“Książka, którą napisałam, to właśnie taki pachnący, przepełniony smakami zbiór opowieści.”


Gdy byłam dzieckiem, pierwszy kęs robiłam z zamkniętymi oczami, by lepiej poczuć smak potrawy. Od zawsze uwielbiałam jeść, rozmawiać o jedzeniu, przygotowywać je, a z czasem zaczęłam też o nim pisać, a nawet je fotografować.

Książka, którą napisałam, to właśnie taki pachnący, przepełniony smakami zbiór opowieści. Zaglądam w niej do kuchni mamy, piekę szarlotkę z babcią Marysią, idę na targ z babcią Anią, wygrzewam się na słońcu z prababcią Janinką, ale i szperam w spiżarni Lucyny Ćwierczakiewicz oraz piekę wielkanocną babę z Marią Disslową. Wszystkie moje wspomnienia mają konkretny smak, dlatego zależało mi, by każde z nich wieńczył przepis. Dzięki recepturom moja opowieść staje się kompletna, a książkę można traktować jako zbiór historii o przeszłości, ale również jako źródło inspiracji w kuchni.

„Zwierzęta się wypasają; człowiek je, ale umie jeść tylko człowiek inteligentny”. Pisząc te słowa, cesarz europejskich smakoszy Anthelme Brillat-Savarin chyba nie przewidywał, że ponad dwieście pięćdziesiąt lat później pojawi się na naszej planecie osoba, która jak nikt inny będzie wierna tej zasadzie. Nie mógł też przypuszczać, że Anna Włodarczyk pójdzie krok dalej – autorka „Zapachu truskawek” bowiem nie tylko umie jeść, ale potrafi także o tym wspaniale opowiadać. Jej rodzinne historie są pełne ciepła, mądrości, miłości, a także apetytu… na życie. A proste i smakowite przepisy spełniają całkowicie kolejny wymóg francuskiego mistrza, który celnie stwierdził, że „odkrycie nowego dania większym jest szczęściem dla ludzkości niż odkrycie nowej gwiazdy”. Buszujemy więc w tym gwiazdozbiorze z wielką frajdą i nadzieją, że takich jak my poszukiwaczy nowych smaków będą całe rzesze. Życzymy im smacznej lektury!
Barbara i Piotr Adamczewscy

Autorka o sobie:
Nazywam się Ania Włodarczyk, blog Strawberries from Poland prowadzę od 2007 roku. Mieszkam w Gdańsku, uwielbiam morze, pikniki, stare książki kucharskie, zapach świeżo skoszonej trawy, truskawki, jazdę na rowerze i wiele innych.
Mam trzy pasje: pisanie, fotografię i kulinaria. Na blogu przez słowa i fotografie pokazuję skrawek mojej codzienności. Obok przepisów kulinarnych (w tym starych receptur, o których piszę w dziale Vintage cooking), z czytelnikami dzielę się również moimi inspiracjami m.in. z zakresu kultury i sztuki (cykl: Lubię…), spaceruję po starych dzielnicach Gdańska i opowiadam historie, które chcę uchronić przed zapomnieniem.

Anna Włodarczyk
Zapach truskawek
Rodzinne opowieści
Wydawnictwo Black Publishing
Premiera: 16 kwietnia 2014

Wstęp

Czarne chmury zawisły nad Macondo.
Od tych słów miała rozpoczynać się moja pierwsza książka. Kiedy je wymyśliłam, a było to wiele lat temu, nie posiadałam się z radości. Przeczytałam gdzieś bowiem, że w książce najtrudniejsze jest napisanie pierwszego zdania. Ja je już miałam, cieszyłam się jego smakiem, obracając je na języku jak landrynkę. Moje zamierzenia były ambitne – powstałe w przyszłości dzieło miało stanowić ciąg dalszy opowieści Marqueza.
Dzisiaj rozpoczynam od tego zdania książkę i tak oto spełnia się moje wielkie marzenie. Nie będzie to co prawda historia o Macondo i jego mieszkańcach, ale okraszony przepisami zbiór wspomnień. Na kolejnych kilkuset stronach spróbuję ubrać w słowa chwile, zamknąć w wyrazach smaki i historie, które były moim udziałem.
Dziękuję za pomoc mojemu najważniejszemu konsultantowi – Tomkowi, a także Mamie i Dziadkom za budowanie mojej przeszłości.

Wiosna

Siła kuchennego stołu

Kuchnia zawsze była dla mnie ważnym miejscem.
Najpierw nie ruszałam się poza obręb stołu, przy którym oczekiwałam na posiłki: porcję kaszy manny na kolację, serwowaną co wieczór przez mamę, pokrojone na kosteczki kanapki, babcine naleśniki z dżemem truskawkowym albo talerz kremowej pomidorówki. Lubiłam też obserwować, jak kobiety w mojej rodzinie gotują. Kiedy mama ubijała pianę z białek, skakałam w rytm trzepaczki, gdy zagniatała kruche ciasto, podjadałam jego okruchy, a gdy babcia przygotowywała zaczyn na racuszki, zafascynowana patrzyłam, jak rozmnażają się drożdże.
Z czasem z biernego obserwatora weszłam w rolę pomocnicy, wycinając pierniczki z korzennej masy, natłuszczając blachę masłem, siekając czekoladę do niedzielnego deseru. Z upływem lat otrzymywałam coraz bardziej odpowiedzialne zadania kuchenne, aż pewnego dnia dorosłam do tego, by ugotować coś samodzielnie.
Dzisiaj w naszej kuchni łączą się trzy pokolenia, a co za tym idzie – trzy spojrzenia na gotowanie: tradycyjna kuchnia babci, lżejsza, nieco odmieniona kuchnia mamy i moja, najbardziej kosmopolityczna i otwarta na nowinki. Nie ma tu rywalizacji, jest współpraca i przenikanie. Podsuwam babci nowe składniki, jednocześnie ucząc się od niej tradycyjnych receptur na dania, które są z nami od lat, i słuchając jej wspomnień, nie tylko tych kulinarnych. Czerpię z wiedzy mamy, dając jej jednocześnie to, co wyczytałam w książkach, magazynach kulinarnych i w internecie.

Kulinaria to w mojej rodzinie istotny temat. Niemal każdy członek naszego rodu lubi gotować i robi to świetnie, a już wszyscy bez wyjątku uwielbiamy jeść i o jedzeniu rozmawiać. Kiedy zasiadamy przy wspólnym stole, rozmowy prędzej czy później schodzą na tematy kulinarne. Zachwycamy się prostymi smakami, ale i ich ciekawymi, niecodziennymi kombinacjami. Lubimy eksperymentować i dzielić się doświadczeniami kulinarnymi, nie podążamy ślepo za przepisami, wkładamy w gotowanie swoją osobowość. Kochamy jeść, ale myślę, że robimy to w mądry, zrównoważony sposób.
Uwielbiam rodzinne spotkania w dużym gronie, z ciociami, wujkami, dziadkami, kuzynami… W pokoju, w którym siedzimy, huczy wtedy jak w ulu, bo właśnie trwa burzliwa dyskusja o wyższości ciasta drożdżowego nad kruchym albo ziemniaków z Wielunia nad tymi z Przasnysza.

Stół zawsze był dla nas ważnym, jeśli nie najważniejszym miejscem w domu.
Wspólne posiłki stanowiły istotną część życia, a w jedzeniu zawsze liczył się smak. Kiedy byłam mała i zasiadałam z rodziną do obiadu, zamykałam oczy przy pierwszym łyku zupy i kęsie drugiego dania, bo w ten sposób mogłam lepiej je poczuć (zostało mi to do dzisiaj, gdy zjadam pierwszą łyżkę wigilijnej grzybowej). Dlatego gdy po raz pierwszy w życiu otarłam się o niedobre jedzenie i zobaczyłam, że istnieją domy, w których gotuje się byle co i byle jak albo w ogóle się tego nie robi, byłam w szoku. W dzieciństwie sądziłam, że wszyscy lubią i umieją jeść, a stół jest miejscem skupiającym każdą rodzinę. Z upływem lat przekonałam się, że tak nie jest.
Bywałam w domach, w których od stołu ważniejsza była półka z telewizorem, a kuchnia funkcjonowała na marginesie domostwa, poza głównym nurtem jego życia. Były to miejsca, w których nie przywiązywano wagi do jedzenia. Pożywienie stanowiło tu obowiązek, służyło zapełnieniu żołądka i dostarczeniu energii. Nikt nie skupiał się na tym, co je, nie rozmawiał o jedzeniu. A w zasadzie nie rozmawiał w ogóle, bo w tych domach ograniczano się do wymiany lakonicznych zdań, komend służących porozumiewaniu się w życiu codziennym. Mało tu było żartów, śmiechu i chęci robienia czegoś wspólnie. Zawsze gdy trafiałam w takie miejsce, miałam ochotę ugotować jego mieszkańcom garnek pachnącego bazylią i czosnkiem spaghetti z sosem pomidorowym, zagonić wszystkich do wspólnego stołu i sprawić, by poczuli smak domowego obiadu, ubrudzili się podczas jedzenia i zaczęli się do siebie uśmiechać.

Nic tak nie ożywia domu jak zapach jedzenia, nic tak nie jednoczy ludzi jak przyjemność ze spożywania dobrego posiłku. Uważam, że domy, w których życie kręci się dokoła stołu, są lepsze od tych, gdzie tego mebla używa się tylko od święta. Dla mojej rodziny wspólne jedzenie było zawsze istotne. Zbieraliśmy się przy stole podczas długich sobotnich śniadań i tych w środku tygodnia, w pośpiechu zapijanych gorącą herbatą. Zasiadaliśmy przy pachnących pieczonym kurczakiem niedzielnych obiadach i kolacjach z bawarką w roli głównej.
Kiedy byłam w liceum i weszłam w fazę wiecznego odchudzania się, te posiłki stanowiły dla mnie problem, bo ciężko było mi siedzieć przy stole nad jogurtem z płatkami, podczas gdy domownicy zajadali się ciepłymi pszennymi bułeczkami z szynką. Mimo to w sobotni poranek zawsze zjawiałam się w kuchni i spędzałam godzinę w towarzystwie bliskich, siorbiąc herbatę bez cukru, by oszukać podniebienie. Czułam, że te chwile, które spędzamy razem, są ważne, że nas budują i wzmacniają. Na pozór niewiele się wtedy działo – rozmowy o niczym, głupie żarty, śmiechy z zaplamionej bluzki, nowej miłości siostry i kawałka wędliny, który wpadł komuś do herbaty – ale wagę tych spotkań poczułam, kiedy wyprowadziłam się z domu. Dzisiaj, kiedy się w nim zjawiam, sobotnie śniadanie jest dla mnie niemal takim świętem jak kolacja wigilijna.

Urządzając swoje pierwsze mieszkanie, najwięcej czasu i uwagi poświęciłam kuchni, najważniejszemu miejscu w domu. Zależało mi na dwóch rzeczach. Po pierwsze, kuchnia musiała być ciepła i przytulna, po drugie, musiała mieć odpowiedni stół. To on miał znajdować się w centrum pomieszczenia, skupiać domowników i gości. Przywiozłam więc z domu rodzinnego okrągły drewniany stół o wygiętych nóżkach, wynaleziony niegdyś przez mamę na targu staroci. To przy nim jemy weekendowe śniadania, przy nim przyjmuję gości i pracuję. Stół po raz kolejny stał się moim axis mundi.

Gdy odwiedzam rodzinę, przyjaciół czy znajomych, najbardziej ciągnie mnie do kuchni. Uwielbiam w niej przesiadywać. I choć na początku gospodarze zawsze nalegają, by przejść do salonu, upieram się przy swoim. Bo kuchnia mówi prawdę o domu, jest odarta z pozorów, pozbawiona tej salonowej sztywności. Odsłania jego prawdziwe oblicze. Salon jest sztuczny i na pokaz, dobry na przyjmowanie księdza po kolędzie albo ugoszczenie nielubianej ciotki. Kuchnia jest prawdziwa.
W swoim życiu bywałam w wielu tak przytulnych i ciepłych kuchniach, że nie chciało się z nich wychodzić. Szczególnie lubiłam tę w domu rodzinnym mojej przyjaciółki Ewy. Tamta kuchnia była jasna, z widokiem na spokojną osiedlową uliczkę i prostokątnym stołem ustawionym tuż przy oknie. Miałam już w niej „swoje” miejsce, które zajmowałam, gdy przyjaciółka parzyła mi herbatę i przygotowywała poczęstunek. Mama Ewy, pani Jola, zawsze zostawiała dla nas w lodówce jakieś pyszności: plaster pieczeni w cieście francuskim, piekielnie ostrą i pyszną sałatkę chińską z grzybkami mun albo wilgotny kawałek piernika w czekoladzie. Bywało, że do nas dołączała – bardzo lubiłam nasze wspólne rozmowy.

Przy tamtym stole toczyło się wiele ciekawych dyskusji, tam też powstało kilka intrygujących teorii. Weźmy na przykład Teorię Pasztetu, która swego czasu budziła strach u samej pani Joli. Pewnego razu podzieliłam się z gospodarzami myślą, że jaki pasztet, taka osobowość. Jeśli robisz aromatyczne, pełne smaku, wilgotne pasztety, jesteś interesującą, ciepłą osobą. Jeśli ktoś podaje ci suchy i bezsmakowy kawałek, taki właśnie sam jest w środku – oschły i mdły, niejadalny. Rzuciłam to mimochodem, w ramach żartu, tymczasem podczas kolejnych odwiedzin, po tradycyjnej herbatce i kawałku ciasta, Ewa poczęstowała mnie również pasztetem. Zaznaczyła przy tym, że mama jest zdenerwowana moją degustacją, bo a nuż podany mi kawałek okaże się suchy i bezsmakowy… Ja nie miałam wątpliwości, że będzie dobry, zjadłam go więc z apetytem – wszystko było w nim na swoim miejscu: zrównoważone smaki, odpowiednia wilgotność i puszystość. Wychyliłam się z pokoju Ewy i krzyknęłam:
„Pani Jolu, pasztet jest wilgotny i pełen smaku!”, a w odpowiedzi usłyszałam rozpromienione i pełne ulgi „uff!”.
Oto pani Joli spadł kamień z serca, że nie jest suchą i bezbarwną osobowością.

Siadywałam przy różnych stołach kuchennych. Przy jednych się śmiałam, inne zaplamione były moimi łzami, a jeszcze inne oznaczały długie nocne rozmowy, puste szklanki po herbacie, butelki po winie i niedopałki papierosów. Z niektórych ścierałam cudze łzy, inne były dla mnie schronieniem przed burzą, przy innych byłam rozpieszczana pysznymi potrawami, a zdarzyło się nawet tak, że pod jednym ze stołów leżałam.

Opowieść, którą tu zaczynam, będzie krążyć właśnie dokoła stołu i wszystkiego, co z nim się wiąże: dobrego i złego jedzenia, ciepłych wspomnień, gorzkich łez i chwil, które zasługują na to, by oprawić je w złotą ramkę i postawić na półce.

Wilgotny i intrygujący pasztet dla ciekawych osobowości
proporcje na jedną keksówkę
200 g zielonej soczewicy
2 marchewki, obrane i pokrojone w plasterki
1 pietruszka, obrana i pokrojona w plasterki
1 cebula, obrana i pokrojona w piórka
1 ząbek czosnku, obrany i zmiażdżony
½ papryczki chilli, drobno pokrojonej
3 jajka
3 łyżki oliwy
1 łyżeczka kuminu
6 suszonych pomidorów w oleju, pokrojonych w paski

Do dużego garnka wrzucam soczewicę. Zalewam ją mniej więcej trzema szklankami osolonej wody i zagotowuję. Na patelni rozgrzewam oliwę i wrzucam kumin – gdy przyprawa zacznie pachnieć, dodaję czosnek i cebulę. Gdy cebula się zeszkli, wrzucam pozostałe warzywa i podsmażam je chwilę. Zdejmuję patelnię z ognia, odstawiam. Gotuję soczewicę do momentu, aż zacznie się rozpadać i wyparuje z niej woda (trwa to mniej więcej pół godziny). Zdejmuję garnek z ognia, mieszam soczewicę z warzywami z patelni i lekko miksuję (masa nie może być gładka, powinna mieć grudki). Do masy dodaję suszone pomidory i chilli, mieszam i ewentualnie dosalam – powinna być wyraźna w smaku. Na koniec wlewam rozbełtane jajka i dokładnie mieszam. Przekładam do wysmarowanej tłuszczem i posypanej bułką tartą keksówki, piekę przez trzydzieści minut w temperaturze 180°C.

Opcja nr 2, czosnkowa
• Zamiast kuminu daję łyżeczkę czarnuszki.
• Zamiast suszonych pomidorów daję sześć surowych ząbków czosnku (czosnek obieram ze skórki i mieszam z masą soczewicową po jej zmiksowaniu; kiedy się upiecze, będzie słodki i delikatny w smaku).

Królewna z marcepanu

Prababcia Janinka musiała mieć ze sto albo i więcej lat, tak przynajmniej wydawało mi się, kiedy byłam mała. Chodziła w długich czarnych spódnicach i wełnianych kamizelkach, które robiła na drutach w zimowe wieczory. Każda z nich miała po bokach przepastne kieszenie skrywające różne skarby: plastikowy grzebyk, płaskie lusterko z czarno-białym portretem młodej kobiety na odwrocie, chusteczkę z nadrukiem w poziomki, brązową buteleczkę z tajemniczymi tabletkami, torebkę landrynek… A w zasadzie miętusów, bo tak nazywała je prababcia, kiedy wyciągała w moim kierunku wymiętoloną paczkę cukierków, pytając: „Chcesz miętusa?”. „Oczywiście, że tak!” Chciałam go choćby dla samej możliwości odpowiedzenia: „Tak, babciu, chcę mi ę t u s a”. Uwielbiałam to słowo, obracałam je na języku, delektując się jego brzmieniem równie intensywnie, co smakiem ciepłej, klejącej miętówki.

Nie pamiętam, żeby prababcia miała zmarszczki. Jej twarz zawsze wydawała mi się gładka i delikatna. Widziałam jednak, że jest stara, tak bardzo, że w jej głowie mieści się cała historia ludzkości i nie ma pytania, na które nie znałaby odpowiedzi. Bo jeśli przeżyła jedną i drugą wojnę, to musi żyć od niepamiętnych czasów i z tej samej przyczyny nigdy też nie umrze – tak rozumowałam. Poza tym Janinka miała swój patent na nieśmiertelność, którym dzieliła się ze mną każdego poranka.
Co dzień obserwowałam, jak wyciąga ze swej magicznej kieszeni surowy ząbek czosnku i powoli go przeżuwa. Widząc moje spojrzenie pełne niekłamanego podziwu, chuchała mi w nos słowami: „Czosnek jest bardzo zdrowy, jeśli go będziesz jeść, pożyjesz tak długo jak ja”.
Te słowa nie stanowiły jednak zachęty do jego codziennej konsumpcji, bo wcale nie chciałam żyć tyle co prababcia. Mój siedmioletni żywot wydawał mi się tak długi i bogaty w doznania, że byłam przekonana, iż w wieku trzydziestu lat będę stara, pomarszczona i wtedy też umrę. Nie mieściło mi się w głowie, jak można chodzić po świecie tyle czasu co ona, mieć energię na otwieranie oczu każdego z tysięcy poranków, rozgryzanie nieskończonej ilości ząbków czosnku i zrobienie na drutach setek kamizelek w tym samym kolorze. Uznałam, że nigdy nie wystarczy mi sił na tak długie życie, a więc nie chciałam, by takie było.

Mimo to widok chrupiącej dziarsko czosnek prababki w jakiś sposób mnie kusił, więc pewnego dnia, ryzykując, że będę żyć więcej niż planowe trzydzieści lat, zrobiłam mały krok ku nieśmiertelności i rozgryzłam jeden ząbek. Przypłaciłam to pieczeniem gardła i wstrętnym posmakiem kiełbasy w ustach, którego nie był w stanie zlikwidować nawet babciny miętus.

Oznaką starości Janinki były opowieści zaczynające się od słów „a za moich czasów…” i naszpikowany czarnymi wsuwkami siwy kok. Ta niewielka szara kulka na głowie prababki wydawała mi się tak naturalną częścią jej ciała, jak uszy, palce czy nos. On tam po prostu był, tkwił z tyłu głowy. Niekiedy okrywała go wzorzysta chusta, czasem tracił swą gładkość od podmuchów wiatru, a bywało i tak, że zmęczony długim dniem wiotczał nieco, opadając na kark. Dlatego gdy pewnego dnia ujrzałam, jak prababka go zaplata, przeżyłam szok. Okazało się, że kok powstaje z cieniutkiego, sięgającego do pasa, zwieńczonego gumką recepturką warkocza, który zwijało się w kłębek tak długo, aż powstała znana mi fryzura. Odkrycie, że prababcia ma włosy, było dla mnie równie przełomowe, co poznanie smaku marcepanu.

Ale od początku: Janinka miała w zwyczaju siadywać na skleconej z kilku desek ławeczce znajdującej się przed głównym wejściem do domu. Podejrzewam, że skupiała się wtedy na obserwacji cichego procesu przemijania; patrzyła, jak przebrzmiewają porzeczki, jak jabłoń ugina się pod ciężarem owoców, a trzmiele niecierpliwie grzebią w malwach. Często się do niej przysiadałam, uważając przy tym, by nie żuć w jej obecności gumy, bo zamiłowanie do balonówek było jedyną rzeczą, której we mnie nie akceptowała. Nie mogła pojąć, jak można cały czas „dziamgać buzią”, i kazała mi wypluwać cenne donaldy. Siadałam więc z gumą przyklejoną do górnych dziąseł i dłubiąc patykiem w ziemi, czekałam, aż zacznie opowiadać.
„A opowiadałam ci, jak mnie kiedyś porwali?” – zagajała, a ja, chociaż pamiętałam tę historię doskonale, odpowiadałam, że może kiedyś, może tak, ale nie kojarzę szczegółów i chętnie ją sobie przypomnę. Prawda była taka, że znałam każdy detal tej opowieści, ale bez końca mogłam słuchać, jak młoda Janinka, wystrojona w sukienkę w granatowe groszki i lśniące pantofelki, idąc do kościoła, została podstępem zwabiona do auta pewnego przystojniaka. Jako że w przedstawianej przez prababcię wersji właściciel pojazdu był porządnym chłopcem o szlachetnym sercu, jeżdżą chwilę po okolicy, po czym on wyznaje jej miłość, a następnie odwozi ją do kościoła, gdzie w najlepsze trwa msza święta. Oblana rumieńcem Janka wbiega do świątyni i oddaje się żarliwym modłom, chłopiec zaś odjeżdża swym czerwonym autem. Nie wiem czemu, ale zawsze wyobrażałam sobie, że auto było właśnie tego koloru, a ona miała na sobie sukienkę w granatowe groszki.

Kiedy prababcia nie opowiadała żadnych historii, prosiłam ją, aby recytowała mi wiersze, których znała mnóstwo – wszakże była nauczycielką. Innym razem po prostu sobie śpiewałyśmy, najczęściej moją ulubioną piosenkę Już gwiazdy lśnią.

Z cukru był król,
z piernika paź,
królewna z marcepana,

nuci prababcia, a ja jej wtóruję, zastanawiając się jednocześnie, co to jest ten marcepan. I czy wolałabym być cukrowym paziem, piernikowym królem, czy właśnie ową marcepanową królewną. Prawdę mówiąc, najbardziej chciałam być księżniczką o zapachu gumy do żucia, ale wiem, że to nie ta bajka. Uznałam więc, że marcepanowa królewna jest najbardziej kusząca, i odtąd zawsze z nią się utożsamiałam, przynajmniej do czasu, kiedy prababcia wyciągnęła z kieszeni zawiniętą w złoty papierek dużą czekoladkę. Rzuciłam się na nią łapczywie i po chwili zamarłam, gdyż po moim języku rozlała się gorycz zmieszana ze słodyczą o posmaku znienawidzonego syropu na kaszel – tak smakował marcepan, z którym do dnia dzisiejszego bardzo się nie lubimy. W ten oto sposób prababcia uświadomiła mi coś ważnego: po pierwsze, że nie zawsze opłaca się być królewną, a po drugie, że pod złotą i lśniącą otoczką może kryć się zupełnie niejadalne wnętrze.

Na ławeczce przed domem przygotowywałyśmy również obiady. To znaczy prababcia obierała ziemniaki albo marchewkę na surówkę, a ja obserwowałam, jak spod jej zwinnych palców wychodzą ziemniaczane „strużynki”. Czasem dosiadała się do nas babcia Marysia, jeśli akurat nie musiała doglądać pyrkającego na kuchni rosołu albo piekącej się w prodiżu szarlotki. Siedziałyśmy sobie wtedy we trzy i nawet nie miałyśmy potrzeby prowadzić żadnych rozmów, bo cisza, która między nami panowała, nie była z gatunku tych kłujących, lecz kojących. Nie musiałyśmy jej przerywać. Słuchałyśmy, jak wiatr delikatnie ślizga się między krzakami porzeczek, jak skowronek dźwięczy nad polem i jak pieje kogut sąsiadów. I chyba każda z nas czuła, że te na pozór zwyczajne chwile zapamiętamy na zawsze. Ja noszę je w sobie po dziś dzień i mogę odtworzyć w najmniejszych detalach, łącznie z miętową zielenią obdrapanych drzwi wejściowych, fakturą schodków, na których siedziałam, ławeczką prababci i grzebiącymi nieopodal w trawie kurami.

Blaszka ziołowych warzyw z pieczonym czosnkiem
2 marchewki
2 pietruszki
2 małe buraki
2 ziemniaki
2 cebule
1 kalarepka
2 główki czosnku
3 łyżki oleju rzepakowego, słonecznikowego albo oliwy
garść mieszanych świeżych ziół: tymianku, oregano, rozmarynu, szałwii (można zastąpić suszonymi, wówczas dajemy po ½ łyżeczki każdego zioła)

Umyte marchewki, pietruszki, buraki i kalarepkę obieram ze skórki. Ziemniaków nie obieram (chyba że są stare). Warzywa kroję na cząstki o zbliżonej wielkości (4–5 cm). Siekam zioła. Cebulę obieram z wierzchnich łusek i przekrawam na pół. Główki czosnku rozdzielam na pojedyncze ząbki, ale nie obieram ich z łusek (czosnek można również pozostawić w całości, w postaci całej główki). W dużej misce łączę zioła i olej (lub oliwę), dodaję pokrojone warzywa i dokładnie mieszam. Wykładam na blachę, dodaję połówki cebuli i ząbki czosnku. Piekę w 200°C, aż warzywa zmiękną i lekko się zezłocą, co trwa około czterdziestu minut. W trakcie pieczenia co najmniej raz mieszam warzywa. Przed podaniem posypuję je świeżo zmielonym pieprzem i solą morską. Podaję je z pesto bazyliowym, sosem jogurtowo-czosnkowym albo kaparowym.

Uwagi:
Po upieczeniu czosnek traci ostrość, robi się miękki i nabiera słodyczy. Aby go zjeść, wystarczy nacisnąć łupinkę, wtedy wychodzi z niej sam. Tak upieczony czosnek stanowi pyszny dodatek do sałatek, past, ale chyba najlepszy jest jedzony wprost z łupinki.

Sos kaparowy
1/2 szklanki oliwy z pierwszego tłoczenia
2 łyżki octu z białego wina
2 łyżki kaparów
1 łyżka ulubionej musztardy
1 ząbek czosnku
pieprz do smaku
opcjonalnie: 2 łyżki drobno posiekanego świeżego koperku
Składniki sosu (poza koperkiem) miksuję na gładko w blenderze. Na koniec dodaję koperek. Tak przygotowanym sosem polewam upieczone warzywa. Sos pasuje również do lekkich mięs i ryb.

 
Wesprzyj nas