domostw. Na mapach zaznaczono każdy budynek. Oprócz namiotów i kontenerów – trzy tysiące innych rozmaitych punktów: sklepy, małe biznesy, szkoły, kliniki, tereny rekreacyjne, biura, centra rejestracji, łazienki, kuchnie, zbiorniki na wodę pitną, kosze na śmieci, meczety, a nawet latarnie. Wybrano jedynie te najważniejsze, zorientowano mapę wobec Mekki i rozdano uchodźcom – niech wiedzą, gdzie są. Ale mapy powstają głównie dla tych, którzy obozem zarządzają.

Tylko w Jordanii jest trzysta tysięcy niepełnoletnich Syryjczyków. Setki, jeśli nie tysiące, wędrują bez opieki dorosłych. Każdy uchodźca z Syrii, mały czy duży, kosztuje trzy i pół tysiąca dolarów rocznie. Świat, który w tej sprawie Jordanię wspiera, pokrywa jedynie trzydzieści procent wydatków. Gospodarze boją się, że przybysze zabiorą im pracę i wodę. Przybysze narzekają, że nie wszyscy tutejsi rozumieją ich ból, że z ich cierpienia czerpią korzyści. Tak bywa. Ale jest też współczucie, zrozumienie, cierpliwość.

Każdego dnia zjawiają się nowi tułacze. Nie dla wspaniałych jordańskich krajobrazów wloką się nocą przez kamienną pustynię, nie dla słodkich pomidorów. Tam mieli swoje. Przychodzą, by żyć. I tęsknić. Kiedy Arab opuszcza ukochaną kobietę albo drogą mu ojczyznę, czuje ghourbę. To nostalgia, wyobcowanie, świadomość wygnania i żal za utraconym. Dręczące poczucie bycia nie u siebie. Słowo ghourba wywodzi się od ciemnego słowa gharaba znanego w islamie jako przeciwieństwo jasnego słowa sharaqa.

Sharaqa – wschodzące słońce, obcowanie z Bogiem.
Gharaba – ciemność. Tego nic nie ukoi. Tylko powrót.

***

Książka “Kontener” rozpoczyna nowy projekt reporterski Wojciecha Tochmana “Migracje”. Każda z książek cyklu będzie powstawała we współpracy z absolwentem/absolwentką Polskiej Szkoły Reportażu.

Publikacja wspiera działania Polskiej Akcji Humanitarnej, która od ponad 2 lat pomaga ofiarom wojny w Syrii. Efekt? 40 tysięcy osób otrzymało wodę, chleb, kosze z żywnością, przedmioty codziennego użytku, pomoc medyczną. PAH działa głównie na terenie Syrii, a niosąc pomoc zatrudnia do pracy Syryjczyków.

By dalej docierać z pomocą do ofiar wojny, PAH potrzebuje wsparcia. Żniwo trwającej 4 rok wojny domowej w Syrii to 100 tysięcy ofiar cywilnych, 2,5 miliona uchodźcow, 9 milionów potrzebujących pomocy humanitarnej.

Wojciech Tochman (ur. 1969) – reporter, autor non-fiction. W latach 1990-2004 pracował w dziale reportażu „Gazety Wyborczej” gdzie m.in wraz z Lidią Ostałowską, Beatą Pawlak, Mariuszem Szczygłem, Jackiem Hugo-Baderem – pod kierunkiem Hanny Krall a potem Małgorzaty Szejnert – tworzył jedną z najbardziej wyrazistych grup reporterskich w historii polskiej prasy. Autor książek: „Schodów się nie pali” (2000); „Jakbyś kamień jadła” (2002); „Córeńka” (2005); „Wściekły pies” (2007), „Bóg zapłać” (2010), „Dzisiaj narysujemy śmierć” (2010) i „Eli, Eli” (2013). Pracował również na Litwie, Białorusi, w Niemczech, Macedonii, Serbii, Bośni i Hercegowinie, we Włoszech, w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Meksyku, Rwandzie, Indonezji i na Filipinach. Jego publikacje tłumaczone są na kilkanaście języków. Współtworzył program „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie” (TVP1) poszukujący ludzi zaginionych. Z jego inicjatywy powstała (1999) Fundacja Itaka – Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych, gdzie był wolontariuszem przez dziesięć lat. Obecnie członek Rady Fundacji. Jeden z założycieli Instytutu Reportażu (2009), gdzie wykłada w Polskiej Szkole Reportażu. Publikuje w „Dużym Formacie” – magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”.
Katarzyna Boni (ur. 1982) – reporterka. Od sześciu lat współpracuje z największymi magazynami podróżniczymi na polskim rynku. Publikuje również w „Gazecie Wyborczej” i „Dużym Formacie”. Specjalizuje się w pisaniu o Azji, spędziła na tym kontynencie ponad dwa lata pracując w Japonii, Chinach, Kambodży, Tajlandii, na Filipinach i w Indonezji. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu.

Katarzyna Boni, Wojciech Tochman
Kontener
Wydawca: Agora SA
Premiera: 15 maja 2014 roku

Na pustyni

U Ahmeda. W namiocie zszytym z tego, czego inni nie chcieli. Postawił go w miejscu, którego nikt inny by nie wybrał na dom, przy ruchliwej szosie, daleko od wody, na kamieniach. Oparty o stos poduszek przesuwa w palcach koraliki różańca, chcecie, to posłuchajcie. Pierwszy koralik: piętnaście dni pod schodami. Ostrzał. Córka wymiotowała ze strachu. Drugi koralik: wyprawa po chleb co drugi, co trzeci dzień, codziennie po wodę. Ostrzał. Trupy. Trzeci koralik: Ahmed spakował rodzinę, sześciu synów, dwie córki, o żonie nie mówi, jakby nie istniała, powoli się do tego przyzwyczajamy. Wsiedli do samochodu. Ruszyli, ale nie do Libanu, choć tam mieli bliżej. W Libanie są straszne warunki: góry, sroga zima. Na granicy z Jordanią czekali dwadzieścia dni. Za przejście trzeba było zapłacić tysiąc trzysta dinarów. Czwarty koralik: nie poszli do Zaatari. Kto nie jest z syryjskiej prowincji Dara, ten nie ma w Zaatari życia. To jest ich obóz, ich mafia. Obcego namierzą i będą go regularnie gnębić: ograbią z talonów, ukradną koce, spalą namiot, zwyzywają córki, nie raz i nie dwa rzucą kamieniem. I nie ma się komu poskarżyć, bo wszędzie w obozie rządzą ci z Dary. Lepiej było kupić konstrukcję z metalowych rurek za siedemset dinarów. I stare jutowe worki. Postawić z nich dom niedaleko granicy. Dwie izby Ahmed wyłożył dywanami i poduchami. Przywiózł je samochodem razem z rodziną – jak się to wszystko zmieściło? I gdzie jest samochód?

Sprzedany. Trzeba było przecież postawić jutowy dom. W pierwszej izbie rodzina spędza dzień przed telewizorem: stare syryjskie telenowele na przemian z wiadomościami pełnymi syryjskiej krwi. W drugiej – rodzina śpi. Piąty koralik: bezsenność. Szósty: na pół nocy robi się zimno, na farmach kończy się praca. Nielegalna. Przy pomnijmy: w Jordanii żaden uchodźca syryjski nie ma prawa pracować. Z jednym wyjątkiem: kiedy zatrudnia go organizacja pozarządowa zajmująca się uchodźcami. Ci z jutowych namiotów, których stać było na przeprowadzkę, przenieśli się do doliny Jordanu. Tam jest cieplej, więc na farmach sezon trwa cały rok. Ahmed nie bardzo wiedział, co robić, czuł się zagubiony, bezradny jak każdy uchodźca, zadzwonił więc do pośrednika, który jakiś czas temu przeprowadził go z rodziną przez granicę. Pośrednik zaoferował pomoc, transport i farmę nad Jordanem, gdzie dają zatrudnienie na czarno. Zażyczył sobie prowizji od zarobków, bo załatwił pracę. Pieniądze za dzierżawę gruntu, za prąd i za wodę też brał i w imieniu Ahmeda rozliczał się z właścicielem ziemi. Z procentem dla siebie. Cała rodzina ciężko pracowała przy sadzeniu i pieleniu ogórków, ale zamiast pieniędzy mieli tylko długi. U pośrednika. Z każdym tygodniem co raz większe.

Ahmed zadzwonił do rodziny w Syrii: sprzedajcie naszą ziemię, musimy się wykupić. Pieniądze przyszły po jakimś czasie, Ahmed oddał długi i ruszył z rodziną przed siebie, byle dalej. Rozbili się na gołej ziemi przy szosie. Tu, gdzie teraz siedzimy i pijemy herbatę. Obok innych koczowników, którzy do obozu iść nie chcą, a na wynajem mieszkania nie mają. Nieformalna osada – tak nazywa ją to państwowi urzędnicy i pracownicy UNHCR. Kilka namiotów na gołej ziemi, w Jordanii nieformalnych osad jest pełno, widzimy je codziennie, kiedy przez bury krajobraz jedziemy z Ammanu na północ, w stronę syryjskiej granicy. W gazetach prawie codziennie mniej więcej to samo: syryjscy uchodźcy, mówią władze, powinni pozostawać w obozach albo wynajmować mieszkania. Nigdy nie było zgody na koczowanie w namiotach poza obozem. Rozpoczynają się więc pierwsze wysiedlenia. Czasem policja musi użyć siły: namioty zostają porwane na strzępy albo podpalone, by uniemożliwić tułaczom przeprowadzkę w inne nieformalne miejsce. Bez namiotu zostaje im tylko obóz.

Mogą też sprzedać to, co mają, koce, grzejniki, talony na jedzenie, i opłacić pierwszy miesiąc czynszu w wynajmowanym pokoju. Jest i trzecie wyjście: wielu tych, którym zniszczono namioty, wraca do Syrii. Ale sporo nieformalnych osad wciąż stoi: namioty, sznury między nimi, mokre pranie licznych rodzin i ze dwie albo trzy latryny. Choć latryna to za duże słowo: dziura w ziemi, wokół niej cztery kije wbite w piach, na nich rozpięte stare koce albo jakieś inne liche płótno, które ma zapewnić intymność. Wszędzie muchy.

Siódmy koralik w dłoniach Ahmeda: muchy, węże i skorpiony. Ósmy: przez cztery dni dostawca nie przywiózł wody. Nie było mycia, prania ani gotowania. Dziewiąty: swędzenie, biegunka i chore nerki. Dziesiąty: synowie Ahmeda znaleźli pracę w okolicy. Jakąś chemią spryskują rośliny. Nie dostają masek, parzą sobie usta i drogi oddechowe. Przejdzie im, ludzie giną od kul, bomb, odłamków, od broni chemicznej, od oprysków jeszcze nikt nie umarł. Jedenasty koralik: znowu żółtaczka. Dwunasty: dziecko sąsiadki miało półtora roku i bawiło się w piasku. Tydzień temu, a może i dwa już zleciały. Znalazło jakiś sznurek, cienki, kolorowy, włożyło do buzi, izolacja była uszkodzona albo ją dziecko przegryzło, poraził je prąd. Trzy godziny czekali na karetkę, która już na nic się zdała.

Trzynasty koralik: dzieci usłyszały w szkole, że mają wracać do swoich namiotów, tam jest wasze miejsce. Czternasty koralik: dostajemy talony, wystarcza na dwadzieścia dni. Zabieramy żonom kolczyki, złote, ze szlachetnymi kamieniami, i sprzedajemy w najbliższej wsi za grosze. A i tak często przez kilka dni nie mamy co jeść. Piętnasty koralik: chcielibyśmy wrócić do domu. Szesnasty: wszystko w rękach Boga. Siedemnasty: szkoda, że musicie już jechać. Allah akbar!

 
Wesprzyj nas