Kobieta życia Che Guevary przerywa milczenie po kilkudziesięciu latach. Niezwykły kobiecy obraz kubańskiej rewolucji.



Podjechał jeepem, obrzucił ją taksującym spojrzeniem i zapytał, czy chce się nauczyć strzelać. Zaproponował jej posadę pielęgniarki, którą natychmiast odrzuciła: Nie po to dwa lata działałam w podziemiu – żądam włączenia mnie do oddziału partyzantów!

Nie chciał jej wierzyć, gdy poroniła – sądził, że dokonała aborcji, bo nie chciała urodzić nieślubnego dziecka. Więc się oświadczył. W bardzo osobliwy sposób – podczas dyktowania jej listu do swojej pierwszej żony… Od tego momentu byli nierozłączni, aż do jego tragicznej śmierci.

Dla jednych jest rewolucjonistą wszech czasów, ikoną XX wieku. Dla innych zbrodniarzem z krwią niewinnych na rękach. Dla niej na zawsze pozostał niepodważalnym autorytetem, wrażliwym mężczyzną i czułym ojcem czwórki ich dzieci.

Aleida March
Mój Che. Bardzo intymnie
Tłumaczenie: Jakub Małecki
Wydawnictwo SQN
Premiera: 30 kwietnia 2014


Pod koniec maja dowiedzieliśmy się o możliwej napaści na Kubę przez Stany Zjednoczone. Wcześniej zabity został jeden z naszych żołnierzy pilnujących bazy marynarki wojennej w zatoce Guantánamo, na terytorium przywłaszczonym przez USA w czasach tak zwanej „niepodległości” Kuby w roku 1902.
Ze względu na wagę wydarzeń Che przyspieszył datę mojego wylotu, który początkowo ustalony był na 2 czerwca, czyli rocznicę naszego ślubu. Skłamałabym, twierdząc, że cieszyłam się z powrotu. Nie miałam jednak wyboru, a poza tym tęskniłam już za dziećmi. Che postanowił, że jeśli ataki na Kubę dojdą do skutku, wróci do kraju, żeby walczyć u boku swoich ludzi.

Dzień przed wyjazdem poszłam do sklepu i kupiłam mu spinki do mankietów. Były bardzo małe i wiedziałam, że będzie mógł zawsze mieć je przy sobie. Wierzę, że tak właśnie było, ponieważ nigdy do mnie nie wróciły (możliwe, że ktoś zabrał je jako wojenne trofeum). Dopiero kiedy w roku 1966 wrócił na Kubę, żeby wyszkolić żołnierzy przed wyprawą do Boliwii, dowiedział się, że spinki były prezentem ode mnie. Sprawiło mu to wielką radość.
Po misji w Kongu nie rozważał powrotu na Kubę. Przekonał go dopiero Fidel, który zawsze dysponował dużą siłą perswazji. Fidel napisał do Che, kiedy ten przebywał jeszcze w Pradze. W liście wyjaśniał, że Kuba to najlepsze miejsce na dokończenie przygotowań przed Boliwią, zapewniał też o swojej dyskrecji:

Drogi Ramónie,
ostatnie wydarzenia przyspieszyły napisanie tego listu […].
Zważywszy na trudną i delikatną sytuację, w jakiej się znajdujesz, uważam, że powinieneś rozważyć powrót na Kubę.
Zdaję sobie sprawę, że bardzo niechętnie podchodzisz do tego pomysłu, ale weź pod uwagę wyjątkowe okoliczności, o których wspomniałem powyżej.
Analizując to wszystko trzeźwo i obiektywnie, trzeba przyznać, że Twoja obecna sytuacja oddala Cię od wytyczonych celów, być może nawet naraża je na ryzyko. Trudno mi uznać, że to dobre, albo chociaż uzasadnione, rozwiązanie z punktu widzenia rewolucji. Czas spędzony w „martwym” punkcie zwiększa ryzyko niepowodzenia i sprawia, że zadania, które muszą być podjęte, stają się coraz trudniejsze do wykonania. Obecna sytuacja niczego nie przyspiesza, a tylko spowalnia, co więcej, zmusza Cię do nerwowego oczekiwania.
Co w tym za cel? Nie ma wątpliwości, że honor i rewolucyjna moralność powstrzymają Cię przed podejmowaniem efektywnych działań, a tym samym przed wykorzystaniem umiejętności, które mogą przyczynić się do osiągnięcia celu. Przyjazd na Kubę nie byłby ani oszustwem, ani kłamstwem, ani zwodzeniem Kubańczyków czy kogokolwiek innego. Mógłbyś opracować tu strategię działań i wyszkolić ludzi, a także osiągnąć wszystko, czego tam, gdzie jesteś teraz, możesz dokonać jedynie nadludzkim wysiłkiem. Ani teraz, ani później nikt nie pomyśli źle o Twoim powrocie – Ty także nie powinieneś odczuwać z tego powodu wyrzutów sumienia. Poważnym, niewybaczalnym błędem byłoby natomiast zrobić coś źle, kiedy można zrobić to dobrze; ponieść klęskę, mając wszystko, co potrzebne do odniesienia sukcesu.
Nie sugeruję, byś porzucał albo przekładał na później swoje plany, nie daję się też ponieść pesymistycznym myślom pojawiającym się w obliczu narastających trudności. Przeciwnie, trudności zawsze można przezwyciężyć, a teraz bardziej niż kiedykolwiek polegać możemy na własnych doświadczeniach, przekonaniach i środkach, których możemy użyć do osiągnięcia celu. Dlatego też uważam, że powinniśmy zrobić jak najlepszy użytek z naszej wiedzy, z naszych zasobów i umiejętności. Czy od momentu, kiedy po raz pierwszy wpadłeś na stary już teraz pomysł zagranicznych akcji, naprawdę miałeś czas, aby w pełni poświęcić się tej idei, aby dobrze zaplanować i przemyśleć kolejne etapy działania? […]
Wykorzystanie tego, czym dysponujemy w kraju, dałoby Ci ogromną przewagę: mamy tu dostęp do domów, odosobnionych gospodarstw, gór, morza i wszystkiego, co niezbędne do przygotowania zaplanowanych działań. Mógłbyś w stu procentach poświęcić się zadaniu, a dodatkowo miałbyś możliwość skorzystania z pomocy innych. O miejscu Twojego pobytu wiedziałaby zaledwie garstka ludzi. Doskonale wiesz, że możesz na nas polegać i że nie ma najmniejszej możliwości, iż napotkasz tu na problemy wynikające z powodów państwowych lub politycznych. Najtrudniejsza rzecz – czyli Twoja oficjalna rozłąka z krajem – już się wydarzyła, i to kosztem oszczerstw, intryg itp. Czy nie powinniśmy czerpać z tej sytuacji maksymalnych korzyści? Czy kiedykolwiek jakiś rewolucjonista dysponował tak idealnymi warunkami do wypełnienia swojej misji, i to w momencie, kiedy misja ta nabiera wielkiego znaczenia dla ludzkości i kiedy wybucha najważniejsza, decydująca walka o zwycięstwo ludu? […]
Dlaczego nie zrobić czegoś właściwie, kiedy jest po temu sposobność? Dlaczego, pracując nawet na największych obrotach, nie dać sobie odpowiedniego czasu na wykonanie zadania? […]
Mam nadzieję, że moje słowa nie zdenerwują Cię ani nie zasmucą. Wiem, że kiedy poważnie je przeanalizujesz, Twoja szczerość nakaże Ci przyznać mi rację. Ale jeśli dojdziesz do zupełnie przeciwnych wniosków, nie będę zawiedziony. Piszę do Ciebie pełen sympatii oraz podziwu dla Twojej błyskotliwości i szlachetnej inteligencji. Szanuję Twoje wspaniałe uczynki i nieugięty charakter prawdziwego rewolucjonisty. Fakt, że widzisz pewne rzeczy inaczej niż ja, w najmniejszym stopniu nie wpłynie na naszą współpracę.

Ten list zawsze był dla mnie świadectwem niezwykłej więzi i lojalności pomiędzy tymi dwoma mężczyznami, dwoma wojownikami rewolucji, a zarazem odpowiedzią na wszelkie kłamliwe oszczerstwa rozpowszechniane na ich temat.
Otrzymałam krótką notatkę od Che zaadresowaną na mój nom de guerre. Wyrzucał mi w niej, że wysyłając mu egzemplarz książki El Ciervo, w której hiszpański poeta León Felipe napisał dla niego dedykację, naraziłam go na niebezpieczeństwo:

Kochana Josephine,
czekają mnie wkrótce kolejne perturbacje związane z tym, że przebywam w ukryciu.
Wysłałaś mi moje El Ciervo, czego nie mogę Ci wybaczyć. Jeśli przyjadę, wezmę swoje rzeczy.
Przesyłam serdeczne, pełne nadziei pocałunki.
Przekaż je także dzieciom.
Twój Ramón

Che wrócił na Kubę w czasie obchodów Ruchu 26 Lipca, kiedy na lotnisku pojawiało się wielu odwiedzających, co zmniejszało ryzyko rozpoznania go przez któregoś z dziennikarzy. Jak zawsze musiała się jednak pojawić jakaś przeszkoda. Na lotnisku Santiago Alvarez filmował razem ze swoją ekipą znane osobistości wysiadające z samolotów. Dwaj compañeros z biura Piñeiro – Juan Carretero i Armando Campos – musieli interweniować w ICAIC3 w celu zniszczenia tamtych nagrań.

Wiele lat później Santiago, znany już twórca filmów dokumentalnych, chętnie opowiadał o tym, jak dwaj mężczyźni przyszli do jego studia i poprosili o pokazanie nagrań z lotniska. Obejrzenie takiej ilości materiału zajęło mnóstwo czasu. Poza tym biedny Santiago nie miał pojęcia, czego mężczyźni tak naprawdę szukają. W końcu Carretero i Campos znaleźli ujęcie przebranego Che i wycięli je z taśmy. Przez całe dziesięciolecia pozostawało to w tajemnicy.
Uważam, że niepotrzebnie się fatygowali, ponieważ Che był praktycznie nie do rozpoznania. Przed wylotem z Pragi założył grube okulary i owinął ciało materiałem, przez co wyglądał na grubego, zgarbionego i znacznie starszego niż był w rzeczywistości.
Nie jestem pewna, ale chyba był to ten sam dzień, w którym Celia Sánchez zadzwoniła do mnie z informacją, że przyjedzie po mnie za kilka minut. Powiedziała, że jeśli chcę, mogę wziąć ze sobą Ernesta, którego Che nie miał jeszcze okazji dobrze poznać. Kiedy Che wyruszał do Konga, nasz najmłodszy syn miał dopiero miesiąc. Nie musiałam nawet pytać, dokąd jedziemy.

Czekając na Celię, spakowałam kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Nigdy wcześniej nie byłam w San Andrés de Caiguanabo w Pinar del Río, wyjątkowo pięknym miejscu, w którym zgodnie z decyzją Fidela miał się odbyć trening bojowników wyruszających razem z Che do Boliwii.
Musiałam wrócić do domu następnego dnia, ponieważ moja dłuższa nieobecność mogłaby wzbudzić plotki albo podejrzenia. Powiedziano mi, że kiedy tylko pozwolą na to okoliczności, znowu będę mogła wyjechać. Wtedy najważniejsze było, aby nic nie przeszkodziło w realizacji planów.
Oczywiście nie martwiłam się tym. Cieszyły mnie nasze sekretne spotkania. Dla mnie najistotniejsze było mieć go blisko siebie, wśród przyjaciół i compañeros, z dala od niebezpieczeństw, poza zasięgiem pocisków wroga i pomyłek ochrony, które mogłyby przeszkodzić w przygotowaniach.
Kiedy tylko mogłam, jeździłam się z nim zobaczyć. Czasami zostawałam na trochę dłużej, a Che pozwalał mi uczestniczyć w treningach z innymi compañeros. Chodziliśmy na długie spacery w palącym słońcu; mężczyźni obładowani byli bronią i plecakami, a ja, wolna jak wiatr, mogłam podążać za Che jak za dawnych lat.
Czasami ścigaliśmy się z resztą grupy do miejsca, z którego zaczynaliśmy marsz. Che zazwyczaj szedł wolno, ale bez przystanków, a jeśli już się zatrzymywał, to na chwilę, i nawet nie siadał, by odpocząć. W ten sposób zostawialiśmy z tyłu wielu compañeros.

W sierpniu zabrałam ze sobą Celię. Miała wtedy trzy lata i była przeziębiona. Uradowany Che bawił się z nią, choć Celia nie wiedziała, że spędza czas ze swoim tatą. Zrobiliśmy tamtego dnia kilka pięknych zdjęć. W ostatnim liście wysłanym do dzieci z okazji urodzin Aliuchy Che napisał: „Celito, pomagaj babci w domu i bądź tak kochana jak wtedy, kiedy się żegnaliśmy. Pamiętasz to jeszcze? Założę się, że tak”.
Podczas jednego ze spacerów w Pinar del Río, kiedy schodziliśmy zboczem góry, ukruszył się kamień, którego się trzymałam. Upadłam na plecy zaledwie pół metra od przepaści. Che pospieszył mi na pomoc. Na szczęście skończyło się tylko na kilku zadrapaniach i mogliśmy iść dalej. Mijając tamto miejsce, pozostali compañeros ujrzeli ślady krwi i zaczęli się niepokoić. Kiedy jednak zobaczyli nas, jak siedzimy i czekamy na nich, wróciły im dobre humory.
Innym razem o zachodzie słońca wyruszyliśmy konno z kilkoma żołnierzami. Mój koń wierzgnął i nagle znalazłam się na małym drzewku – zwisałam tuż przy urwisku. Koń wpadł do wąwozu. Che znowu musiał mnie ratować. Sprawdził, czy nie jestem ranna – nie licząc kilku zadrapań i rozdartych spodni, byłam cała – a potem pobiegł ratować konia. Do domu wróciłam na jego koniu.

Żeby sprawdzić skuteczność przemiany w „Ramóna”4, Che odwiedził grupę swoich byłych żołnierzy. Nie mogłam z nim iść, żeby nie zdradzić jego prawdziwej tożsamości. Ukrywałam się więc za oknem, obserwując reakcję żołnierzy. Che został przedstawiony jako zaprzyjaźniony hiszpański szkoleniowiec. Mimo że opowiedział nawet kilka dowcipów, nikt go nie rozpoznał. Dopiero po pewnym czasie Jesús Suárez Gayol zorientował się, że stoi przed nim Che.
Żołnierze cieszyli się, że do walki pójdą ze swoim dawnym dowódcą. Była to niewielka, wyselekcjonowana grupa bojowników, którzy współpracowali z Che nie tylko podczas walki, ale i w czasie większych zmagań – w tworzeniu nowego społeczeństwa. Niektórzy z nich, jak Octavio de la Concepción de la Pedraja (Moro) czy Israel Zayas (Braulio), uczestniczyli razem z nim w misji w Afryce. Inni, na przykład José M. Martínez Tamayo (Papi), Harry Villegas (Pombo) czy Carlos Coello (Tuma), przebywali już w La Paz, przygotowując miejsce na przyjazd pozostałych członków oddziału, tych „z gwiazdami na czołach”, jak Che nazywał najodważniejszych i najbardziej oddanych żołnierzy.

W trakcie szkoleń w San Andrés czasami gotowałam dla wszystkich żołnierzy, dzięki czemu czuliśmy się jak wielka, szczęśliwa rodzina. W takich chwilach ważne jest poczucie wspólnoty. Najlepiej zapamiętałam Mora. Miał nadwagę i starał się trzymać dietę – czasami jadł tylko prażoną kukurydzę. Jednak kiedy patrzył, jak inni zajadają się tym, co przygotowałam, porzucał dietę i machał ręką na liczne żarty na swój temat.
Wieczorami, jeśli nie byliśmy zbyt zmęczeni, oglądaliśmy filmy – najczęściej westerny, bo wszyscy je lubiliśmy. W spotkaniach tych często przeszkadzała nam obecność setek żab. Zawsze dręczył mnie irracjonalny strach przed żabami. Za którymś razem jedna skoczyła mi na nogę, a Vilo Acuna (Joaquín) bohatersko przyszedł mi na pomoc. To dziwne, jak w ekstremalnych sytuacjach potrafimy pokonać nasze największe lęki. W czasach partyzanckiej działalności w Górach Escambray, a także podczas samych treningów w Pinar del Río obecność żab nigdy mi nie przeszkadzała.
Gospodarstwo odwiedziła grupa compañeros. Pamiętam, że Armando Hart godzinami siedział przy stole z Che, dyskutując z nim o filozofii i spierając się na temat teorii Zygmunta Freuda. Rozmowy te sprowokował list, który Che wysłał w grudniu 1965 roku do Armanda (pełniącego wtedy funkcję ministra edukacji), w którym nakreślał podstawowe zasady marksizmu:

Mój drogi sekretarzu,
gratuluję Ci otrzymanej szansy bycia Bogiem: masz sześć dni5.
Zanim skończysz pracę i usiądziesz, by odpocząć (chyba że obierzesz drogę poprzedniego Boga, który odpoczywać postanowił od razu), chciałbym przedstawić Ci kilka pomysłów dotyczących rozwoju kultury naszej awangardy i całego ludu.
Te długie wakacje spędziłem z nosem w książkach filozoficznych – już od dłuższego czasu miałem taki zamiar. Zidentyfikowałem pierwszy problem: na Kubie nie publikuje się nic oprócz opasłych sowieckich podręczników, których wadą jest to, że odradzają Ci samodzielne myślenie, ponieważ partia pomyślała już za Ciebie, więc wystarczy tylko przyjąć jej wnioski. Pod względem metodologicznym takie podejście jest krańcowo dalekie od marksizmu, a poza tym książki, o których wspominam, są bardzo kiepskie.
Druga, nie mniej ważna sprawa, wyniknęła z mojej nieznajomości języka filozoficznego (stoczyłem ciężki bój z Heglem i w pierwszej rundzie dwukrotnie leżałem na deskach). Opracowałem więc dla siebie plan nauki, na który, jak sądzę, warto by zwrócić uwagę i jeśli trochę by go dopracować, mógłby on stać się podstawą programu nauczania. Wiele osiągnęliśmy, ale pewnego dnia będziemy musieli pomyśleć o sobie. Opracowałem plan lektur, ale można by rozszerzyć go i rozpocząć pracę nad utworzeniem partyjnego wydawnictwa.
[…]
Wymagałoby to ogromu pracy, ale Kuba na to zasługuje i uważam, że przedsięwzięcie mogłoby się powieść. Nie będę dłużej zawracał Ci głowy tym tematem. Zwróciłem się do Ciebie, ponieważ nie znam ludzi, którzy odpowiadają obecnie za pracę ideologiczną i pisanie do nich w tej sprawie mogłoby być źle odebrane.
Okej, wielki kolego (w sensie filozoficznym), życzę Ci powodzenia. Mam nadzieję, że spotkamy się siódmego dnia. Uściski dla tych, którzy powinni być uściskani, także dla Twojej drogiej i przebojowej lepszej połowy.
R.7

***

Przygotowania do akcji w Boliwii dobiegały końca i tym razem nie sprzeciwiałam się wyjazdowi Che aż tak bardzo jak wcześniej, ponieważ sama uczestniczyłam w części prac przygotowawczych, a poza tym sądziłam, że już wkrótce znowu będziemy razem. Oczywiście spodziewałam się, że walka może trwać długo i że przyjdzie mi zmierzyć się z kilkoma latami rozłąki, ale wierzyłam, że zaraz potem Che do nas wróci. Tak właśnie myślałam, kiedy w październiku 1966 roku wyruszał do Boliwii.
Każdego roku obawiałam się nadejścia października, ponieważ dla Kubańczyków, a dla mnie w szczególności, był to miesiąc złych wspomnień – nie potrafię opisać uczuć, których wtedy doświadczałam.
Kiedy wszystko było już gotowe, zadałam Che to samo pytanie co przed jego wyprawą do Afryki: czy nie powinien zostać w kraju jeszcze przez rok, żeby doprowadzić do końca sprawy, którymi wcześniej się zajmował. Nic jednak nie mogło go powstrzymać. Był przekonany, że filary kubańskiej rewolucji są mocne, i sądził, że jego obecność w kraju nie jest konieczna. Uważał za to, że w Ameryce Łacińskiej wiele jest do zrobienia, i chciał pomóc w eliminacji zła, które się tam rozprzestrzeniło.

Kilka dni przed wyprawą, przemieniony w starego Ramóna, udał się do bezpiecznego domu w Hawanie, gdzie zamierzał spotkać się z dziećmi. Musiał postąpić w ten sposób, bo bał się, że w przeciwnym razie dzieci rozpoznają go i wygadają się komuś, a to mogłoby być bardzo niebezpieczne.
Kiedy dzieci pojawiły się na miejscu, przedstawiłam im przyjaciela taty z Urugwaju, który bardzo chciał je poznać. Żadne z nich nie miało pojęcia, że ten z pozoru sześćdziesięcioletni mężczyzna to ich tata. Dla nas obojga była to bardzo bolesna chwila, zwłaszcza dla Che, który kochał swoje dzieci, ale nie mógł im tego powiedzieć ani przytulić ich tak, jakby tego pragnął. Był to jeden z najtrudniejszych sprawdzianów w jego życiu.
Za to dla dzieci był to dzień pełen radości. Bawiły się i robiły wszystko, żeby rozśmieszyć przyjaciela taty. Chciały pokazać mu wszystko, co umiały robić, grały mu nawet na pianinie, choć dla mnie brzmiało to bardziej jak walenie. Aleidita biegała w kółko, aż w końcu uderzyła się w głowę, a Che podszedł ją pogłaskać. Traktował ją tak czule, że w pewnym momencie podbiegła do mnie i wyjawiła mi w sekrecie: „Mamusiu, ten pan się we mnie zakochał!”. Che usłyszał jej szept. Żadne z nas nie było w stanie się odezwać; byliśmy aż bladzi z emocji.

Na lotnisko Che pojechał prosto z tamtego domu. Najpierw poleciał do Europy, a stamtąd do La Paz w Boliwii. Przed odlotem wymyślił dla mnie wiersz, który, jak się dowiedziałam, chciał zapisać na białej serwetce, ale nigdzie nie mógł takiej znaleźć. Najważniejsze, że tym razem nie podarł go i wreszcie spełnił dawną obietnicę. Nie muszę chyba dodawać, że wiersz ten stanowi jedną z moich największych pamiątek po Che. Ostatnia zwrotka brzmi:

Żegnaj, moja jedyna,
nie drżyj na widok wygłodniałych wilków
ani w chłodnym stepie mego braku;
zabiorę Cię w sercu
i będziemy iść razem, póki droga nasza się nie rozpłynie…

Zastanawiałam się, czy znowu przeżyjemy etap rozstania i etap powrotu. W drodze do domu strasznie płakałam. Pamiętam, że przeglądałam jakieś ubrania Elisea Reyesa (Rolando) w poszukiwaniu metek, które mogłyby zdradzić, że jest Kubańczykiem. Próbowałam się czymś zająć, żeby odsunąć od siebie cierpienie. Musiałam zmierzyć się z życiem i czekać na jakieś wieści.
Znowu jednak pojawiła się niepewność. Wiadomości z Boliwii przychodziły zawsze za pośrednictwem osób trzecich. Jedyny list od Che przywiózł mi Peruwiańczyk Juan Pablo Chang (Chino), który 2 grudnia 1966 roku odwiedził obóz Ñancahuasú:

Moja jedyna,
korzystając z wizyty przyjaciela, przesyłam Ci tych kilka słów. Mogłem wysłać Ci ten list pocztą, ale taka mniej oficjalna droga wydaje się bardziej odpowiednia. Chciałbym wyznać Ci, że z tęsknoty za Tobą nie mogę zmrużyć oka, ale wiem, że nie uwierzyłabyś w to, więc tego nie napiszę. Zdarzają się dni, że tęsknota całkowicie mnie paraliżuje. Nie masz pojęcia, co przeżywam, zwłaszcza w święta, kiedy brak Twoich zwyczajowych łez pod rozgwieżdżonym niebem przypomina mi o tym, jak niewiele tak naprawdę zaznałem życia. […]
Nie mogę napisać Ci nic o życiu, które tutaj wiodę. Praca, mimo że wykonuję ją z ochotą, jest wyczerpująca i nie pozwala robić nic innego. Jeśli mam czas, uczę się, czasami też marzę. Gram w szachy z marnymi przeciwnikami i sporo spaceruję. Tracę na wadze, po części w wyniku pracy, a po części z tęsknoty. Przekaż całusy małym owocom moich lędźwi, a także wszystkim przyjaciołom. Tobie ślę pocałunek wypełniony tęsknotą i smutkiem,
Twój biedny, zuchwały Mąż

W takim właśnie tonie utrzymana była nasza nieregularna i pozbawiona szczegółów korespondencja, choć na temat szans Armii Wyzwolenia Narodowego Che zwykle wyrażał się optymistycznie. W pewnym sensie optymizm ten był uzasadniony – później dowiedziałam się o odważnych akcjach, jakie ich niewielka grupa przeprowadzała, stając naprzeciw liczniejszych i lepiej wyposażonych wojsk wroga. Ten właśnie optymizm sprawiał, że nie zastanawiałam się nad ostatecznym wynikiem walk.
Moje życie toczyło się jak zwykle; ochroniarzy było już mniej, ale nadal mieszkali tuż obok. Czasami odwiedzał nas troskliwy Fidel. Tak naprawdę, kiedy Che napisał swoje „Orędzie do Organizacji Trójkontynentalnej”, to Fidel przyniósł mi ten dokument i powiedział, co sądzi na jego temat. Nie było to konieczne, ale taki właśnie był Fidel, kiedy chodziło o Che. Przekazywał mi wszystkie informacje na temat postępów ruchu partyzanckiego w Boliwii.
W moim życiu zaszły pewne zmiany. Przed wyprawą do Boliwii Che namawiał mnie do rozpoczęcia na uniwersytecie studiów z historii i w listopadzie 1966 roku zastosowałam się do jego rady. Muszę przyznać, że nie była to zła decyzja. Część czasu poświęcałam na naukę i trzymałam się jej niczym tonący brzytwy.
Ciężko pracowałam i wykorzystałam daną mi szansę. Studiowałam z młodymi ludźmi, ale na zajęcia przychodziła też starsza ode mnie María Luisa Rodríguez. Zostałyśmy koleżankami. María była zdolna i zorganizowana. Podobnie jak ja, zajmowała się domem, ale nie chciała siedzieć w nim przez cały czas. Pomimo bogatej rodziny i dostatniego życia na wymogi tamtych czasów odpowiadała tak samo jak reszta kubańskich kobiet.
Paliłam się do nauki i przyzwyczajałam do nowych obowiązków. Miałam znacznie więcej życiowego doświadczenia niż inni studenci, ale było mi trudniej skupić się na nauce. Koledzy i wykładowcy pomagali mi odnaleźć się w tej nowej dla mnie sytuacji. Byłam wdzięczna Che za to, że zachęcił mnie do wyjścia z czterech ścian własnego domu i wkroczenia w zupełnie inny świat.

***

Nadszedł kolejny październik. Fidel przekazał mi przerażającą informację. Czekał na potwierdzenie wiadomości z Boliwii. Przebywałam wtedy w Górach Escambray, zajmując się ważnymi badaniami dotyczącymi moich studiów.
Celia Sánchez przyjechała do Santa Clary i zorganizowała mój powrót do Hawany, gdzie czekał na mnie Fidel. Zabrał mnie do swojego domu i mieszkałam tam przez tydzień. Następnie przeniosłam się do innego domu, gdzie mogłam być razem z dziećmi. Fidel codziennie nas odwiedzał. Nigdy nie zapomnę życzliwości, jaką nam wtedy okazał. Poświęcił nam dużo czasu, próbując ukoić nasz ból. Doceniałam te wysiłki, wiedząc, jak bardzo on sam przeżywa odejście Che.
Od tamtej pory nic nie było w stanie skruszyć fundamentów naszej przyjaźni, mimo że z uwagi na ogrom obowiązków ciążących na Fidelu nie widywaliśmy się później już tak regularnie. Wszyscy wiemy, jak wielki dług mają u niego Kubańczycy, ja jednak zawdzięczam mu wyjątkowo dużo.

Uroczyste czuwanie ku czci Che odbyło się 18 października 1967 roku na placu Rewolucji. Przemawiał wyłącznie Fidel. Poprosił, żebym też tam przyszła, ale nie czułam się na siłach. Powiedziałam, że zostanę w domu i obejrzę ceremonię w telewizji wspólnie z dziećmi, które nie wiedziały jeszcze, co tak naprawdę się wydarzyło.
Uroczystość na placu Rewolucji była dla wszystkich wzruszającym wydarzeniem. Nigdy nie widziałam na twarzach kobiet i mężczyzn tyle smutku. Ci ludzie przyszli tam, aby w ciszy oddać cześć legendarnemu partyzantowi, a zarazem człowiekowi, który zawsze był im bratem.
W październiku wróciłam do naszego domu z dziećmi, które nie dawały mi wytchnienia ani czasu na pogrążenie się w żałobie. Musiałam dalej żyć, miałam wiele do zrobienia. Raz po raz pojawiały się jednak nieuchronne chwile, kiedy słyszałam w głowie wiersz napisany przez Che specjalnie dla mnie:

Jedyna:
wers ten w sekrecie skradłem z wiersza Hikmeta,
byś znała mego uczucia rozmiary.
W najdalszych zakamarkach labiryntu mej milczącej skorupy,
cząstki mej duszy łączą się i rozrywają:
Ty i WSZYSCY INNI.
Wszyscy oczekują ode mnie całkowitego oddania,
na drodze mego życia ostaje się więc jedynie mój samotny cień.
Jednak nie ośmieszając wzniosłego uczucia miłości,
ukrywam Cię w torbie przy siodle.

(Przewożę Cię w niej niczym chleb niezbędny do życia).
Wyruszam tworzyć wiosnę ognia i krwi,
a w próżni mej nieobecności
zostawiam Ci pocałunek bez adresu zwrotnego.
W triumfalnym marszu zwycięzców
nie przewidziano jednak rezerwowych miejsc,
a ścieżka, którą podążam,
pełna jest złowrogich cieni.
Jeśli mym przeznaczeniem jest honorowe miejsce w mrocznych fundamentach,
umieść je w mglistych archiwach swej pamięci,
i wracaj doń podczas nocy pełnych marzeń i łez…

Żegnaj, moja jedyna,
nie drżyj na widok wygłodniałych wilków
ani w chłodnym stepie mego braku;
zabiorę Cię w sercu
i będziemy iść razem, póki droga nasza się nie rozpłynie…

 
Wesprzyj nas