Najnowsza książka Tomasza Michniewicza zatytułowana “Swoją drogą” to reporterska opowieść o przemianie życia jakiej może dokonać podróż.


Opustoszałymi ulicami wiatr toczył butelki po rosyjskim szampanie, a dźwięk szkła niósł się głuchym echem wzdłuż placu Konstytucji. Płatki śniegu szukały ostatnich suchych miejsc na chodniku. Z bramy po przeciwnej stronie placu dobiegł mnie nierówny stukot obcasów. Ktoś próbował wrócić do domu. Postawiłem kołnierz płaszcza. Marszałkowską przejechała biała limuzyna. Przez okno w dachu wystawały z niej dwie rozwrzeszczane nastolatki owinięte fioletowym boa.
Jedna z nich posłała mi całusa. Druga cisnęła za siebie pustym kieliszkiem, który trafi ł w krawężnik i rozprysnął się w kawałki. Limuzyna skręciła, dziewczyny zniknęły za rogiem, wyrzucając do góry ręce z piskiem fałszywej radości.
Trzecia trzydzieści. Już nie dziś, ale jeszcze nie jutro. Ostatni moment na postanowienia, którymi ponownie spróbujemy oszukać samych siebie. Przecież z góry wiemy, że kolejny raz przegramy tę nierówną walkę. Bez względu na dzisiejsze decyzje jutro trzeba będzie iść dalej, dotychczasową drogą. Z balkonu pofrunął na chodnik niedopałek papierosa. Spojrzałem w górę. Zza przymkniętych okien dobiegały stłumione rozmowy. Kilka nut na pianinie, początek nic nieznaczącej melodii. Potem z nagła chór podniesionych głosów w dyskusji nad tym, co w życiu ważne. A może o głupotach, skąd mogę wiedzieć.
Podszedłem do taksówki stojącej na postoju. Kierowca spał, przykryty gazetą z krzykliwymi tytułami. Zapukałem nieśmiało w szybę. Zerwał się, udając, że wcale nie drzemał, i gestem zaprosił mnie do środka. Gdy wsiadałem, umieścił na nosie okulary, do tej pory spoczywające dostojnie na czubku jego łysej głowy, przetarł oczy i rozsiadł się wygodniej w fotelu, pieczołowicie składając gazetę na miejscu pasażera, żeby później dokończyć jakiś sensacyjny artykuł.
– Dokąd, panie kierowniku?
Podałem adres.
– Oj, to niedaleko… – zafrasował się kierowca.
– A co, liczy się tylko, gdy jest daleko?
– Wie pan, w moim fachu akurat im dalej, tym lepiej.
Puste miasto tonęło w żółtym świetle latarń. Minęliśmy małą restaurację rozbrzmiewającą starym przebojem Chucka Berry’ego. Przed wejściem kilkanaście par tańczyło rock and rolla w strojach z epoki, w skarpetach w kolorowe paski i kapeluszach, i w samych koszulach, na przekór zimnu. Kierowca nieustannie narzekał, jak to się wszystko zmienia i jak to teraz ciężko w życiu. Stały repertuar, wszyscy go znamy.
– A pan, szanowny panie, to ile ma lat?
– Trzydzieści.
– Ojojoj, to ja mam czterdzieści trzy lata więcej!
– Wnioskując z pańskiej energii, to jeszcze sporo przed panem.
– No nie wiem… Pan to jest jeszcze młody, ja to już jestem po kolacji…
– Wie pan, to tylko kwestia nastawienia – odpowiedziałem.
– Możesz się pan nastawiać, jak się panu żywnie podoba, ale jak przyjdzie zawał, to i tak się pan przekręcisz.
– Ale do tego czasu jeszcze wiele pan może zdziałać.
– A co ja tam mogę… Jeżdżę, panie, po tej Warszawie całe dnie, całe noce. Do pierwszego ledwo starcza, siły nie ma…
Patrzyłem przez okno, słuchając w milczeniu. Bombki zawieszone na latarniach kołysały się szarpane coraz silniejszym wiatrem.
– A pan czym się zajmuje, jeśli można wiedzieć? – podjął kierowca po chwili.
– Podróżuję. Piszę. Poznaję miejsca.
– Pięknie! Zazdroszczę. Paryż… Mediolan… Nowy Jork… Zawsze chciałem gdzieś pojechać. Bo wie pan, we mnie to siedzi taka niespokojna dusza. Wycinam czasem fotografi e z gazet i chowam do puszki, potem sobie przeglądam w samotności. Różne miejsca, wie pan. Czasem z takiego zdjęcia coś jakby do mnie mówi. Czuję, że to jest akurat miejsce dla mnie. A inne, może i piękne, wie pan, znane, jakoś nic, w ogóle… Ale co z tego? Żyć trzeba, nie ma czasu na wojaże. Bo powiem panu, że mi to się raczej nie udało życie. Ale pomarzyć zawsze można.
– Niech się pan nie poddaje, jeszcze nic straconego. Dobra noc na śmiałe plany.
– Młody pan jeszcze jesteś, życia nie znasz… Powiem panu coś. To nie zawiść, proszę tak tego nie odebrać. Ale pan sobie jeździ, zobaczy kawałek świata, zdjęcie zrobi, napisze parę słów, potem posiedzi na słonku, kawę wypije… Bajka, nie życie. Każdy by się z panem zamienił w jednej chwili.
– Na pewno tak się każdemu wydaje.

***

Luang Prabang, Laos

Staliśmy pod bramą Świątyni Złotego Miasta, uiszczając drobne opłaty za wejście. Po przekroczeniu progu znaleźliśmy się na sporym dziedzińcu, okolonym zabudowaniami. Wskazałem, czego gdzie szukać, i wszyscy rozpierzchli się po terenie. Ostre słońce raziło oczy. Upał, w powietrzu kurz. Sucho w ustach.
Wszedłem do głównej sali. Drewniana podłoga sprzed pięciuset lat przyjemnie chłodziła stopy. Z ciemnych ścian spoglądały postacie z mieczami, drewniane smoki, misternie rzeźbione zwierzęta, rycerze i rolnicy – historia wieków uwieczniona dłutem i farbą. W powietrzu można było wyczuć delikatną woń kadzideł i kwiatów składanych każdego ranka pod posągami Buddy. Ktoś medytował, klęcząc w rogu. Mnich zamiatał posadzkę miotełką z trawy.
Uwielbiam to miejsce.
– Proszę za mną. – Drogę zastąpił mi młody chłopak w mundurze.
Miał może z osiemnaście lat, odprasowaną regulaminowo koszulę i minę, jakby na niczym już mu w życiu nie zależało. Pewnie jakaś rutynowa kontrola, jak to w komunistycznym kraju. Chłopak przeprowadził mnie przez dziedziniec i przecisnął się przez krzaki, które odsłoniły ukryty stolik i dwa krzesła. Na jednym siedział pucołowaty jegomość w identycznym mundurze. No nic, zobaczymy.
– Paszport.
– Proszę.
Nauczyłem się już dawno, żeby w kontaktach z ofi cjelami trzymać gębę na kłódkę, odpowiadać na pytania krótko i zwięźle oraz nie podrzucać im dodatkowych tropów. Zwłaszcza kiedy jestem w kraju, gdzie mundur to władza, od której przeważnie nie ma odwołania.
Podczas gdy ten grubszy wertował mój paszport, przyjrzałem się uniformom. Płowe, ni to policyjne, ni wojskowe. Może ochrona, może jakaś milicja turystyczna. Kto to wie.
– Przyjechałeś tu z grupą?
– Ze znajomymi.
– Jesteś przewodnikiem?
– Nie.
– Przecież widziałem, że ich oprowadzasz.
– Nikogo nie oprowadzałem.
Spojrzał na mnie, znudzony.
– To wyjaśnimy to sobie na posterunku.
– Co niby mamy wyjaśniać?
– Na posterunku.
Dziwne.
Starszy rzucił kilka słów po laotańsku i podał młodszemu paszport.

Chłopak władczym gestem kazał mi ruszać za sobą. Odpalił skuter i przewiózł mnie nim przez całe centrum, omijając zręcznie stragany z pamiątkami, które właśnie rozstawiano na głównej ulicy. Zatrzymaliśmy się przed niepozornym budynkiem, do którego wiodło jeszcze bardziej niepozorne wejście. Skrzypiące starymi zawiasami drzwi, trzymające się na słowo honoru, prowadziły do ciasnego wnętrza, które czterdzieści lat temu było błękitne, a dziś raczej szarawe, przynajmniej tam, gdzie na ścianach wciąż można było dostrzec farbę.
Posadzili mnie na krześle przy jednym z dwóch biurek. Przy drugim trwała gorączkowa dyskusja nie wiadomo o czym. Wiatrak mielił stojące, duszne powietrze, przesłaniając słabą świetlówkę. Mijały niekończące się minuty.
Wciąż nic nie wiedziałem, ale pozostało mi tylko czekać. Chłopak raz na jakiś czas zaglądał do sąsiedniego pomieszczenia i najwyraźniej za każdym razem był odsyłany z powrotem. Czas płynął przeraźliwie wolno. W końcu po mnie przyszli. Podnieśli mnie bezceremonialnie z krzesła i podprowadzili do kraty, za którą mieściło się zaplecze komisariatu. Minęliśmy jakiś aneks kuchenny, gdzie brud odpadał płatami ze ścian, i ze dwa inne pomieszczenia, po czym zostałem usadzony w pokoju trzy na trzy metry, wyposażonym w biurko, dwa krzesła i nieaktualny kalendarz wiszący na ścianie. Usadzono mnie tyłem do drzwi i kazano dalej czekać.

A potem przyszedł jakiś oficer, od razu było widać, po ruchach i postawie, że to gruba ryba albo że tak mu się przynajmniej wydaje. Tłuste, przerzedzone włosy zaczesał na prawo, przykrywając wydatną już łysinę. W ustach błyszczał złoty ząb, na nadgarstku podrabiany zegarek. Nie miał munduru, tylko szarą koszulę w kratę, której ewidentnie od dawna nie prał. W rękach międlił mój paszport, przeglądając go raz za razem, jakby oczekiwał, że coś się w nim znienacka pojawi.
– A więc jesteś przewodnikiem.
– Nie jestem.
– Nie zgrywaj cwaniaka.
– Nie zgrywam, po prostu nie jestem przewodnikiem.
– Chłoptasiu, mój człowiek widział, jak wchodzisz do świątyni z całą grupą, objaśniasz im, co i jak, pokazujesz malunki na ścianach. Jesteś przewodnikiem. Ale widzisz, synku, twój problem polega na tym, że my tu w Laosie mamy prawo turystyczne, które jasno mówi, że grupa turystów musi mieć lokalnego przewodnika. Tak więc widzisz, popełniłeś przestępstwo i coś z tym trzeba będzie zrobić. Zgoda?
– Żadna zgoda – odpowiedziałem. – Po pierwsze, nie jestem przewodnikiem. Przyleciałem tu ze znajomymi na wakacje. A że byłem w Luang Prabang wcześniej, pokazałem im wejście do świątyni, i tyle. Zresztą ja nawet nie znam nazwy tej świątyni. Jakbym mógł cokolwiek tłumaczyć? Żarty jakieś.
Inspektor rozparł się wygodniej na swoim obitym skajem krześle bez jednego podłokietnika i uśmiechnął się złowrogo, ukazując brązowawe zęby.
– A ile kupiłeś biletów?
– A jeden, dla siebie.
Zbiło go to trochę z tropu. Złapał telefon, wykręcił numer, rzucił kilka słów i odłożył słuchawkę. W pokoju natychmiast pojawił się młodzian, który mnie zatrzymał. Wymienili kilka zdań po laotańsku, chłopak spojrzał na mnie z mieszaniną wyższości i pogardy. Nie podobało mi się to. Inspektor poczerwieniał, najpierw zaczął coś syczeć przez zęby, a potem wybuchł taką wściekłością, że aż mu się pogorszył angielski.
– Mój człowiek wszystko widział, wszystko słyszał! Jesteś przewodnik, jesteś! Oprowadzałeś grupę, opowiadałeś im o świątyni, jesteś przewodnik, nie masz licencji, jesteś przestępca!
– Ale…
– Koniec dyskusji! Albo się mi tu natychmiast przyznasz, albo ci zabiorę paszport na dobre i posiedzisz sobie do wyjaśnienia sytuacji!
– Panie inspektorze, to jakaś fatalna pomyłka, ja naprawdę nie jestem przewodnikiem… – Zmieniłem nieco taktykę, z pewnego siebie białasa na lekko zlęknionego turystę, ciągnąc dalej, innymi słowami, ten sam wątek. Inspektor się uspokoił.
– Gdzie się zatrzymaliście? – spytał rzeczowo.
Podałem nazwę pensjonatu.
Zadzwonił.
Chwilę porozmawiał, nic nie zrozumiałem.

Poczerwieniał nawet bardziej niż poprzednim razem. W tym momencie poczułem, że tracę grunt pod nogami. Właściciel hotelu mógł powiedzieć cokolwiek, nawet że pracuję w Laosie nielegalnie albo przemycam dziewczyny do Tajlandii, albo że lubię dzieci, albo że sikam z balkonu do Mekongu. Laotańczycy bardzo się boją policji i nie zadzierają z nią bez potrzeby, więc pewnie potwierdził wszystko, o co pytał pan władza. Istniała duża szansa, że inspektor przyłapie mnie na kłamstwie, a tego żadna policja świata nie znosi.
Kiedyś na lotnisku w Singapurze celnicy zatrzymali mnie pod zarzutem posiadania bambusowej dmuchawki, którą w tym kraju uznaje się za broń. Wyłgałem się, mówiąc, że nie mam do niej strzałek, choć leżały na dnie mojego plecaka. Puścili mnie wolno, a mogłem skończyć w areszcie jako przemytnik broni. Myślałem, że tu też się przemknę pod radarem. Nie przemknąłem się.
Inspektor rzucił słuchawkę. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak Azjata wpada w furię. To rzadki widok i nieczęsto się go ogląda, bo w tej kulturze tylko gówniarze i idioci publicznie się denerwują. Z antropologicznego punktu widzenia było to pewnie nawet interesujące, ale z punktu widzenia aresztowanego nie stanowiło jakoś powodu do radości. Policjant się wywrzeszczał, powalił pięścią w stół, aż spadł mu zegarek, zobaczył, że pękła sprzączka z napisem VERSACHE, i wściekł się jeszcze bardziej, cisnął zepsutym już zegarkiem o blat, kopnął krzesło, zamachał rękami i wpadł w nieprzerwany monolog, nasycony manią niewspółmierną do sytuacji. W międzyczasie przesiadł się z angielskiego na laotański, więc od połowy nic już nie rozumiałem. Nic też mi nie mówiła kamienna twarz nastoletniego ofi cera, który stał obok, patrzył bez wyrazu na szefa i nie reagował w żaden sposób.

To wszystko wyglądało jednak trochę zbyt teatralnie. Na początku denerwowałem się tylko trochę, bo gdy nie wiesz, o co chodzi, zawsze wyobrażasz sobie najgorsze. Teraz jednak zacząłem się niepokoić na poważnie, bo ci policjanci ewidentnie coś kombinowali, choć nie byłem jeszcze w stanie określić, co. Inspektor pieklił się dobrych kilka minut, potem usiadł, przetarł łokciem spoconą twarz, posłał mi złowrogie spojrzenie i zamilkł. Cisza aż wibrowała w powietrzu, nawet usłyszałem, jak sam nerwowo przełykam ślinę.
– Chłoptasiu, dam ci jeszcze jedną szansę. Ale umówmy się, że to już ostatnia. Jesteś przewodnik czy nie?
Taktyka w zaparte nie zdała egzaminu, musiałem szybko wymyślić coś innego. Na studiach czytałem Schopenhauera, który zaleca w takich sytuacjach dzielić włos na czworo.
– Panie inspektorze, ja już rozumiem skąd to całe nieporozumienie! – krzyknąłem, jakbym odkrył wielką tajemnicę. – Pan mnie cały czas pyta, czy ja jestem przewodnikiem, a ja mówię, że nie jestem, bo u nas w Europie przewodnik to pracuje w muzeum i dostaje pieniądze za oprowadzanie ludzi po zabytkach. Ale może panu chodzi o coś innego? Może pan tak naprawdę pyta, czy jestem liderem tej naszej grupy? I wtedy tak, owszem, jestem liderem grupy, ale to nie to samo co przewodnik. Nie dostaję od nikogo pieniędzy, czasem nawet płacę za…
– Dobra, dobra, piękna historia – przerwał mi inspektor. – Niech będzie. Nie jesteś przewodnikiem?
– Nie, tak jak już mówiłem…
– Ale jesteś liderem grupy.
– Tak.
– Napiszesz w takim razie oświadczenie.
Nigdy, ale to przenigdy nie należy nic podpisywać. Podpis na kartce to mogiła, z tego się już nie da wycofać żadną miarą.
– Mówię, że napiszesz oświadczenie – spokojnie powtórzył inspektor.
– Co niby ma być w tym oświadczeniu?
– Że jesteś tour leader i przyprowadziłeś grupę do świątyni bez miejscowego przewodnika.
– Co się stanie potem, jak już napiszę to oświadczenie?
– A to już reguluje prawo.
– Jakie prawo?
– Dowiesz się, jak napiszesz oświadczenie.
– Chcę wiedzieć przedtem.
– Krok po kroku. Pisz oświadczenie.
Właśnie wtedy do mnie dotarło, że to nie jest zabawa, że to nie jedna z tych historii, które się potem wdzięcznie opowiada.
– Nic nie podpiszę. Spierdalaj.
To drugie dodałem w myślach.
Czułem, że coś jest nie tak, ale nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia.
Nie ma na świecie kraju, w którym policja najpierw wymusza oświadczenia, a dopiero potem informuje, co ci grozi. Jestem w środku jakiegoś szwindlu, tylko jeszcze nie wiem, jaki jest planowany jego finał. A azjatyckie szwindle to jest naprawdę koronkowa robota i nigdy, ale to nigdy nie kończą się happy endem.
Nagle zrobiło się jakieś poruszenie, zmieniła się obsada. Inspektor siedział na swoim krześle i próbował stale oprzeć się na podłokietniku, którego jednak cały czas brakowało. Tajemniczy młodzian zniknął, a w jego miejsce pojawiło się dwóch innych. Jeden w mundurze, drugi po cywilnemu.
Przejrzeli mój paszport, pogadali. Przyszedł ktoś jeszcze, przekartkował ponownie. Ten zniknął, wrócił młodzian. Zaszumiało radio przypięte do paska, ktoś krzyknął. Jeden klepnął mnie lekko w głowę i szarpnął się jak do bicia. Zabrali paszport z pokoju, wrócił tajniak. Inspektor znowu zaczął walić pięścią w stół i coś tam pokrzykiwał. Wszyscy dyskutowali między sobą podniesionymi głosami. Inspektor nagle uciszył ich jednym gestem.
– No i jak tam, chłoptasiu? Zastanowiłeś się?
– Nic nie podpiszę, chcę się skontaktować z ambasadą.
Inspektor kiwnął głową do gościa stojącego za mną, a ten rzucił się nader gorliwie z kajdankami i skuł mi ręce. Myśl, chłopie, myśl!
– Dobradobradobra, spokojnie – zacząłem mówić bardzo szybko. – Muszę najpierw zrozumieć, co tu się dzieje. Popełniłem waszym zdaniem przestępstwo, tak?
– Tak.
– Mam złożyć oświadczenie, w którym się do tego przyznam, tak?
– Tak.
– Mogę iść do więzienia?
– Nie.
– Zapłacić karę?
– Tak.
– Jak dużą?
Inspektor wciągnął powietrze nosem, pogładził zaczeskę, a potem otworzył szufl adę biurka i wyjął z niej kartkę oraz długopis. Cisnął je przede mnie i wycedził przez zęby:
– Najpierw pisz.
Gorączkowo próbowałem wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, ale wszystko po kolei zawodziło. Nie pozwolili mi zadzwonić do ambasady, która zresztą i tak wiele by nie zdziałała ze swojej placówki w Bangkoku. Nie pozwolili mi powiadomić znajomych ani zapoznać się z przepisem, na podstawie którego mnie zatrzymali. Nie zgodzili się na tłumacza, który wytłumaczyłby mi jakoś bardziej przejrzyście, o co chodzi. Nie zgodzili się na nic. W tym scenariuszu miałem tańczyć, jak mi zagrają, i w finale znaleźć się dokładnie w tym miejscu, które zostało dla mnie przewidziane. Nikt mi tylko nie chciał zdradzić, co to za miejsce.

Z braku lepszego pomysłu grałem więc na czas, na zmęczenie materiału, chociaż to teoretycznie działało na moją niekorzyść. Minęły już ze dwie godziny i nie posunąłem się naprzód nawet o milimetr. Gdy tylko widziałem jakieś światełko w tunelu, wracaliśmy do tego samego: napisz oświadczenie, a potem dowiesz się, co dalej.
Kajdanki uwierały, inspektor wrzeszczał i siłą rzeczy osiągał zamierzony efekt. Siedziałem przestraszony już nie na żarty, mój paszport dawno znikł mi z oczu, czułem się coraz bardziej wyczerpany i coraz mniej miałem pomysłów. Nie ma szans, nie wygram z nimi.
Odetchnąłem głębiej.
– Dobrze, napiszę to oświadczenie.
– Mądry chłopak – uśmiechnął się przez zęby inspektor i podsunął bliżej kartkę.
– Co ma w nim być?
– Podyktuję ci, nic się martw.
Pisemne oświadczenie to gwóźdź do trumny, mówiłem wam. To jest naprawdę poważna sprawa i tu już nie ma żartów. Postanowiłem oświadczenie inspektora zapisywać niby tak samo, ale swoimi słowami, w wersji, z której mógłbym się jakoś później wykręcić, żeby mieć chociaż cień szansy na przyszłość.
– Jako przewodnik grupy zaprowadziłem ją do świątyni Xieng Th ong… – zaczął dyktować boss.
– Grupa moich przyjaciół wybrała się do świątyni Xieng Th ong… – zacząłem pisać.
– … i oprowadzałem ich po terenie, gdy zatrzymała mnie policja – kontynuował.
– … i rozmawiałem z nimi, gdy zatrzymała mnie policja – zapisałem.
W ten sposób przebrnęliśmy przez oznajmienie, iż nie wynajęliśmy lokalnego przewodnika, że przyjechaliśmy tego i tego dnia, a wyjechać mamy zamiar tego i tego. Potem w wersji inspektora widniało, że pokazywałem grupie buddyjskie świątynie, a w mojej, że rozmawialiśmy o buddyzmie.
A potem inspektor nawet nie spojrzał na kartkę i powiedział:
– Podpisz.


Dotychczasowe książki Tomasza Michniewicza zawsze stanowiły spotkanie z przygodą. Pierwsza – “Samsara. Na drogach których nie ma” opowiada o podroży z plecakiem po Azji, druga “Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów” stanowi niezwykle dynamiczny reportaż o ludziach, którzy poświęcili życie poszukiwaniu legendarnych bogactw, a trzecia “Swoją drogą” ukazuje jak wielkie znaczenie dla każdego człowieka może mieć podróż.

Bohaterów tej opowieści jest troje: trzydziestolatek z korporacji uciekający od codziennej rutyny do afrykańskiej dżungli, młoda kobieta mierząca się ze swoimi największymi obawami w świecie ortodoksyjnego islamu i dojrzały mężczyzna, który postanawia wreszcie odwiedzić miejsca, o jakich marzył przez czterdzieści lat. Właśnie tą trójkę Tomasz Michniewicz zabrał w dalekie podróże. “Swoją drogą” opowiada o tym, co z tego wynikło. Zanim pojawi się u nas recenzja książki, możemy zdradzić, że wyprawy na drugi koniec świata zmusiły całą trójkę do konfrontacji z własnymi lękami, złudzeniami i szansami, które zmarnowali. To książka o podróżach i zarazem książka-podróż, którą każdy przeżyje inaczej.

Premierze książki towarzyszy nietypowy konkurs, w którym każdy ma szansę wygrać podróż marzeń w towarzystwie Tomka Michniewicza. Zabierze on w dowolnie wybrane miejsce na świecie osobę, która go do tego przekona. Zgłoszenia będą przyjmowane przez stronę: www.tomekmichniewicz.pl/swojadroga
Partnerami książki i konkursu są: Allegro.pl i linie lotnicze KLM, a patronami medialnymi: telewizja TTV, radiowa Jedynka i Tanie-loty.pl.

Tomek Michniewicz: „Zabiorę Cię w dowolne miejsce na świecie, ale decyduj natychmiast”

Tomek Michniewicz – dziennikarz, backpacker, fotograf, radiowiec i aktywista. Autor dwóch bestsellerowych reportaży: „Samsara. Na drogach, których nie ma” oraz „Gorączka. W świecie poszukiwaczy skarbów”. Autor programu „Inny Świat” w telewizji TTV i audycji „Reszta świata” w radiowej Jedynce. Laureat czterech statuetek na festiwalu cywilizacji i sztuki mediów, odkrywców i podróżników Mediatravel, nominowany do podróżniczych Kolosów i nagrody National Geographic „Traveler”.

Tomasz Michniewicz
Swoją drogą
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 30 kwietnia 2014

 
Wesprzyj nas