Gra wywiadów, tajne stowarzyszenia okultystyczne, miłość, zdrada i śmierć – a to wszystko w scenerii Krakowa czasów drugiej wojny światowej.



Jest rok 1941, trwa okupacja niemiecka. Kraków stał się siedzibą Generalnego Gubernatorstwa, a na Wawelu powiewają hitlerowskie flagi. W tajemniczych okolicznościach znika słynny jasnowidz, Julian Orwat, mistrz w odnajdywaniu zaginionych osób i dokumentów. Jego zrozpaczona siostra prosi o pomoc detektywa Artura Załuskiego.

Śledztwo zaczyna się komplikować – okazuje się, że zniknięcie jasnowidza to jedynie wierzchołek góry lodowej, bo w Krakowie porywane są młode kobiety. Jakby tego było mało, na drodze detektywa staje piękna i niebezpieczna Agnes Petzoldt, niemiecka baronówna, poszukująca rzadkich dzieł sztuki.

Noc zimowego przesilenia to pasjonująca opowieść, w której mieszają się wątki sensacyjne i kryminalne.

Agnieszka Krawczyk
Noc zimowego przesilenia
Wydawnictwo Szara Godzina
Premiera: 12 maja 2014

Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym

INTRODUKCJA
Sol Invictus

Listopad 1937

Luxtorpeda z Warszawy do Zakopanego zahamowała na peronie krakowskiego dworca. Z luksusowego wagonu, mogącego pomieścić zaledwie sześćdziesiąt osób, wysiadł mężczyzna. Był jedynym pasażerem opuszczającym pociąg w Krakowie — reszta jechała dalej, spragniona zimowych rozrywek w stolicy Tatr. Podróż zabrała mu zaledwie cztery godziny i choć bilet słono kosztował, mógł sobie pozwolić na taki wydatek. Był to wysoki, chudy człowiek o zwracającym uwagę wyglądzie. Miał na sobie czarne, jakby żałobne ubranie, a w jego nadmiernie pociągłej, bladej twarzy było coś drapieżnego, co kazało ludziom odwracać wzrok, gdy tylko napotkali jego przenikliwe spojrzenie.
Mężczyzna niechętnie porzucił ciepły wagon, wychodząc na zalaną deszczem i zasnutą mgłą ulicę. Skinął na fiakra i kazał się wieźć na ulicę Szewską.
Przez całą drogę się nie odzywał i niechętnie wysiadł z dorożki już na miejscu. W bramie domu otrzepał starannie płaszcz z drobinek deszczu, które osiadły na angielskiej wełnie jak srebrzysta mgła. Elektryczna żarówka przygasała co chwilę, słabo oświetlając korytarz i schody. Zmierzał na pierwsze piętro, tam gdzie na ciężkich dębowych drzwiach widniała tabliczka „Julian Orwat — specjalista telegnozji, członek Brytyjskiego Towarzystwa Badań Psychicznych”. Przybysz uśmiechnął się lekko, czytając wizytówkę, po czym mocno zapukał do drzwi.
Po niedługiej chwili otworzyła mu kobieta w średnim wieku, o stroskanym wyrazie twarzy. Była bardzo, wręcz nienaturalnie szczupła, co dodatkowo podkreślały ciemna suknia i gładko uczesane czarne włosy.
Mężczyzna zdjął z uszanowaniem kapelusz i odezwał się głębokim głosem, w którym pobrzmiewał obcy akcent:
— Czy zastałem pana Orwata?
Kobieta przyjrzała mu się uważnie, mrużąc jednocześnie oczy i marszcząc czoło w sposób charakterystyczny dla krótkowidzów, którzy — czy to z próżności, czy ze zwykłego zapomnienia — nie noszą szkieł.
— Pan był umówiony?
Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
— Nie, proszę pani, nie byłem.
Kobieta okazała lekkie zniecierpliwienie.
— Brat nie przyjmuje nikogo bez wcześniejszego uzgodnienia. Prowadzi teraz wiele trudnych spraw i nie może się rozpraszać.
— Tak, zdaję sobie z tego sprawę — odpowiedział przybysz cierpliwie. — Mam jednak list polecający od pułkownika Prystora. Wiem, że razem z pani bratem studiowali w Dorpacie. — Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wydobył zeń kopertę z sejmową winietką.
— Od pana premiera? — powiedziała z niedowierzaniem kobieta, a nieznajomy skinął głową. Zerknęła na kaligraficzne pismo byłego szefa rządu i czym prędzej zniknęła w głębi korytarza.
Nieznajomy został sam w mrocznym i dodatkowo przytłoczonym ciężkimi meblami przedpokoju. Było to typowe krakowskie mieszkanie w kamienicy z ubiegłego wieku. Ginąca gdzieś w oddali amfilada pokojów sprawiała, że wyglądało jak niezbadany labirynt. Z korytarza prowadziło kilkoro drzwi, zapewne do różnych części mieszkania, użytkowanych przez właścicieli i służbę. Wszystkie były zamknięte — poza głównymi, otwartymi na oścież, w których zniknęła siostra jasnowidza — i toczyło się za nimi jakieś niepokojące, ujawniające się w cichych szelestach życie. Nieznajomy wzdrygnął się, gdy uświadomił sobie, że podsłuchuje.
Kobieta wróciła, prowadząc ze sobą przystojną służącą, która natychmiast odebrała od gościa płaszcz i kapelusz.
— Brat pana przyjmie. Przez wzgląd na przyjaźń z panem premierem — powiedziała szybko, starając się spojrzeć na mężczyznę z góry, co nie było łatwe, ze względu na jego wysoki wzrost. — Proszę go jednak zbytnio nie męczyć. Brat od pewnego czasu nie jest sobą. Przykro mi to mówić, ale liczę, że pan jako bliski znajomy premiera to zrozumie. Julian ma kłopoty ze zdrowiem, bardzo szybko traci siły, często jest wyczerpany. Proszę mieć to na uwadze.
Mężczyzna skinął głową i pospieszył za nią w głąb mieszkania. Mijali różne pomieszczenia urządzone starymi, solidnymi meblami w ciemnej barwie. Co ciekawe, te mieszczańskie sprzęty nie dodawały mieszkaniu przytulności, wręcz przeciwnie, przyczajona obecność wielkich brył drewna i ciężkich aksamitnych obić potęgowała tylko nieprzyjemne wrażenie. Tak, to miejsce było nieprzyjazne i kryło jakąś tajemnicę zwiastującą rychłą katastrofę.
Nieznajomy ponownie się wzdrygnął, jakby poczuł na plecach powiew zimowego wiatru. Kobieta zamknęła za nim drzwi ostatniego pokoju. Znalazł się w olbrzymim pomieszczeniu o jednym półokrągłym boku, gdzie pod ogromnym, sięgającym podłogi oknem, z którego sączył się do pokoju jedynie jesienny zmrok, siedział starszy mężczyzna z nogami przykrytymi pledem.
— Witam, panie Nieznalski — powiedział drżącym głosem gospodarz. Przybysz spojrzał na niego ze zdziwieniem. Orwat liczył sobie nieco ponad pięćdziesiąt lat, głos gasnącego staruszka nie pasował więc do osoby tak doskonale znanej ze zdjęcia opublikowanego niedawno w gazetach; stało się tak przy okazji słynnej wizji psychometrycznej, która pozwoliła na odnalezienie ważnych dokumentów rządowych.
— Dobry wieczór — odpowiedział ostrożnie nieznajomy, przyglądając się jasnowidzowi. Orwat miał zmęczoną twarz człowieka, który wiele wycierpiał. W tym wymizerowanym, naznaczonym chorobą lub długotrwałym osłabieniem obliczu uwagę zwracały oczy: błyszczące, żywe i czujnie utkwione w gościu.
— Co pana do mnie sprowadza? Pisze mi tutaj premier Prystor, że jest pan jego dobrym znajomym i prosi o udzielenie panu wszelkiej pomocy…
— Tak — skinął głową przybysz. — Znamy się bardzo dobrze z loży… — W tym momencie ułożył w charakterystycznym geście dłoń na piersi.
— Rozumiem, ale „deszcz pada” — odpowiedział szybko Orwat, wskazując służącą, która bezszelestnie wsunęła się do pokoju z herbatą. Nieznalski uśmiechnął się lekko, słysząc to przestarzałe hasło masonów, oznaczające, że w pobliżu jest profan, więc nie należy roztrząsać drażliwych kwestii.
Chwilę patrzyli w milczeniu na pokojówkę, która starannie ustawiła na stoliku filiżanki i nalała herbatę. Orwat skinął jej głową, a dziewczyna wycofała się równie cicho, jak wcześniej pojawiła.
— Nie odpowiedział mi pan na pytanie o cel wizyty.
Nieznalski poruszył się nieznacznie w fotelu, na którym usiadł.
— To delikatna i trudna sprawa — rzekł ostrożnie.
Orwat skrzywił się.
— Każda z moich spraw jest taka.
— Ale nie tak jak ta — nieoczekiwanie przerwał mu przybysz, a jasnowidz spojrzał na niego ze zdumieniem. Nie był przyzwyczajony, by ktokolwiek odzywał się do niego w podobny sposób. Nawykł do bojaźliwego szacunku i dyskretnej obawy, którą otaczano jego osobę. Był sławny i prawie nigdy się nie mylił. Wśród polskich jasnowidzów praktycznie nie miał sobie równych, w Europie przewyższał go zaś chyba tylko jeden Rolf Lessing. Brał wyłącznie najtrudniejsze sprawy i naprawdę niełatwo było do niego trafić czy zainteresować go swoim problemem. Polecenie byłego premiera, kogoś z wysokiej arystokracji czy finansjery, tak, to otwierało drzwi, ale cóż… Impertynencja nie gwarantowała sukcesu, wręcz przeciwnie, budziła niechęć do klienta.
Nieznalski jakby odczytał tę myśl i zrozumiał, że powodzenie jego misji wisi na włosku, bo odezwał się bardzo ugodowo:
— Proszę mi wybaczyć, zagalopowałem się. Jestem po prostu zmęczony i nieco wytrącony z równowagi. Chciałem tylko powiedzieć, że sprawa, z którą do pana przyszedłem, jest nietypowa. Tak bardzo niezwykła, że mam powody sądzić, że nigdy nie spotkał się pan z podobną.
— Zadziwia mnie pan — odparł cicho Orwat, obracając w dłoni filiżankę z herbatą. — Doprawdy budzi pan moje zainteresowanie.
— Chciałem pana prosić o coś, czego zazwyczaj pan nie robi: o wykonanie auroskopii, a ściślej, przewidzenie daty mojej śmierci.
Ręka Orwata zadrżała, gdy odstawiał filiżankę na stolik.
— Pan wie, że nie wykonuję tego typu zleceń już od bardzo dawna.
— Tak, wiem — powiedział przybysz. — Proszę mi wierzyć, znam doskonale pańską karierę i dokonania. Nie zwracałbym się do pana z tą prośbą, gdybym nie był przekonany, jak jest ważna, również dla pana.
— Dla mnie? — zdziwił się jasnowidz. — Nie rozumiem…
Nieznalski wpatrywał się w niego nieodgadnionym wzrokiem. Z twarzą częściowo ukrytą poza zasięgiem światła lampy przypominał drapieżnego ptaka. Półmrok wyostrzał jego rysy, sprawiał, że jego oblicze niepokoiło.
— Auroskopia… — powiedział z wysiłkiem Orwat. — Odczytywanie przyszłości, stanu zdrowia z aury osoby pytającej. W skrajnych przypadkach można odkryć w ten sposób okoliczności śmierci czy przewidywaną długość życia. Niebezpieczna i bardzo wyczerpująca sztuka. Od lat tego nie robiłem, nie chciałem ryzykować…
Nieznalski nic nie mówił, po prostu czekał. Wówczas zdarzyło się coś zupełnie niepojętego.
Jasnowidz niespokojnie poruszył się na fotelu, pled, którym był owinięty, opadł na podłogę i przybysz zobaczył bezwładne, skręcone w nienaturalnej pozie nogi swego gospodarza. Ręce Orwata zaczęły drżeć, czego nie mógł powstrzymać. Głowa opadła mu do przodu, uderzając w stolik, który przewrócił się z brzękiem tłuczonej porcelany. Jasnowidz upadł na podłogę i dostał ataku drgawek. Głowa podskakiwała mu bezwolnie, a dłonie bezskutecznie usiłowały złapać oparcie. Nieznalski zerwał się ze swego miejsca i schwycił Orwata za ręce. Odchylił głowę gospodarza do tyłu i wyprężył się; mogłoby się wydawać, że atak padaczki udzielił się także jemu. Na twarzy przybysza odmalował się dziwny grymas, rysy mu stężały, a oczy zasnuły się mgłą. To była jednak tylko chwila. Mężczyzna prawie natychmiast odzyskał pełną kontrolę nad sobą i usiłował uspokoić chorego. Drzwi otwarły się z trzaskiem i wpadła przez nie siostra Orwata wraz z przerażoną służącą.
Siostra odepchnęła bezceremonialnie Nieznalskiego i uklękła koło jasnowidza. Służąca szybko podłożyła mu pod głowę poduszkę. Panna Orwat monotonnym i kojącym głosem zaczęła ze spokojem, o który trudno ją było podejrzewać w tej sytuacji, powtarzać: „Julianie, Julianie, słyszysz mnie?”. Orwat powoli odzyskiwał świadomość. Siostra trzymała go za ręce, a spazmatyczne konwulsje wstrząsające jego ciałem mijały. Po chwili leżał już na podłodze, nieruchomy, blady i wpatrzony niewidzącym wzrokiem w sufit. Jego przezroczysta, pożłobiona zmarszczkami twarz sprawiała przerażające wrażenie, była jak gipsowa pośmiertna maska: obca, nieruchoma i pozbawiona wyrazu.
— Proszę mi pomóc przenieść go na sofę — powiedziała panna Orwat szorstkim głosem. Nieznalski wykonał jej polecenie. Kobieta troskliwie okryła chorego pledem i rozkazała służącej pozbierać rozbitą porcelanę. Przybysz stanął w kącie pokoju, jakby usiłując stopić się z ciemnym tłem. Orwatówna jednak o nim nie zapomniała.
— Pańska wizyta zbytnio się przedłużyła. — W jej głosie pobrzmiewało zdenerwowanie, które Nieznalski doskonale rozumiał. — Julian jest chory, to poważna sprawa…
— Rozumiem — odpowiedział szybko mężczyzna. — Czy te napady zdarzają się często?
— Nie… Od kilku tygodni nic takiego się nie miało miejsca. Myślałam, byłam wręcz pewna, że jego stan się poprawia. A tu naraz to! Już dawno nie doszło do tak gwałtownego ataku.
Powiedziała to z wyraźną pretensją w głosie i Nieznalski był przekonany, że to jego obwinia o wywołanie napadu u chorego. Zapewne podejrzewa, że czymś go zdenerwował, być może przestraszył…
Przybysz nic nie powiedział, bo siostra jasnowidza miała rację — to on był sprawcą niespodziewanego ataku konwulsji.
— Żegnam pana! — powiedziała z naciskiem i Nieznalski ruszył posłusznie do drzwi. Z sofy dało się słyszeć cichy, momentami niewyraźny szept Orwata:
— Teresko, nie gniewaj się, już mi lepiej. Poproś pana, żeby usiadł.
Teresa Orwat obrzuciła przybysza niełaskawym wzrokiem, ale najwyraźniej wola jej brata była w tym domu święta. Zacisnęła więc wąskie usta w bladą kreskę, wyprostowała pogardliwie ramiona i nie wypowiadając ani słowa, wyszła z pokoju. Nie trzasnęła jednak drzwiami, zamknęła je delikatnie, w sposób wprost bezgłośny.
— Niech pan do mnie podejdzie… kolego… — odezwał się znowu z wysiłkiem chory, a Nieznalski opuścił swoje bezpieczne schronienie w mrocznym kącie pokoju i zbliżył się do niego z pewnym wahaniem.
— Bo jest pan moim kolegą, prawda? — kontynuował jasnowidz, gdy mężczyzna przysunął fotel o aksamitnych obiciach w pobliże sofy.
Nieznalski skinął głową.
— Dzieliłem z panem częściowo tę wizję. Sam od kilku tygodni mam podobne. Widzę w nich pana — powiedział, ostrożnie dobierając słowa.
Orwat spojrzał na niego wzrokiem pełnym niepokoju.
— Ma pan wizję mojej śmierci?
Nieznalski zaprzeczył.
— Nie mogę tego jednoznacznie zinterpretować. Widzę szereg obrazów, które nie układają mi się w logiczny ciąg. Czarne mury, popiół, śnieg, zgliszcza…
Orwat powstrzymał go ruchem dłoni.
— Pan wie, że wyznaczyłem swoją datę śmierci?
Nieznalski spojrzał na niego i skinął głową.
— Słyszałem, że trzyma pan horoskop pod kluczem, w bankowym sejfie.
Orwat wybuchnął śmiechem, który po chwili przerodził się w straszliwy, duszący kaszel.
— O tak! Pod kluczem, bo to świadectwo dla niedowiarków. Sam doskonale wiem, że zostało mi jeszcze siedem lat, niecałe siedem. Podobnie jak panu.
Nieznalski odchylił się na fotelu i wpatrzył w jasnowidza szeroko otwartymi oczyma.
— To było w pańskiej wizji?
— Tak. Wiem, że nasze losy połączą się, ale jeszcze nie teraz. Nie umrzemy razem, choć stanie się to w tym samym czasie. Nadciąga katastrofa, pan to wie…
— Wiem — odpowiedział tamten. — I jeszcze to jedno: zimowe przesilenie. Ale nie rozumiem…
— Śnieg, Słońce Niezwyciężone, Sol Invictus — wyszeptał Orwat, osuwając się na poduszkę. — Niech pan już idzie, panie Nieznalski. Dobre nazwisko pan sobie wybrał. Ja zresztą nie chcę znać prawdziwego.
— Zna je pan — powiedział mężczyzna i uścisnąwszy lekko dłoń gospodarza, wyszedł z pokoju.
Ani Teresa Orwat, podsłuchująca w sąsiednim, oddzielonym dwojgiem drzwi pomieszczeniu, ani dyżurująca w kuchni służąca nie słyszały, jak opuścił dom. Kucharka jeszcze po wielu latach, czyniąc znak krzyża, opowiadała, że ten człowiek o niepokojącej ptasiej twarzy przyczaił się jak kruk na framudze okna i odleciał w ciemną, nieodgadnioną noc.

Rozdział I
Wołanie

Pierwsza zima okupacji była bardzo surowa. Temperatura spadała nawet do –30°C, a na ulicach Krakowa zalegały zaspy śniegu, których nie sposób było uprzątnąć. Brakowało wszystkiego: jedzenia, opału, prądu i ciepłej odzieży. Tramwaje jeździły rzadko, a większość ulic z powodu oszczędności wieczorami pogrążona była w ciemnościach. Zamilkł hejnał i kościelne dzwony, w ich miejsce pojawił się napastliwy głos miejskich megafonów zwanych szczekaczkami, które zainstalowano na Rynku i Placu Szczepańskim.
Wojna wybuchła nagle i miała się szybko skończyć, ale nadzieje te okazały się płonne. 6 września o świcie do miasta wkroczyły wojska niemieckie. Był to poranek po wyjątkowo chłodnej jesiennej nocy, a na ulicach panowała zupełna cisza, bo armia polska wycofała się, nie chcąc narażać Krakowa na bombardowanie. Mieszkańcy od kilku dni żyli już w wielkim strachu i niepewności, sypiano w ubraniach i nieustannie wyglądano nalotów, zwłaszcza że jeden z nich, mający miejsce w pierwszych dniach września, zburzył i zapalił kilka kamienic w centrum. Bomba wybuchła też na skrzyżowaniu pod Dworcem Głównym, a prawie doszczętnie zniszczony dom na rogu Pędzichowa i Szlaku przez kilka dni przychodzili oglądać ciekawscy.
Niemcy weszli od strony Podgórza i spotkali się z prezydentem Klimeckim na moście. Dziwnie to wyglądało, gdy ten niemłody już w końcu, łysiejący człowiek w czarnym tużurku wysiadł z samochodu tuż przed ostrzeliwującą miasto jednostką, by wyjaśnić, że wojsko polskie już dawno opuściło Kraków, więc można zaprzestać ataku.
Parę dni później wróciły ciepłe, a nawet prawie upalne jesienne dni, ale nic nie miało już być takie jak dawniej. I jak powiedział jeden z kronikarzy tamtego okresu — najtragiczniejszą chwilą dnia stało się przebudzenie, gdy okazywało się, że senny koszmar jest rzeczywistością.
Artur Załuski, prywatny detektyw, cieszył się, że rok wcześniej sprzedał położone w okolicach Parku Krakowskiego luksusowe mieszkanie po ojcu, cenionym krakowskim adwokacie, i przeniósł się do garsoniery przy Alejach, na ostatnim, piątym piętrze budynku tuż przy Wiśle. Jako cynik i człowiek kierujący się w życiu bezwzględnym pragmatyzmem wiedział jedno — apartament przy Szymanowskiego szybko stałby się łupem wojennym, a on sam straciłby wszystko. Gratulował sobie zdolności przewidywania, zwłaszcza że udało mu się przy okazji ocalić kolekcję grafik Alfonsa Muchy.
Kilka lat wcześniej skończył prawo w Wiedniu, ale nie poszedł w ślady swego ojca. Zawód adwokata wydawał mu się nudny jak flaki z olejem. Poza tym nie umiał dobrze kłamać. A w zasadzie kłamał wyśmienicie, ale nie zamierzał tego robić dla innych.
Rodzina Załuskich była tak bogata i wpływowa, że właściwie jej wyrodny syn nie musiałby w ogóle pracować, ale Artura pociągała przygoda. Wystarał się o licencję prywatnego detektywa i szybko zdobył mocną pozycję w swoim fachu.
Kryzys lat trzydziestych to nie był czas koniunktury dla detektywów. Przestępstwa stały się trywialne w swej brutalności — ludzie zabijali dla wełnianego płaszcza czy kilku złotych. Artur ubolewał wręcz, że najgłośniejszą sprawą tych czasów było zabójstwo córki inżyniera Zaręby, za które odpowiedziała guwernantka Rita Gorgonowa. Załuski interesował się ustaleniami procesu i nie mógł się nadziwić histerycznej nieudolności organów śledczych, zwłaszcza ich niedbałości w zabezpieczaniu śladów. Miał wrażenie, że gdyby dopuszczono go do materiałów dowodowych, wyjaśniłby sprawę raz dwa, bo pewne jej aspekty nie dawały mu spokoju.
Sam wyspecjalizował się w oszustwach ubezpieczeniowych. Niektórzy hochsztaplerzy wykazywali się godną podziwu finezją. Jako detektyw wynajęty przez Lloyda-Maddoxa Załuski zaangażował się w sprawę sfingowanej kradzieży wysoko ubezpieczonych brylantów hrabiny de S., w istocie awanturnicy i szachrajki. Rozwiązanie tej sprawy przyniosło mu nie tylko okrągłą sumkę od ubezpieczyciela, ale zasłużoną sławę doskonałego śledczego.
Artur miał bowiem swoją metodę rozumowania opartą na drobiazgowym badaniu miejsca przestępstwa. Już dawno temu zauważył, że policja nie przykłada się zbytnio do oględzin areny zdarzeń. Jej celem jest schwytanie przestępcy, najlepiej na gorącym uczynku, zakucie go w kajdany i jak najszybsze przekazanie pod skrzydła świętego Michała lub do Montelupy*.
On pracował zupełnie inaczej. Badał okoliczności przestępstwa bardzo dokładnie, z uporczywą pedanterią. Pokój fałszywej hrabiny de S. w Hotelu Francuskim był dla niego sceną, na której zakończono przedstawienie. Od jego umiejętności zależało odkrycie, jaką sztukę tutaj wystawiono. Spędził w tym niewielkim lokum wiele godzin. Przeszukał wszystkie sprzęty, zbadał walizki, zauważając w nich sprytnie umieszczone drugie dna, zastanawiał się nad zmianą temperatury w pokoju, która ostatecznie naprowadziła go na wyjaśnienie zagadki. Była późna wiosna, w hotelu już nie działało ogrzewanie, a w numerze hrabiny panował niemiło sierny zaduch. Choć stan kominka na to nie wskazywał, w pokoju najwyraźniej napalono. Popiół starannie uprzątnięto, by nie wydało się, że to właśnie tam hrabina spaliła swe futra, rzekomo skradzione wraz z biżuterią z jej sakwojaży. Brylantów zresztą wcale nie odnaleziono, a Artur miał powody, by przypuszczać, że istniały wyłącznie w wykazie przedmiotów ubezpieczonych dosyć nieroztropnie przez Lloyda.
Załuski uwielbiał takie zagadki, które traktował jak zadania matematyczne, logiczne łamigłówki. Podpisał stałą umowę z kilkoma towarzystwami asekuracyjnymi i jeździł po całym kraju demaskować oszustów.
Wiodło mu się znakomicie i nie musiał się martwić o fundusze. Co prawda, jego rodzina załamywała ręce nad tą niegodną syna profesora karierą, ale nie dbał o to. Zresztą ojciec zmarł w drugiej połowie lat trzydziestych, a matka wyjechała wraz z drugim mężem, dyplomatą, do Anglii. Był wolny i mógł żyć tak, jak chciał.

 
Wesprzyj nas