Powieść o trzech pokoleniach mężczyzn w „zaklętym” kręgu kompleksów, słabości i tchórzostwa.


Powieść o „romantykach”, złodziejach złudzeń i marzeń, o pokoleniach nieobecnych ojców, milczących matek, o rodzinie jako polu walki. To powieść o niebezpieczeństwie odkrywania rodzinnych tajemnic, groźnym wpływie historii kreującej zastępy bohaterów niezdolnych do życia. Pisana nie „w imię Ojca”, a w imię „synów-kalek”. Bo przecież mogłoby być zupełnie inaczej…

Trzy pokolenia, trzech narratorów, trzy różne perspektywy.

Stanisław dla jednych „brawurowy partyzant”, dla innych „krwawy bandyta”, prowadził walki z partyzantami sowieckimi oraz przedstawicielami nowej komunistycznej władzy w powojennej Polsce. W obawie przed represjami wyemigrował do USA zostawiając w kraju swoją ciężarną dziewczynę Nikę, która jako sanitariuszka i łączniczka od 1943 roku wspierała partyzantów w walce z bolszewikami. Za tę działalność władze Polski Ludowej skazały ją na 8 lat więzienia.

Syn Niki i Stanisława to niespełniony aktor, wiecznie bezrobotny „student wielkiego Łomnickiego” znęcając się nad swoją żoną Ewą i synem Kamilem, daje upust swoim frustracjom i permanentnej wściekłości.

Kamil – najmłodszy z „trójcy” ojciec – syn – wnuk, chce zostać reżyserem filmowym. Paradoksalnie stopniowo ujawniane rodzinne tajemnice podsuwają mu scenariusz na film życia.

Wybrane opinie o książce:

Remigiusz Grzela w swojej nowej powieści porusza sprawy do dziś niejasne, nierozwiązane – czas okupacji i tuż powojenny, wykonywanie wyroków i akcje odwetowe, zaciekłość ludzi zdemoralizowanych wojną, bratobójcze walki, rozmycie kryteriów moralnych. Opowiada o czasach pozornie odległych, do których jednak teraz się wraca, żeby zobaczyć je w innym świetle, już przefiltrowane przez historię i nasze dzisiejsze sumienia. „Złodzieje koni” to mocna, wyrazista proza o miłości i nienawiści, o zdradzie i przebaczeniu.
Anna Bolecka

Trzech mężczyzn, trzy życiowe opowieści, trzy różne postawy i trzy etapy historii Polski. Dziadek walczył z ustanawianą władzą komunistyczną i musiał uciekać przed represjami, porzucony syn – niespełniony aktor – był PRL-owskim oportunistą, pragmatyczny wnuk zaczyna w nowej Polsce karierę filmowca. A obok wspierające ich zakochane i cierpiące kobiety. Remigiusz Grzela napisał świetną powieść – kiedy trzeba okrutną, kiedy trzeba wzruszającą – o tym, jak historia bezwzględnie i długofalowo kształtuje ludzkie losy.
Leszek Bugajski, „Newsweek”

Remigiusz Grzela jest głodny ludzkich losów i poświęca im mnóstwo czułej uwagi. Zarówno istniejący ludzi, z którymi rozmawia, bohaterowie jego dokumentalnych książek, jak fikcyjni choć równie prawdziwi bohaterowie jego powieści – wszyscy mają prawo do własnego głosu. Grzela nigdy nie osądza ich słabości, daje im prawo do prywatnego patosu.
Agnieszka Holland

Remigiusz Grzela z biografii tworzy wyznanie wiary. Z codzienności, metafizykę. Potworność opisuje lirycznie, w przewrotny sposób potęgując tragizm ludzkich losów.
Zyta Rudzka

Remigiusz Grzela – ur. w Starogardzie Gdańskim. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, gdzie wykładał m.in. „kulturę wywiadu” i reportaż. Autor książek non-fiction „Rozum spokorniał”, „Bagaże Franza K. czyli podróż, której nigdy nie było”, „Nauka a polityka”, „Hotel Europa”, „Wolne”, a także wywiadów-rzek z Marianem Kociniakiem „Spełniony” i prof. Joanną Penson „Było, więc minęło” (nominacja do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej). Debiutował powieścią „Bądź moim Bogiem” (WAB, 2007). „Złodzieje koni” to jego druga powieść.
Autor wystawianych sztuk teatralnych (m.in. monodramu Barbary Krafftówny „Błękitny diabeł” a także obsypanego nagrodami monodramu Małgorzaty Rożniatowskiej „Uwaga – złe psy!”) również adaptacji teatralnych m.in. „Patty Diphusa” Pedro Almodovara i „Smażone zielone pomidory” Fannie Flagg. Stale współpracuje z „Gazetą Wyborczą” i miesięcznikiem „Zwierciadło”. Był nominowany m.in. do dziennikarskich nagród Grand Press i im. Barbary N. Łopieńskiej. Dwukrotnie stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Remigiusz Grzela
Złodzieje koni
Wydawnictwo Studio Emka
Premiera: 24 kwietnia 2014


Nie będę wypierał się podobieństwa bohaterów powieści do rzeczywistych postaci, bo życie i powieść zawsze są prawdziwe. Niektórych znam bardzo dobrze, innych mniej, z niektórymi zaledwie się zetknąłem. Gdybym nie poznał Stanisława i nie miał okazji zadać mu pytań, zapewne ta książka by nie powstała. Jego długie monologi niczego mi nie rozjaśniły. A piszę, kiedy nie wiem.

Za chwilę wyjmę z szuflady rewolwer. Wiele razy przykładałem go do skroni. Tym razem będzie inaczej. Najpierw poleży na biurku, podczas gdy ja raz na zawsze rozliczę się z przeszłością, zapełniając kartki słowami, które dotąd grzęzły w gardle. Kiedy skończę…
Po prawej rewolwer. Po lewej ryngraf Matki Boskiej Ostrobramskiej, który zawsze noszę na sercu. Pośrodku stos kartek. Butelka wódki przy nodze od biurka. Jestem zesrany ze strachu.

JERZY

Siedziałem przed telewizorem jak sparaliżowany. Włączyłem przez przypadek.
Zmienił się. Zestarzał. Trzęsły mu się ręce.
Ale oczy raz po raz się zaogniały. Opowiadał tak, jakby to wszystko wydarzyło się wczoraj, jakby później nic już nie miało znaczenia. I wiem, że nie miało. W każdym razie nic, co się wydarzyło później, nie było w stanie konkurować z przeszłością. Z przerażeniem zauważyłem, że wolałby się cofnąć do czasu, kiedy z zimną krwią wyciągał pistolet. Teraz się tym, kurwa, chwalił.
Był z siebie dumny. Stary, roztrzęsiony, zapity kacap. We własnych oczach – bohater. Wściekły, że dziennikarz prowadzący rozmowę niczego nie rozumie.
„Czy pan nigdy…”. Stary zdenerwował się jeszcze bardziej. Spocone czoło zaczęło się świecić. Przerwał skrzecząc: „cholera”.
Wyłączyłem. Nie chciałem tego przeżywać. Wyłączyłem, bo zaczynałem mu współczuć. A to wydało mi się najgorsze. Obaj nie potrzebowaliśmy współczucia.
Więc przyjechał do Polski. Nie zadzwonił. Uparty jak osioł, stary obrzydliwy kacap.
Otworzyłem komputer. Znalazłem numer do telewizji. Kobieta w centrali połączyła mnie z redakcją, która przygotowała program.
– Nie. Nie mogę udzielić panu takiej informacji. Ale pan może zostawić swój numer, a ja przekażę wydawcy… On panów ze sobą skontaktuje.
– Bardzo panią proszę…
– Czy mogę wiedzieć, w jakiej sprawie pan dzwoni? Rozłączyłem się. Zamówiłem taksówkę. Jeśli przyjedzie w ciągu dziesięciu minut i jeśli nie będzie korków… I jeśli on jeszcze nie wyszedł…
– Na Woronicza – rzuciłem taksówkarzowi. – Do telewizji – wyjaśniłem już spokojnie.
W głowie szalały różne myśli. Czy dobrze robię? Może trzeba było zostawić swój numer? A może gdybym powiedział… Ale co miałem powiedzieć? Czy uwierzyłby, że za pośrednictwem telewizji szukam z nim kontaktu? Z nim.

STANISŁAW

Wypiłem setę przed wejściem do studia. Ktoś ostrzegł, że z tym gówniarzem nie będzie łatwo. Nowa, durnowata generacja.
Nie dałem się pomalować. A co, ja baba jestem?! Chyba pięciu ich wtedy przybiegło i dawaj, przekonywać mnie, że światło, że kamery, że konieczność wyższa.
– Wyższa konieczność to jest, że w ogóle przyszedłem, riebiata – mówię. – Jak się nie podoba książęciom to mogę wrócić do hotelu.
W końcu taka blondyneczka machnęła ręką i wyszli. Przypięli mikrofon, chociaż tłumaczyłem, że głos u mnie jeszcze mocny, tubalny, donośny jak u tura. Jak już stanąłem za kamerami, czekałem na zapowiedź, naszły mnie wątpliwości. Tyle lat ja cicho siedział. Tyle lat nie przyjeżdżał i się tak teraz przed kamerami obnażać? Nie po męsku – myślę. Słyszę, jak przedstawia mnie ten redaktorek. „Świadek” – słyszę. „Bohater” – słyszę. Co smarkacz może wiedzieć o tym? Już ja mu musztrę zrobię, na baczność ustawię. Poligonik wedle życzenia. Pokazują, że wejść trzeba. Jak mus – to mus. Znak krzyża. Mateńko…

JERZY

Zaczęło padać. Postanowiłem poczekać w taksówce.
Zatrzymaliśmy się przed wejściem. Kilka osób nerwowo paliło papierosa, ukrywając się pod zadaszeniem, w wejściu do budynku. Kilka czekało na taksówki. Co chwila ktoś podbiegał do nas, pewnie myśląc, że to zamówiony kurs, ale widząc mnie na tylnym siedzeniu, wycofywał się. Było już ciemno. Zimno. Ktoś próbował rozłożyć zepsuty parasol.
W pewnym momencie wyszedł w otoczeniu dwóch nieznanych mi mężczyzn. Zapalili pod dachem. Chciałem do nich podbiec, ale coś mnie powstrzymało. Nerwowo patrzył na zegarek. Podjechała taksówka. Zauważyłem, że gaszą papierosy zginając je wpół. Wybiegłem z samochodu.
Stanąłem przed nimi.
– Panie Stanisławie, nasza taksówka! – powiedział jeden z mężczyzn.
– Tak… – usłyszałem łamiący się głos starego. Facet rozpostarł nad nim parasol. Staliśmy na schodach.
Zatrzymał się i, wiem to, nie miał pojęcia, co zrobić.
Nawet nie podaliśmy sobie ręki. Staliśmy w bezpiecznej odległości. Spojrzał mi w oczy.
– Panie Stanisławie! – krzyczał ten drugi, siedząc już w samochodzie, z otwartych szeroko drzwi.
W jego oczach nic nie było. Pozorowana obojętność. Nie powiedział słowa. Nie powiedziałem słowa. Zbiegł szybko na dół, nie oglądając się za mną. Facet z parasolem służalczo podążał za nim.
Bohater narodowy wsiadł do auta. Mocno trzasnął drzwiami.
Stałem na schodach. Nie mogłem zrobić kroku. Jak bym w tej jednej chwili skamieniał.
Koszula lepiła się do pleców. Przeszył mnie chłód.
Chciałem, żeby się odwrócił, spojrzał przez szybę, chciałem, żeby przemyślał. Miałem nadzieję, że zatrzyma samochód. Chciałem, żeby pojechał ze mną do domu.
Skurwiel.
Chuj złamany.
Pierdolony partyzant.
Psychopata bez wyrzutów sumienia.
Nie musi zmywać krwi z rąk. Przecież jej nie widzi.
Przecież „nie zrozumie nikt, kto tam wtedy nie był”. To jego słowa. Powtarzał je z dumą, nie z usprawiedliwieniem. Usłyszałem klakson. Patrzyłem za oddalającym się samochodem.
– Wsiada pan! Jeszcze zapalenia płuc pan dostanie! – krzyknął kierowca taksówki.
Zszedłem na dół.
– Kto to był?
– Kto?
– No, ten starszy gość, na którego pan czekał…. Nie odpowiedziałem.
– Ktoś sławny? Nie rozpoznałem, bo mało telewizji oglądam. A za kółkiem radio – i uśmiał się z własnej błyskotliwości.
– Wracajmy, dobrze?
Zrozumiał, że nie mam ochoty na rozmowę.

KAMIL

Nie powiedziałem mu, że mnie wyrzucili. I tak nic go to nie obchodzi. Może tam i miał rację, jak mówił, że nie jestem dość dobry i nie mam talentu. Jasne, że nie posłuchałem, jak mówił, żebym wybrał porządne studia dla mężczyzny. Sobie myślał, że go posłucham i że dam się namówić na studiowanie prawa.
– Zostań notariuszem, to jest przecież kupa forsy.
To mu powiedziałem prosto w oczy, że złożyłem papiery do filmówki, a powiedziałem, bo się spodziewałem, że go chuj strzeli, ale nie, nic nie odpowiedział. To szedłem w to dalej i że złożyłem na wydział reżyserski – powiedziałem dobitniej jeszcze. Ale skąd, nie pokazał, że to jak cios w serce. I tak dla mnie to była w sumie satysfakcja gwarantowana, znokautowałem go. Inaczej by się odezwał. W każdym razie scenariusz był taki, że przez tydzień w ogóle mnie nie zauważał. Mówi się trudno. To, że nie istnieję dla niego, miałem głęboko wkodowane. I nawet, jak nie pokazał, że go chuj strzelił, to go jednak strzelił, bo śmiałem mu pokazać wiarę w cień własnego talentu. A przecież słowo talent to jakieś, kurwa, tabu w naszym domu.
W innych domach, owszem, można unikać mówienia o pierdoleniu, na przykład, bo przecież ludzie się w ogóle nie pieprzą, tylko ze sobą rozmawiają o Kancie i o Heglu i popijają kawę z porcelanowych filiżanek wyniesionych z powstania styczniowego, a wieczorem przed snem modlą się do Matki Boskiej Ostrobramskiej i śpiewając po cichu Boże, coś Polskę zasypiają. A u nas ruchanie to jednak nie jest takie tabu, bo u nas w ogóle wszystko jest tabu. Się nie rozmawia po prostu. Swoje imię to, kurwa, na chrzcie po raz ostatni usłyszałem, ale słowo „talent” to jest już góra, to szczyt, można by powiedzieć, na który się nie wspina za żadne skarby świata, bo to jest ten temat, o którym się nawet nie myśli. Przecież talent w tym domu miał tylko on, ale biedakowi okoliczności nie pozwoliły, no i brak szczęścia, już w ogóle nie wspominając o zawiści środowiska, które to środowisko tego talentu mu nie pozwoliło rozwinąć, a zamiast tego wbijało mu ciągle grube szpile w dupę i w serce.
No to siedział w domu, pierdział i czekał wiecznie na telefon, który nie dzwonił. A wymówkę miał tylko przez chwilę, w stanie wojennym, bo, jak wiem z lekcji historii, to telefony w ogóle wtedy nie działały, a jak wiem z filmu Rozmowy kontrolowane, to w słuchawce można było usłyszeć właśnie, że rozmowa kontrolowana jest i dupa, a nie propozycja angażu od Wajdy Andrzeja, który bardziej niż w mojego ojca zapatrzył się na przykład w Radziwiłowicza, którego to nazwiska mój ojciec, przecież szanujący się aktor, oczywiście nigdy sobie przypomnieć nie mógł, bo i po co, więc nie, nie ugiął się, trwał na posterunku przy ebonitowej słuchawce. Nie, nie ugiął się i nie poszedł na żaden z castingów do reklamy. Nie, nie ugiął się, bo nie będzie Niemiec z kapitałem zagranicznym pluł nam w twarz reklamą środka na przeczyszczenie. Nie będzie składał propozycji jemu, ojcu memu, studentowi wielkiego aktora Łomnickiego, który to Łomnicki Tadeusz powtarzał ojcu: „Mój najlepszy student”.
I te jego słowa rąbał ojciec w kółko jak różaniec i tę jeszcze anegdotę, w której Łomnicki odpowiada: „Nie mów do mnie mistrzu, mów do mnie Boże”. Tak, obaj opanowali grę w Boga do perfekcji. I jeszcze tę anegdotę tatuś opowiadał, jak spotkał Łomnickiego w wucecie nad pisuarem – jeden sikał i drugi sikał i Łomnicki Tadeusz spojrzał na ojca mego i zapytał: „Jak leci?”. Najwyraźniej dobrze leciało, skoro ojciec namaszczony talentem profesora, do zawodu już nigdy nie zajrzał, ale profesora nie było, kiedy matka brała nadgodziny, bo nie miała co do garnka włożyć.

Na początku pracowała jedynie w Instytucie Fizyki, ale z czasem zaczęła współpracować z wydawnictwami naukowymi, gdzie tłumaczyła z rosyjskiego, czyli języka wrogów naszych, i z angielskiego, języka wrogów naszych, specjalistyczne teksty o półprzewodnikach i wyjaśnienia tego słowa się nie podejmuję, bo na pierwsze imię i na drugie imię mam głąb, zdrobniale debil, za to mogę się odgryźć, mówiąc, że mieć ojca aktora to dramat, a mieć ojca takiego aktora to tragedia i zrobić mu na złość i zostać reżyserem, to wydać na siebie wyrok śmierci.

– Baranie, do niczego w życiu nie dojdziesz, ty kaleko, łamago jeden – krzyczał, kiedy coś nie szło po jego myśli. Podnosił rękę, otwierał dłoń, a któregoś razu prawie złamał mi nos, aż poczułem na wargach krew, a dodam że nie miałem prawa krwawić, nawet jakby mnie rozpłatał jak półtuszę wieprzową czy dłoń swą w bok mój włożył i wyjął ją potem z fragmentem wnętrza mego ze ścierwem, z sercem, żołądkiem, wątrobą czy jelitami. Gdybym krew puścił z trzewi swoich, to by znaczyło, że słaby jestem.
– A teraz wstawaj, zdechlaku. Nie chowaj się, zasłaniając twarz rękami.
Ale powiedziałem w końcu, że mnie wylali, a on leżał na kanapie, nawet się nie poruszył i zachował się, jakby nie słyszał, co mówię. Może tylko trochę wyglądał jak zbity pies, no to matka przykryła go kocem i wtedy wyszliśmy z pokoju, a w całym domu panował nastrój żałobny. Lacrimosa dies illa i tak dalej. No i usiedliśmy z matką przy kuchennym stole, na którym postawiła dwa talerze i zwyczajnie, najzwyczajniej na świecie, jak w domu z reklamy austriackiej wioski narciarskiej, nalała ogórkowej i już „zjedz”, powiedziała prawie szeptem, aż się od tego szeptu uspokoiłem i znów czułem się bezpiecznie i jedliśmy, jak zawsze, w całkowitym milczeniu. A potem poszedłem do kibla i się od środka zamknąłem, bo musiałem zajarać fajkę, żeby fragment nieba poczuć.

STANISŁAW

Doczekałem się. Wracam do kraju jako bohater. Na swój przyjazd nie wydałem ani centa. Znalazł się sponsorek, który płaci za przeloty i hotel. Mam tu samochód i kierowcę i obwożą mnie po kraju jak Johna Wayne’a na rozdanie Oskarów. Wszystko zaplanowane. Wywiady i spotkania. Robią film dokumentalny o mnie. Na starość takie fanfary. A mnie już 86 rok idzie. Ale czy kto wiek liczy? Zasługi się liczą. A zasługi zaznaczałem kreskami na moim pistoleciku.
Wieczorem dzwoniła Martha. Tak ją słyszałem, jakby Teksas był o, tu, za skrzyżowaniem. Zjebała mnie jak nieboszczyka, jak bekę soli! Ma dziewczyna charakterek. Po matce. Nawrzeszczała na mnie, jak jej powiedziałem, że gówniarz przyjechał do telewizji, a ja nic, grobowa twarz, zimne oczy. Nic.
– Wierzący jesteś, a pogodzić się nie chcesz! – krzyczała .
– To nic nie ma z Bogiem. On jest bękart. To przeciw Bogu. Nieślubny przecież.
– Ale twój syn…
– Każdy może przyjść i powiedzieć, że syn. Mnie ojciec twardą ręką chował, a potem go nie było… Tyle ojca widziałem. Syn… No i co, że syn?
– Bluźnisz!
Co będę się kłócił przez kabel telefoniczny. Myślę. Odłożyłem słuchawkę. Dzwoni drugi raz.
– Jak możesz?
– Pan Bóg mnie rozliczy, nie ty!
– Nienawidzę cię, wiesz! Mama miała rację…
– A ja ciebie kocham, córeczko.
– Chciałabym go kiedyś poznać. Nie chcesz, żebym go poznała?…
– A co to on nagle taki złoty i brylantowy… Nie wiesz, jaki jest? On się na mój majątek zasadza. Nieudany aktorzyna. Artysta. Cyrkowiec. O, taka prawda! Ledwo wiąże koniec z końcem, to chciałby się w moje teksańskie morgi wbić zębami!
– To twój syn!
– Obcy facet. Raz w życiu go widziałem.
– Ty szmato! – krzyknęła do słuchawki i rozłączyła się.
Szkoda, że się od razu rozłączyła, bo się zaśmiałem do słuchawki. W głos się śmiałem i nie zdążyła usłyszeć. No, ma charakterek. Jak matka. Nieraz mnie od szmat zwyzywała i lu w mordę. Dobre to były czasy. Taka kobieta jak Łonda, po naszemu Wanda, to skarb. I do tańca, i do różańca.
– Łonda – tak się przedstawiła.
Nie mogłem wiedzieć, że naprawdę nazywa się zupełnie inaczej. Jakbym zaćmę miał. Nic jeszcze nie mogłem przypuszczać ani podejrzewać.
Podobała mi się. Czułem, że ma no, ten… że temperament, że będzie umiała mnie zaspokoić.

Krzyżyk jej spływał do piersi, aż się gorąco robiło od tej religijności. W ogóle twardy się przy niej robiłem. W kościele śpiewała najgłośniej. Miała głos jak ta piosenkarka country, Patsy Cline… Wiem, bo Łonda trzymała w domu jej płyty. Crazy… I’m crazy for feelings so lonely… – śpiewała mi Łonda, na kolanach siedząc. Jeszcze dziś, jak sobie wspomnę, jak my do tej płyty… A, żal serce ściska. Ta piosenkarka w wypadku zginęła.
Łonda. A dzisiaj? Na początku tego wszystkiego odwiedziła ją przyjaciółka – idiotka taka. Zapytała Łondę, ile ma lat, odpowiedziała: „Dom”.
– Dom – odpowiedziała.
Łzy mi stanęły jak grochy. Dom. Wilno. Mateńka.
– Pamiętasz, kto to jest? – pytała dalej, pokazując na mnie, a ja miałem ochotę ją jebnąć za te pytania, grzmotnąć o ścianę i łeb rozkwasić, aż by się krew polała.
– Sklep.
Mój Boże. Tak mnie rozrywa od środka, jak pomyślę.
Siedzę tu, w eleganckim, drogim hotelu w Warszawie, jak król jaki na kolumnie przed zamkiem. Przyjechałem robić za bohatera i nawet nie ma się z kim wrażeniami podzielić.
– Pamiętasz swoje imię, kochanie? – ciągnęła dalej skretyniała, ufarbowana na różowo starucha.
– Bettie.
Są sprawy, widać, o których się nie zapomina.

JERZY

Nie umiem sobie poradzić. Znaleźć kierunku. Przez lata wmawiałem sobie, że jestem aktorem. Wciąż mam w głowie zdanie z Helmuta Kajzara, że aktor jest jałowy w środku. Jak wypalona ziemia, na której nic nie wyrośnie. Doszedłem do ściany. Ale nie, nie rzucę się pod pociąg ani nie skoczę z okna. Mam pięćdziesiąt lat i wystarczająco dużo czasu, żeby znaleźć nową drogę. Za długo czekałem. Na angaż, propozycję z filmu, telefon od ojca. Już wiem, że nikt nie zadzwoni.
Siedziałem w taksówce. Przemoczony do suchej nitki, trząsłem się z zimna. Czułem w środku lód. Nic tam już nie było. Zero emocji. Wróciłem do domu. Ewa pobiegła do łazienki, podała mi ciepły ręcznik frote. Zaczęła mnie wycierać jak przemoczonego kundla. Porządnie wytarła moje włosy, a potem kark, ramiona, brzuch. Rozbierałem się. Ewa przyniosła z łazienki kamforę, nacierała mnie. Nagle zrobiło mi się błogo.
– Połóż się – usłyszałem. Pierwszy raz od wielu tygodni poczułem jej bliskość. Ciepło.
Położyła się obok, przytuliła. Znów byłem mężczyzną. Nie mięczakiem, nie odrzuconym przez ojca bękartem z Polski, nie aktorem-nieudacznikiem. Znów byłem mężczyzną. Byłem brutalny, trzymałem ją za głowę, wbiłem paznokieć w policzek. Krzyknęła, ale nie przestałem, byłem jeszcze brutalniejszy, jakbym właśnie chciał się zemścić za swoje popierdolone życie.
Później leżeliśmy obok siebie, trzymając się za ręce jak małolaty. A potem wstałem, wyjąłem z barku butelkę koniaku. W pokoju paliły się świece, które Ewa zdążyła zapalić, kiedy rozlewałem alkohol.
Nie mieliśmy wieku. Jakbyśmy wciąż leżeli obok siebie na wąskim tapczanie w akademiku na Kickiego. Koleżanka, z którą Ewa dzieliła pokój, pojechała do rodziców. Leżeliśmy patrząc przez dziurę w dachu na niebo. My tamtego popołudnia byliśmy w niebie. A kiedy już zobaczyliśmy, czym jest, niezdarnie schodziliśmy do piekła, żeby je oswoić. Chwyciłem Ewę za kark. Krzyknęła. Byliśmy niżej. A potem mnie uniosła. Niebo. Piekło. Poczułem uderzenie w łydkę. Ze starego tapczanu wyskoczyła sprężyna. Jej ostry koniec zranił mnie. Zaczęliśmy się śmiać. A potem znów zeszliśmy na ziemię, na brudną poplamioną wykładzinę, a potem oblepił nas puch z rozerwanej poduszki. A potem zobaczyłem, że Ewa płacze.
Opowiedziałem o spotkaniu z ojcem. Ale nawet gdybym nie opowiedział, wiedziałaby. Znała mnie zbyt dobrze.
– Przynajmniej nic sobie nie możesz zarzucić – powiedziała.
Nie odpowiedziałem, nie wiedząc, co mógłbym sobie zarzucać. To on kierował światem rozpiętym pomiędzy naszymi życiorysami. Spojrzałem mu w oczy i on patrzył na mnie. Pokazałem, że mi zależy. Pokazał, że jestem nikim. Mam nadzieję, że kiedyś Bóg mu wybaczy. Jego Bóg. Ten, który pozwalał mu strzelać.
– Kiedyś porozmawiacie o wszystkim – mówiła, a w jej głosie była pewność, jakiej mi zawsze brakowało.
Wiedziałem, że nigdy nie porozmawiamy. Kiedyś pojadę na jego grób. Pojadę sprawdzić, że już na pewno go nie ma, że leży zakopany głęboko i że będzie to ta jedyna okoliczność, z której się nie wygrzebie. Cholerny szczęściarz.
Położyłem głowę na jej piersiach.
– Płacz… – usłyszałem, tak, dopiero teraz dotarło do mnie, że płaczę. Przypomniałem sobie płacz matki. Ukrywała łzy, ale zawsze wiedziałem. Nie była w stanie mnie oszukać. Za każdym razem myślałem: „Jeszcze skurwiel zapłaci”
Nie zapłacił.
A potem zaczęła znikać. Gubić się w sobie. Traciłem z nią kontakt. Była coraz dalej i dalej, skupiona na jednym punkcie za oknem, przy którym przesiadywała długie godziny. Tylko czasami zastanawiałem się, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby zabrał nas do siebie.
Kiedy się obudziłem, stał nade mną Kamil. Wylali go ze studiów. Udałem, że śpię. Nie będę się wtrącał. Sam musi poukładać sobie życie. Mam nadzieję, że nie powtórzy moich błędów.
Ma talent. Nigdy mu tego nie powiedziałem. Nie wiem, czy kiedykolwiek powiem.

 
Wesprzyj nas