Inteligentna, ironiczna, przewrotna historia otłuszczania oraz odtłuszczania Jasi i Baśki, dwóch pozornie niemających ze sobą nic wspólnego pań.


Roztrwonić urodę można z różnych powodów. Uzasadnionych i wydumanych. Ale skutek ten sam. Wczasy odchudzające. Dwie kobiety, które kryją wiele w nadmiarach swoich sylwetek. Obie wytresowane, by dobrze wyglądać. Usiłują lepiej żyć. Choć nie zawsze z przekonaniem. Starania o lżejsze ciała utrudniają ciężary z przeszłości.

Schudnąć! – cel życiowy przyświecający trzydziestoparoletniej, gniewnej i zasupłanej Baśce. Schudnąć? – zastanawia się starsza o kilkanaście lat, pogodna i pozornie spokojna Janina. Obie mają problem z nadwagą, ale na wakacjach bardziej niż ciało, leczyć będą duszę.

Od autorki
Nie ja jedna żałuję, że nie dano mi możliwości przeredagowania własnego życia, albo wręcz przejścia go od początku, z większą wiedzą i doświadczeniem, dzięki czemu za drugim razem mogłabym uniknąć mylnych wyborów i kretyńskich błędów.
Na szczęście mogę dać taką możliwość moim bohaterkom. Po co? A dlatego, że mój debiut, „Straszne historie o otyłości i pożądaniu” miał rozmaite zalety, ale i liczne wady pierwszej książki.
Ta powieść powstała z tamtej. Jest jednak od niej grubsza i mądrzejsza, zupełnie jak dzisiejsza Anna Fryczkowska jest grubsza i mądrzejsza od tamtej.
To nie jest ta sama książka. Jest tylko do niej podobna, jak dojrzała kobieta do młodej dziewczyny. Tak. Nadal uważam, że potyczki kobiet z ich własnymi ciałami to bardzo ważny temat. Zarówno w życiu, jak w literaturze.

Świat potrzebuje kobiet. Wszystkich. Nie dajmy się wcisnąć w jeden wymiar. Ani psychiczny, ani fizyczny. Ta książka opowiada o piekle kobiet zbudowanym na zniewoleniu kulturą, ale mylonym z własną wizją szczęśliwego życia. Ale nawet w piekle jest promyk nadziei.
Katarzyna Miller, psychoterapeutka, pisarka, poetka

Anna Fryczkowska – pisarka, autorka scenariuszy. Z wykształcenia italianistka, obecnie studiuje gender na Uniwersytecie Warszawskim. Laureatka głównej nagrody na Festiwalu Literatury Kobiecej „Pióro i Pazur” w 2013 r. „Z grubsza Wenus” jest jej piątą powieścią.

Anna Fryczkowska
Z grubsza Wenus
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 15 kwietnia 2014

Od autorki

Nie ja jedna żałuję, że nie dano nam możliwości przeredagowania własnego życia albo wręcz przejścia go od początku, z większą wiedzą i doświadczeniem, dzięki czemu za drugim razem moglibyśmy uniknąć mylnych wyborów i kretyńskich błędów. Na szczęście mogę dać taką możliwość moim bohaterkom.
Po co? A dlatego, że mój debiut, Straszne historie o otyłości i pożądaniu, miał wszelkie zalety, ale i wszelkie wady pierwszej książki.
Ta powieść powstała z tamtej. Jest jednak od niej grubsza i mądrzejsza, zupełnie jak dzisiejsza Anna Fryczkowska jest grubsza i mądrzejsza od tamtej, która w 2007 roku skakała do góry z radości, że ktoś chce wydać jej debiut, a potem płakała nad paskudnymi różowymi okładkami, przy których upierał się wydawca.
To nie jest ta sama książka. Jest tylko do niej podobna, jak dojrzała kobieta do młodej dziewczyny. Tak, nadal uważam, że potyczki kobiet z ich własnymi ciałami to bardzo ważny temat. I w życiu, i w literaturze.

Mam osiemdziesiąt lat, robię sto brzuszków dwa razy dziennie, zeszłam do czterdziestu kilo.
Eve Ensler, Dobre ciało

O rozdynione, o nadmierne
i podwojone odrzuceniem szaty,
i potrojone gwałtownością pozy
tłuste dania miłosne!

Wisława Szymborska, Kobiety Rubensa

Baśka

Stanik o gabarytach kamizelki kuloodpornej bezwstydnie rozkładał miseczki na brzegu wanny. Jej współlokatorka, żeby wyglądać po ludzku, musiałaby stracić przynajmniej pół siebie. Baśka tylko szesnaście procent. Już zaczynała żałować, że tu przyjechała.
Nienawidziła pokoi hotelowych. Jeżeli gdzieś jest piekło, to wygląda właśnie tak – buraczkowa wykładzina dywanowa na podłodze, po której deptały setki zagrzybionych stóp. Nie swój sedes ze źle wyprofilowaną deską, na której siedzieć trudno i brudno.
Szafa, w której czuć obcymi ciuchami, z dyktą porysowaną przez pokolenia, które w rogu przyklejały gumę na tyle dyskretnie, że sprzątaczka ją przeoczyła. Poduszka przesiąknięta cudzymi snami, ale w środku, bo z wierzchu zapachy kryją się pod wczasowym płynem zmiękczającym. Jakie koszmary ścigały ludzi w tej pościeli? Już wiedziała, że będzie miała problem z zaśnięciem.
Czuła ulgę, że jest na razie sama, choć była to samotność względna, wśród porozwlekanych cudzych rzeczy, obok zajętego lepszego łóżka, co z miejsca ją wkurzyło, w końcu wypadałoby przynajmniej zapytać.
Jaka współlokatorka jej się trafi?
Najlepsza byłaby przezroczysta, neutralna obecność. Wsparcie bez zapachów, staników, wygniecionych poduszek, niepotrzebnego gadania. Dwa tygodnie męki, już je przeczuwała, patrząc na rzeczy tamtej. Stara będzie czy młoda? Bezguście w każdym razie, w różowych swetrach wielkości namiotu, zajmujących dwie trzecie szafy, pachnących perfumami starszej pani. Czytała babskie pisma, które otwierały się na stronach kulinarnych. Kosmetyki polskie, tanie, bezpretensjonalne. Zero luksusu, zero wdzięku, zero uroków życia. W sportowe buty – jak płetwy – w przedpokoju wciśnięte raczej używane skarpetki. Gdzie włóczy się ta baba o dwudziestej pierwszej dwadzieścia trzy?

Stanęła nad jej walizką, zawahała się. Nie, wolała nie znać małych, śmierdzących tajemnic, pamiętników, romansideł, gaci z brązową smugą, nocnego T-shirtu przesiąkniętego potem. Niech siedzą w plastikowej trumience, dojrzewając do powrotu swojej pani.
Zahaczyła długopisem ramiączko stanika i rzuciła na łóżko współlokatorki.
Myć się? A jeśli tamta wejdzie?
Spać? A jak tamta wejdzie?
Położyć się na łóżku, niby luzacko, i udawać obojętność, gdy tamta wejdzie?
Gorzej niż noc poślubna.

Wybiegła na balkon, zachłysnęła się czarnym mroźnym powietrzem nocy, cudzym papierosem palonym na balkonie obok. Stały obie, Baśka i palaczka, udając, że się nie widzą, obie chciały być same, ale tylko jedna z nich dmuchała intensywną wonią, więc ta druga musiała wrócić do pokoju, szczelnie zamknąć drzwi balkonu i czekać, czekać na towarzystwo, z którym przyjdzie jej spędzić następne dwa tygodnie.
Pukanie, niepewne.
Janina Pindel. Albo jakoś tak.
Baśka, i tyle. Przecież nie będą po nazwisku.
Janiny wiek wieloznaczny, jak to u grubasek. Twarz bez zmarszczek, grubym się w końcu nie robią, ale podbródek należałoby raczej nazwać podbródem, poniżej wypiętrzał się cycował, pod nim brzuchował i cipował, pod którymi trzęsły się uda, a z każdego dałoby się wykroić po jednej pokaźnej dziewczynie. A przy tym wszystkim zero kompleksów, bo Janina już po chwili chodziła w beżowej halce po pokoju. Stęchła woń jej ciała przebijała spod dezodorantu, więc Baśka schowała się pod kołdrą. Nie spoufalać się, nie gadać, światło gasić i lulu. Późno już, na szczęście. To znaczy Janina powinna od razu usnąć bez gadania, bo Baśka musiała jeszcze połknąć parę stron durnej powieści-usypiacza, w oczekiwaniu, aż zadziała pastylka nasenna.
– Nie, światło mi nie przeszkadza – zaznaczyła tolerancyjnie Janina, dzięki czemu Baśka mogła czytać, aż czarna mgła zasnuła oczy. Żeby tylko nie myśleć, co może spotkać ją we śnie; śmiertelnie wykończyć się nudą romansidła, czekając, aż powieki same opadną.
Pieprzona Janina (oceniając na oko, dawno temu pieprzona) chrapała jak mąż Baśki. Od niego Baśka wynosiła się na kanapę w salonie. Na Janinę mogła tylko gwizdać. Za ósmym gwizdem usnęła. Czarna dziura, na szczęście. Bez snów. Bez NIEJ.

Janina

Na poranną rozgrzewkę oczywiście postanowiła zaspać, tak dobrze jej było w kokonie kołdry. W nocy mięła ją i zwijała w kłąb, miętosiła poduszkę, oswajała tapczan, który do rana stał się już miękki, bezpieczny. Teraz porzucała go z żalem, wracała z każdą sztuką garderoby, wkładała na nim majtki, skarpetki, wreszcie na nim wcisnęła się w dres. Dziś nie czekało jej nic miłego, tylko głód i morderczy wysiłek zadawany mięśniom, ale po to przecież przyjechała w listopadzie nad morze.
Baśki już dawno w pokoju nie było, porzuciła zasłane po hotelowemu łóżko. Plan dnia leżący na stole zdradzał, że wybrała się na poranny rozruch. Janina aż się wzdrygnęła. Siłą się powstrzymała, by znowu nie opaść na tapczan. Trzeba działać. Nie odpuszczać. Tak chciałby Paweł. Zeszła z wagi.
Wczasy odchudzające miały reżim zakonny. Zamiast spowiedzi zbiorowej – ważenie; zamiast jutrzni – marszobieg; zamiast mszy porannej – śniadanie z dwustu kilokalorii; zamiast różańca – aqua aerobik; zamiast nieszporów – step, czyli wykańczające ćwiczenia z przenośnym schodkiem.
– Sto osiemnaście kilo i dziewięćdziesiąt dekagramów – triumfalnie zakrzyknęła ważąca i powtórzyła, ze smakiem przełknąwszy ślinę, po czym okrągłymi cyframi wpisała wynik do notesu: 118,9. Widniał tam, dwa razy większy niż inne: 69, 72, 87. Dumne trzy cyfry przed przecinkiem.
Reszta kobiet, już zważonych, zaszumiała, zachichotała, zadrżała, co Janinie uświadomiło, że i tutaj jest parszywym hipopotamem, to słowo padło teraz z jakichś młodych, na oko dwudziestoparoletnich ust. Była gwoździem programu, trzymanym przez ważącą na koniec godziny szczerości, na ogromny deser. Na krzepiące porównanie.
Podniosła głowę. Oczekiwały po niej skruchy? Nic z tego. Ona na każde ze swoich stu osiemnastu kilo solidnie zapracowała dobrym jedzeniem. Nie pierogami z supermarketu, nie ciastami ze spożywczego, nie chipsami ani kupnym majonezem. Ona gotowała. Celebrowała doprawianie i podprawianie, nie bała się nowych ziół, wlewania win i brandy, fantazyjnych sosów, masła mieszanego z oliwą, a nawet gęsiego smalcu, dzięki któremu wszystko zyskiwało nową jakość. Była dumna ze swojej kuchni, uważała, że ma wyraz i jest nader smaczna, ale Paweł nigdy nie bywał zadowolony.
– Za dużo tłuszczu, za mało witamin. Bo i mnie utuczysz, jak tak dalej pójdzie. I zawału dostanę.
– Nie smakuje ci?
– A czy ja mówię o smaku? Czytałaś kiedyś, choćby w tych swoich babskich gazetkach, o składnikach odżywczych?

Kiedy obiad pyrkotał na ogniu, a ona zmyła już noże, deski, blaty, garnczki, miseczki, lubiła łowić z garnków twardawy makaron, sos, któremu brakowało ostatniej szczypty pieprzu, lekko jeszcze różowe w środku mielone. Nakładała sobie wszystkiego po troszku i jadła na parapecie okiennym, patrząc, czy on nie idzie, i podczytując kobiece gazety. Najbardziej lubiła jadać w białej, emaliowanej miseczce z wytartą kalkomanią w kształcie tulipanka. Mama podarowała ją małej Janinie przed wyjazdem na któryś obóz zuchowy. Janina trochę się wstydziła używać jej przy posiłkach (wszyscy przecież mieli menażki), ale w nocy brała miseczkę do śpiwora, żeby przez chwilę poczuć się bliżej domu.
Potem szybko myła miskę i chowała ją na sam tył szafki, a przy Pawle starała się już jeść malutko.
– Dziobiesz jak ptaszek, co? – pastwił się nad nią.
– Jak struś! – puentował triumfalnie, czego nienawidziła, bo dowcip był przynajmniej tak stary jak ich małżeństwo.
A jeśli po obiedzie zerknęła do rondla, rzucał jej pełne nagany spojrzenia. Jak te dziewczyny tutaj. Zaraz im przejdzie, tego była pewna. Z dziewczynami zawsze się dogadywała, to z facetami szło jej gorzej.

Śniadanie. Pierwszy posiłek w świątyni szczupłej figury. Na stole, ozdobione kwiatem z rzodkiewki z listkiem selera naciowego, czekały dwie surówki z przewagą kapusty i cukinii. Bo takie niskokaloryczne? Albo takie tanie. W każdym razie bezsmakowe, a o poranku gwałcące wszelką przyzwoitość.
Poranek powinna rozpoczynać słodka bułeczka i kawa ze śmietanką. Lub nawet z lodami waniliowymi. Albo jajecznica, topiące się na gorących tostach masło, a do trzeciego tosta miód wrzosowy i gorzkawa marmolada pomarańczowa. Wszystko to oczywiście pojawiało się na kuchennym stole, gdy już Janina wyprawiła Pawła do pracy, nakarmiwszy go przedtem owsianką na chudym mleku.
Kucharki rozsadzały nowo przybyłe według niezrozumiałego klucza. Janina w każdym razie wylądowała przy tym samym stole co nerwowa Baśka i cztery inne panie, bo stoły były tu duże, choć jedzenia mało.
– Jasia – przedstawiła się i podała dłoń sąsiadkom.
Panie, wyszarzałe bez makijażu, bo jakoś żadna poza Baśką nie zdecydowała się umalować, z włosami zebranymi w kitki, w wyszczuplających optycznie czarnych dresach, zdawały się podobne jak wieloraczki. Ta dzika Baśka tylko mruknęła coś w stylu: „Mówcie mi Baśka”, i pochyliła się nad jedzeniem, jakby wolała nie gadać z nikim. Na Janinę w ogóle nie spojrzała. Po zimnej podwójnej surówce z warzyw nastąpiły warzywa na ciepło, czyli równie mdła kalarepka faszerowana marchewką. Janina zainteresowała się zestawem przypraw, który stał na środku stołu. Posoliła, choć sól wyglądała na ziołową, czyli mało słoną, posypała tymiankiem, wcisnęła czosnku, ale niewiele to pomogło wygotowanej na parze kalarepce, która rozpadała się pod naciskiem widelca. Nie chciała wybrzydzać, panie naokoło jadły bez entuzjazmu, ale jadły, tylko ona porzuciła kalarepkę przeciętą przez środek, by zabrać się za pomidory, otaczające ją upieczonym wianuszkiem.
– Niezbyt smaczne te pomidory. O tej porze roku jedynie czereśniowe nadają się do jedzenia. – Bez przekonania rozorała widelcem pomidorowoczerwoną podróbkę.

Jedna z dziewczyn (jak jej było? Ania?) wpatrzyła się w nią badawczo. Janina chwilę wytrzymała, ale w końcu odwzajemniła spojrzenie. Bez entuzjazmu. Była bowiem prawie pewna, co zaraz nastąpi.
– Ja cię chyba skądś znam – zastanowiła się Ania.
No i stało się. A przecież Janina na co dzień bez trudu zachowywała anonimowość, bo w telewizyjnych ciuchach, telewizyjnych kosmetykach i telewizyjnej fryzurze zmieniała się nie do poznania. Bez makijażu oczy ginęły w pulchnych bezmiarach twarzy, usta zamieniały się w wąską szparę, a włosy bez doczepek wyglądały naprawdę tak sobie. Granatowy polar, w którym próbowała się schować, też mało przypominał papuzie telewizyjne bluzki. Właściwie można ją było poznać głównie po głosie. Ciepłym, radiowym.
– Uroda też radiowa – lubił kąsać Paweł, gdy jeszcze chciało mu się dowcipkować.
– Niemożliwe! – wykrzyknęła Ania. – Nie możesz być tą panią, która prowadzi Gotuj z Jasią. Ale… taką minę zrobiłaś przy pomidorach… jak wtedy, gdy w programie próbujesz czegoś niezbyt smacznego. To ty, prawda? Wyglądasz dużo szczuplej niż w telewizji.
– To ona? – zreflektowała się kolejna współbiesiadniczka.
– Tak. O wiele szczuplej wygląda. I młodziej. Ładnie wygląda. Ładnie. – Wpatrzyła się w Janinę, jakby oddzielała je niezbyt czysta szyba.
Janina dosunęła suwak polarowej bluzy, ochronę przed spojrzeniem raczej symboliczną, po czym zerknęła na twarz Baśki i zdecydowała w jednej chwili, że się przyzna. Wszystko, żeby utrwalić ten szok wykrzywiający regularne rysy współlokatorki.
– Miałam nadzieję, że tutaj zachowam incognito – powiedziała i od razu się zawstydziła, tak pretensjonalnie zabrzmiało to zdanie. – Mam przecież urlop – złagodziła.
– Przyjechałaś schudnąć? Nie rób nam tego! Tak miło wreszcie popatrzeć w telewizji na kobietę o normalnych wymiarach.
– Normalnych? – prychnęła Baśka.
Prychnęła? Nie, Janinie się chyba wydawało, bo Baśka właśnie odchodziła od stołu. I cały triumf na nic.
– Później pogadamy. – Uśmiechnęła się do rozemocjonowanych dziewczyn. Jeszcze się dobrze nie zaczęło, a już była zmęczona. I zaraz odeszła za Baśką, unosząc ze sobą talerzyk z czterema cząstkami jabłka, wołający o pomstę do nieba deser. Za drzwiami stołówki przystanęła, by skubnąć kawałek. Po tych mdławych jarzynach nagle zdał jej się niebiańsko słodki.

Baśka

Gruba sapała na sedesie, kręciła się, na pewno trudno będzie tam po niej wejść. Najintymniejsza rzecz na świecie: wchodzenie po kimś do ubikacji. Ale przecież i tak musi odczekać. Baśka bowiem nie mogła tego robić, kiedy gruba tkwiła w pokoju obok. Z mężem też potrzebowała czasu, żeby się z tym oswoić. A kiedy już się oswoiła, nastąpił etap bliźniąt syjamskich. Jesteśmy jednym; nie brzydzimy się sobą; twój ból brzucha, moje beknięcie. Wyrywam ci włosy z nosa. Podajesz termofor, gdy miesiączka skręca.
– Z nami chyba koniec – wydusił pewnego dnia. – Tak będzie lepiej. I dla ciebie, i dla mnie.
Banał. Mogła mu powiedzieć dokładnie to samo, ale jej się nie chciało. Wcale się tym nie przejęła. I tak od dawna niewiele mieli ze sobą wspólnego. Poszła do łazienki, stanęła przed lustrem. Nad czołem błyszczało coś dziwnego. Nie mogła uwierzyć, że wyrósł jej pierwszy siwy włos. Wyrwała go pęsetą. Wyrósł przez niego.
– Co ty tam robisz tak długo! – krzyczał. – Baśka, Baśka!
Co on, myślał, że ona płacze?
Wyszła z łazienki ze spokojną, suchą twarzą. Rozczarowany?
– Zostanę jeszcze dziś z tobą, jutro się wyprowadzę. Baśka.
– Nie ma potrzeby – powiedziała. – Leć choćby zaraz.
Kiedy się pakował, oglądała Gotowe na wszystko. Kiedy wyszedł, poszła spać. Wtedy po raz pierwszy przyśniła jej się ONA.

Następnego dnia zaczęła jeść. Chroniła się w szarlotce, cienkim schaboszczaku z grubą panierką, po którym zostaje błyszczący ślad tłuszczu na talerzu, w kajzerce z trzema plasterkami szynki, pod nimi gruba warstwa masła. W jajku z majonezem, posypanym papryką. Kurczaku pieczonym, posypanym przyprawą grillową. Żurku z wielką białą kiełbasą. Torcie bezowym z kawowo-żurawinowym kremem. Czekolady tylko nie jadła, zwyczajowego pożywienia porzuconych kobiet w depresji. Byle bez sztampy.

Wczasy odchudzające. Punkt pierwszy męki dnia – marszobieg na plaży. Z kijkami. Przecież nogi stawiała w tym samym tempie co reszta grupy, więc jak to się działo, że tamte tak szybko się odsuwały? Co chwila musiała podbiegać, jak dziecko prowadzone do przedszkola przez długonogiego tatusia. Tak, miała krótkie nogi. Nie, nie bezwzględnie krótkie, tyle że krótsze niż inne dziewczyny, które przyjechały na wczasy odchudzające, o dekadę młodsze i o dziesięć centymetrów z grubsza dłuższe. Nie była ostatnia. Za nią dyszała Janina, opięta monstrualnym dresem, w butach płetwach i brudnych skarpetkach, która w końcu siadła na jakimś kamieniu.
– Nogi mi wysiadają.
A co się dziwić, Janina nosiła na tych mocarnych kolumnach podwójną dawkę siebie. Nawet kijki niewiele mogły tu pomóc.
Gwiazda telewizyjna. Aż trudno uwierzyć. No dobra, w jakimś niszowym programie o jedzeniu. Każdy kraj ma taką Nigellę, na jaką zasługuje. Widać producenci w końcu nie wytrzymali i kazali jej zrzucić mało telewizyjne nadmiary.

Baśka chwilę stała przy niej, patrząc niechętnie, czy nie powinna jej pomóc, potem ruszyła dalej, z trudem powstrzymując wołanie: „Poczekajcie!”. Tężała ze stresu, znowu zostawała z tyłu, kiedy tylko rozproszyła uwagę na wspomnienie Nigelli, a potem na cholerne mewy, łabędzie, psa biegającego po plaży. Potrzebowała skupienia, żeby podążać za tamtymi w ich tempie, mimo wiatru w oczy. Baśka – coraz czerwieńsza, coraz bardziej wysmagana wiatrem, rozgrzana, tylko tyłek zimny, tyłek zawsze jest zimny, cud natury. Janina majaczyła gdzieś na horyzoncie, czarny punkt nad brzegiem morza. Oj, siedząc i posapując, gwiazda niewiele tłuszczu spali. Przynajmniej od niej jestem lepsza. Przynajmniej od niej.

Co ja tu robię wśród tych dziewuszek, zastanawiała się Baśka. Przyjechały nie wiadomo po co, skóra napięta, talie cienkie, i od razu do niej: „Proszę pani”, co ją uraziło. Przecież powiedziała: „Mówcie do mnie Baśka”, ale spojrzały na nią jak na dziwoląga i dalej swoje: „Proszę pani”, jeśli w ogóle się do niej odzywają. A do Janiny na ty, zupełnie bez skrępowania. Stara, stara, stara! Taka Baśka była w ich oczach, nie potrafiła od tego uciec, za wolno chodziła. Marszobiegała.

 
Wesprzyj nas