Wciągająca, prawdziwa historia dziennikarki, która – wbrew typowym dla Jemenu patriarchalnym uwarunkowaniom kulturowym – przez kilkanaście miesięcy pełni obowiązki redaktor naczelnej gazety „Yemen Observer”.



Kiedy w 2006 roku Jennifer Steil – przebojowa nowojorska dziennikarka, przyjmuje nietypową propozycję pracy w Sanie, nie przypuszcza, że właśnie rozpoczęła się największa przygoda jej życia. Szkolenie jemeńskich dziennikarzy, które ma trwać trzy tygodnie, okazuje się jedynie wstępem do jej rocznego pobytu w tym egzotycznym kraju.

Rok w Jemenie to wciągająca, prawdziwa historia dziennikarki, która – wbrew typowym dla Jemenu patriarchalnym uwarunkowaniom kulturowym – przez kilkanaście miesięcy pełni obowiązki redaktor naczelnej gazety „Yemen Observer”. Świetnie napisana, porywająca lektura o współczesnym Jemenie i kulisach pracy dziennikarzy a także o kobiecej niezłomności charakteru i pasji.
Jennifer Steil odkrywa Arabię Felix XXI wieku

Pasjonująca opowieść o podróży życia, której lektura wciąga tak, że aż się prosi o ciąg dalszy.
– „The New York Times”

Lekki, bezpośredni styl narracji Steil porywa! Wspaniała, rozwijająca książka na lato.
– „Newsweek”

Pisarstwo Steil budzi zachwyt. Jest czytelne, zabawne, pełne emocji. Autorce udało się osiągnąć znacznie więcej, niż tylko naszkicować suchy opis pracy w gazecie ukazującej się w stolicy kraju – Sanie.
-Tahir Shah, autor „Domu Kalifa”

Książka roku według „Elle”
Wyróżnienie „The New York Timesa”
Rekomendacja „National Geographic Traveler”

Jennifer Steil – urodzona w Bostonie, wielokrotnie nagradzana pisarka, dziennikarka i aktorka. Współpracowała m.in. z „The Week”, „World Policy Journal”, „The Washington Times”, „Die Welt”, „New York Post”, „Readers’ Digest Version”, ivillage.com, Irish National Radio, France 24 (English), CBS radio i GRN Global Reporter Network Service. Rok w Jemenie jest jej debiutem literackim. Kolejna książka, Żona ambasadora, zdobywczyni głównej nagrody w konkursie William Faulkner -William Wisdom Creative Writing, ma się ukazać w 2015 roku.
Obecnie Jennifer Steil mieszka wraz z rodziną w La Paz w Boliwii, gdzie pracuje nad dwiema kolejnymi powieściami.

Jennifer Steil
Rok w Jemenie
Perypetie amerykańskiej dziennikarki w najstarszym mieście świata
Z języka angielskiego przełożył Tomasz Illg
seria: Kolory Wschodu
Wydawnictwo Lambook
Premiera: 8 kwietnia 2014

1
FANTAZJA W KOLORZE PIERNIKA

Nie od razu dostrzegłam Zuhrę. Skulona na podłodze w modlitewnej pozie, wyglądała jak zwój białej satyny nakryty czarną chustą i w paółmroku panującym w pokoju trudno było ją rozpoznać. Zaledwie kilku osobom wolno było tu wejść, tylko siostrom i najbliższym koleżankom. I wszystkie teraz milczały. Nie sądziłam, że będę mogła jeszcze zobaczyć moją przyjaciółkę, zanim rozpocznie swój dostojny marsz przez weselną salę. To jej siostry mnie odszukały i ciągnąc za rękę, przyprowadziły do tego tajemnego pomieszczenia.
Stałam nieruchomo przy ścianie i obserwowałam Zuhrę. Gdy szeptała z przejęciem słowa modlitwy, wyglądała na kruchą i bezbronną. Ledwie jednak skończyła i zsunęła z głowy chustę, uśmiechnęła się promiennie na mój widok, a po wcześniejszej powadze nie zostało ani śladu. Podniosła się z klęczek, pozwalając, by jedwabny szal swobodnie ześlizgnął się z ramion, podeszła do mnie i nadstawiła policzek do pocałunku. Jej ramiona, plecy i dekolt, widoczne ponad bielą sukni z Brooklynu, pokryte były plątaniną czarnych hennowych kwiatów – motywem tak lubianym przez jemeńskie panny młode. Długo nic nie mówiłyśmy, po prostu stałyśmy naprzeciw siebie i się uśmiechałyśmy.
– Enti dżamila – powiedziałam w końcu i objęłam ją w talii. – Jesteś piękna. Wyglądasz jak laleczka.
– Naprawdę? – rzuciła i obróciła się dookoła, bym mogła podziwiać ją w całej okazałości.
Włosy, gęste i czarne, miała wymyślnie ułożone na czubku głowy i utrwalone lakierem, ciemne oczy zostały obwiedzione kohlem, a usta, pomalowane szminką w odcieniu owocu granatu, odcinały się od mocno wypudrowanych policzków.
– Naprawdę – przytaknęłam. – Szkoda, że nie mogę zrobić zdjęcia.
Nie miałam aparatu, tak jak i pozostali. Tej uroczystości nie można było fotografować. Wszyscy zaproszeni zostali nawet przeszukani przy wejściu.

Zuhra chwyciła mnie za rękę i pociągnęła na poduszki w głębi pokoju. Siedziałyśmy tak niemal godzinę, czekając, aż goście weselni skończą popołudniowe modlitwy, i będzie można rozpocząć ceremonię. Panna młoda rozmawiała nie tylko ze mną, ale również przez telefon komórkowy. Głównie ze swoim narzeczonym, który – inaczej, niż każe tradycja – miał po nią przyjechać jeszcze tej samej nocy. „Jesteś pewien, że z nikim się dziś nie pokłóciłeś?” – wypytywała go. „Masz taki głos, jakbyś właśnie skończył kłótnię”. Obawiała się, że posprzeczał się z jej bratem, ale mężczyzna zapewniał, że nic takiego nie miało miejsca.
– Denerwujesz się? – zapytałam w pewnej chwili.
Wszystkie jemeńskie panny młode, które dotąd widziałam, wyglądały na przerażone, gdy maszerowały przez środek sali weselnej. Ale Zuhra, w przeciwieństwie do nich, znała swego przyszłego męża.
– Nie – odparła, uśmiechając się łagodnie. – Jestem po prostu szczęśliwa.

Zaraz potem dwie starsze siostry Zuhry, ubrane w długie balowe suknie, wkroczyły do pokoju, by oznajmić, że już czas. Stanęłam obok niej. W szpilkach czułam się przy Zuhrze jak żyrafa. Poza tym okropnie mi w nich niewygodnie i zwykle zakładam je tylko od wielkiego dzwonu.
Za drzwiami kobiety rozpoczęły już swoje ululacje, mające zachęcić pannę młodą do wyjścia. Gdy arabskie jodłowanie przeszło w crescendo, na twarzy Zuhry dostrzegłam niespodziewanie oznaki paniki.
– Moja pigułka! – wykrzyknęła.
Wyrwała stojącej obok przyjaciółce swoją torebkę, znalazła w niej portfel i zaczęła gwałtownie przeszukiwać kolejne przegródki. Listek tabletek antykoncepcyjnych, którego szukała, był niemal pełen, brakowało zaledwie czterech pigułek. Kilka dni temu spędziłyśmy całe popołudnie na ich wybieraniu, upewniając się, że zawierają odpowiednią kombinację hormonów i że zostały wyprodukowane przez legalnie działającą firmę farmaceutyczną.
Zuhra siłowała się z opakowaniem, ale sztuczne paznokcie skutecznie uniemożliwiały jej wyjęcie tabletki.
– Pozwól, pomogę ci – powiedziałam spokojnie i sięgnęłam po blister.
Wycisnęłam jedną pigułkę i podałam Zuhrze. Połknęła ją, popijając wodą z butelki, po czym uniosła w rękach fałdy sukni i ruszyłyśmy ku drzwiom.
– Najwyższy czas! – szepnęłam i wyszłam pierwsza.
Tłum kobiet, które widziałam wcześniej tego wieczoru, jak spowite w czerń spieszyły na przyjęcie, przypominał teraz chmarę jaskrawych motyli. Odziane w kolorowe minispódniczki, wszystkie prezentowały odważny makijaż i poruszały się chwiejnie na ośmiocentymetrowych obcasach. W zasięgu wzroku nie było żadnego mężczyzny.

Najmłodsza siostra Zuhry wcisnęła mi do ręki koszyczek z płatkami jaśminu i zawołała:
– Będziesz rzucać!
Zuhra szła pewnie. Wszystkie panny i młodsze mężatki czekały na nią na podwyższeniu przy końcu wybiegu, unosząc nad głowy ręce niczym kolorowe wstęgi. Zza przepierzenia, gdzie ukryta była orkiestra, dobiegała muzyka. Nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Na jemeńskim weselu spodziewałam się arabskich melodii, tymczasem Zuhra podążała ku swojemu małżeńskiemu szczęściu przy dźwiękach My heart will go on, przeboju Celine Dion z Titanica…
Jest taki stary dowcip o Jemenie, który usłyszy każdy obcokrajowiec, jeśli tylko utknie tam na tyle długo, by go pojąć.
Pewnego razu Noe, ciekawy, co się zmieniło od jego czasów, pożyczonym od Boga prywatnym odrzutowcem wybrał się w podróż po Ziemi. Najpierw przeleciał nad Francją. „Nieprawdopodobne! – zachwycał się – ależ ta Francja jest odmieniona! Cóż za architektura, jakie innowacyjne zmiany!” Potem Noe rzucił okiem na Niemcy. „Niewiarygodne! Ledwie poznaję ten kraj! Technologia poszła tu tak bardzo do przodu! Nie mówiąc już o przemyśle!” Następnie skierował się w stronę południowej Arabii. „Ach, Jemen” – westchnął z rozrzewnieniem. „Wszędzie bym go rozpoznał. Nic się nie zmienił”.

To prawda, pod wieloma względami nic się tu nie zmieniło od wieków. Oczywiście nie bawiłam w Jemenie w pierwszym tysiącleciu przed Chrystusem, kiedy to Noe, syn Szema, miał założyć Sanę, niemniej jestem pewna, że w wielu częściach kraju ludzie wiodą dokładnie taki sam żywot, jak ich przodkowie w tamtym czasie. Hodują kozy i krowy, uprawiają pszenicę, granaty i winogrona, a wodę przynoszą z bardzo daleka. Mieszkają w prostych, kwadratowych domach zbudowanych z cegieł błotnych, a na ślubne uroczystości malują się naqsh. I się modlą.
To wciąż jest antyczny krajobraz, dla którego upływ czasu nie ma większego znaczenia. Noe, gdyby rzeczywiście spojrzał dziś na Jemen z lotu ptaka, dostrzegłby jedynie niewielki wpływ erozji na wierzchołki centralnego masywu gór, obecnie postrzępione. Poza tym żadnych zmian – na południu długie pasma pustych plaż obmywają wciąż te same wody, co w czasach Potopu, ziarenka pustynnych piasków na wschodzie nadal ledwie dostrzegalnie mieszają się ze sobą. Zielone tarasy uprawiane przez kolejne pokolenia jemeńskich rolników, wrzynają się malowniczo w góry Haraz na zachodzie i we wzniesienia otaczające Ibb i Ta’izz na południu. Gęsto porośnięte doliny ciągle zdają się kaprysem jakiegoś niesfornego boga; łatwo sobie wyobrazić, że otulił on wsie grubą, szmaragdową kołdrą, mając serdecznie dość przygnębiającego beżu skał i piasku. Darował przy tym ich mieszkańcom żyzną glebę, tak wtedy, jak i dzisiaj zdolną wykarmić Jemeńczyków.

Z pewnością Noe ucieszyłby się najbardziej, spoglądając na najodleglejsze regiony kraju, takie jak Sokotra, wyspa położona dwieście dwadzieścia mil od wschodniego wybrzeża Jemenu. Na Sokotrze jest niewiele dróg i jeszcze mniej lamp. Są za to niezwykłe smocze drzewa. Wysokie, tysiącletnie pnie zwieńczone plątaniną gałęzi przypominają las parasolek, wygiętych przez podmuchy wiatru. Przyciągają wzrok mocniej niż rozpadające się kamienne budynki, tak bardzo zrośnięte z górskimi zboczami, że można ich nie dostrzec, jeśli akurat nie wybiegnie z któregoś dziecko i nie wpadnie nam pod nogi. Wielu mieszkańców Sokotry wciąż mieszka w jaskiniach. Nad paleniskiem umiejscowionym w kącie gotują herbatę, którą piją z dodatkiem koziego mleka, najlepiej jeszcze ciepłego. Za jadalnię służą im cienkie wełniane maty rozłożone przed wejściem; to na nich, pod rozgwieżdżonym nocnym niebem, spożywają duszoną rybę z płaskimi chlebkami własnego wypieku. Z pewnością wiele osób na tej wyspie w ogóle nie słyszało o tym, co wydarzyło się 11 września 2001 roku w Ameryce.

Trudno się dziwić – nie mają dostępu do radia, prawie nikt nie umie czytać, a na ich wiedzę o świecie składa się to, co zasłyszą od sąsiadów, imamów oraz nielicznych pojawiających się tu obcokrajowców, wysłanników organizacji humanitarnych. Nikt nie wie, kim jest Britney Spears. Nazwy Hollywood nie kojarzą zupełnie z niczym. Omija ich nawet dobrodziejstwo lodów, ponieważ w tej części świata lodówka jest rzadko spotykanym luksusem.
Wiele jemeńskich wiosek przyczepionych do łańcuchów górskich czy krawędzi pustyni jest równie niedostępnych i odległych od cywilizacji jak Sokotra. Ich mieszkańcy skazani są na wizję świata, jaką przedstawiają im kontrolowana przez państwo stacja telewizyjna albo meczet. Tylko przedstawiciele jemeńskiej elity sięgają po gazety i czytają książki, ale dla zwykłych ludzi zawarta w nich wiedza jest kompletnie bezużyteczna. Co im przyjdzie z tego, że będą wiedzieli, jak się żyje gdzieś daleko od nich? Czy ich plony będą dzięki temu obfitsze? Czy uchroni to ich kozy przed chorobami? Czy zbliży ich do Boga?

Jemen nie tylko wciąż wygląda tak jak za czasów Noego, ale i pachnie identycznie. Przelatując nad nizinami, Noe rozpoznałby kadzidło, znajomą woń żywicy drzewnej, która już cztery tysiące lat temu sprawiła, że ten kraj znalazł się na kupieckich mapach. Oprócz kadzidła dobiegłyby go jeszcze zmieszane zapachy potu pracujących mężczyzn i spowitych w szaty ze sztucznego jedwabiu kobiet, a także fioletowych i białych kwiatów jaśminu, bujnie porastających jemeńskie doliny. Zapewne nie przegapiłby też swędu tlącego się w piecach chlebowych drewna. W miastach woń ta mieszałaby się z aromatem smażonej fasoli i papryki jalapeῆos, gulaszu doprawionego kozieradką, dymu tytoniowego oraz pieczonej baraniny, na wsiach zaś nabrałaby intensywności gnoju, a także przejrzałych bananów, daktyli i mango.
Podążając za tymi zapachami i obniżając lot ku ziemi, Noe zauważyłby skupiska klockowatych brązowych domów, a jeszcze wcześniej dachy pełne suszących się ubrań i wietrzonych dywanów. A pomiędzy budynkami, w labiryncie wąskich uliczek, dojrzałby spieszących do meczetów mężczyzn, kobiety sprzedające placki chlebowe i uganiające się za piłką dzieci.

Sana jest jednym z najstarszych miast i na Półwyspie Arabskim, i na całym świecie. Założona co najmniej dwa tysiące pięćset lat temu, była przez wieki siedzibą sabejskich i himjaryckich władców. Sporo się w niej zmieniło wraz z pojawieniem się w VII wieku islamu. Wiele budowli wzniesionych za czasów proroka stoi do dziś, choć oczywiście czas zrobił z nimi to, co ma w zwyczaju. Wielki Meczet w Sanie, jak głosi miejscowa legenda, został wybudowany według wskazówek samego Mahometa. Jest nie tylko największym, ale i najbardziej rozpoznawalnym meczetem starego miasta, zwanego po arabsku Sana’a al-Kadima. Trzeba dodać, że mieści się w nim olbrzymia biblioteka z pokaźnym zbiorem starych manuskryptów. W samym tylko starym mieście znajduje się ponad sto meczetów. Można sobie to uświadomić w chwilach, gdy muzułmanie wzywani są na modlitwę. Nie ma znaczenia, w której części miasta wtedy jesteś – zawsze masz wrażenie, że stoisz dokładnie pod minaretem, w miejscu, gdzie znajduje się głośnik. Śpiewy muezzinów zagłuszają wszelkie rozmowy i uniemożliwiają słuchanie muzyki. O to zresztą chodzi – w tym czasie modlitwa jest przecież jedynym stosownym zajęciem. Każdy powinien słuchać nawołujących w imię Boga.

Starówka Sany została wpisana w 1984 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego UNESCO. Nie powinno to zresztą nikogo dziwić, ponieważ niewiele się tu zmieniło od czasu, kiedy przed tysiącami lat powstały na terenie miasta pierwsze budowle; nowoczesnych budynków jest naprawdę niewiele. Noe z pewnością wiedziałby, gdzie się znajduje.
Skłamałabym jednak, pisząc, że nie zaszły tu żadne zmiany. Dachy miasta upstrzone są dzisiaj talerzami anten satelitarnych, a ściany budynków szpecą billboardy reklamujące masło ghee, usługi The Islamic Bank of Yemen oraz cynamonowe i kardamonowe toffi. Wiele z plakatów sławi też prezydenta Alego Abdullaha Saleha. Na ulicach można zobaczyć kobiety zmierzające do pracy w ministerstwach i budynkach rządowych oraz mężczyzn ubranych w zachodnie stroje sportowe albo koszulki polo. Jemeńskie panny młode maszerują przez salę weselną w takt przebojów Celine Dion. Na zatłoczonych drogach, wybudowanych przez Chińczyków, pojawia się od czasu do czasu srebrne porsche, a odległe i zapomniane przez Boga wioski toną w torbach foliowych, opakowaniach po słodyczach i puszkach po napojach.

Gdyby Noe przelatywał nad Saną w czerwcu 2006 roku i przyjrzał się jej bardzo, bardzo uważnie, mógłby dostrzec jeszcze coś ciekawego – mnie, uczepioną krawędzi budynku w samym sercu miasta, przerażoną i wyczerpaną, ale przepełnioną nadzieją i marzeniami o wielkich zmianach.
Chwiałam się na drabinie we wszystkie strony, walcząc z własnym ubraniem. Gdy tylko próbowałam pokonać kolejny szczebel, długa czarna spódnica, którą kupiłam jeszcze na Manhattanie, okręcała mi się wokół nóg, a chusta niedbale narzucona na głowę ześlizgiwała się coraz niżej. Jednego byłam pewna – miałam na sobie zbyt dużo różnych tkanin, gotowych do wirowania przy każdym moim kroku. Stałam więc tak, jedną ręką kurczowo trzymając się drabiny, a drugą próbując umieścić wszystkie części garderoby na swoim miejscu.

Znajdowałam się pomiędzy dwoma dachami wysokiego budynku w kolorze piernika. To był mój pierwszy poranek w Sanie, w ogóle pierwszy poranek w arabskim kraju. Pierwszy raz również ubrałam się jak miejscowa kobieta. Dom należał do Sabriego, niezwykle życzliwego mężczyzny, dyrektora Yemen Language Centre. Oprócz niego mieszkało w nim około tuzina studentów uczących się arabskiego oraz – chwilowo – ja. Sabri pozwolił mi pomieszkać u siebie przez te trzy tygodnie, na czas szkolenia dla dziennikarzy „Yemen Observer”.
Przyleciałam do Sany w środku nocy i nie miałam możliwości zobaczyć z góry, jak wygląda miasto. W samochodzie, którym udałam się do domu znajomego, było mi niedobrze, i jedyne, co zapamiętałam, to jaskrawe witryny sklepów, wózki wypełnione po brzegi owocami mango i tłumy mężczyzn. Setki, tysiące mężczyzn. Jedni mieli na sobie tradycyjne sauby, białe i długie szaty, a za ich ozdobnymi pasami połyskiwały zakrzywione sztylety; inni nosili zachodnie garnitury; jeszcze inni wzorzyste foutahs, tradycyjne męskie spódnice.

Nie leciała ze mną żadna kobieta. Ani jednej kobiety nie dostrzegłam też na lotnisku. Już wtedy mnie to uderzyło. Czyżby Jemen był krajem bez kobiet?
Teraz Sabri ciągnął mnie na dach tej części domu, którą sam zamieszkiwał, żeby pokazać mi taką Sanę, jaką najbardziej lubił. Wspinając się i mrużąc oczy przed letnim słońcem, starałam się nie patrzeć w dół. Parłam do przodu, ciągnąc te wszystkie zwoje czarnej tkaniny, aż w końcu udało mi się osiągnąć najwyższy z chybotliwych szczebli. Sabri już na mnie czekał. Podeszłam do niego chwiejnym krokiem, ledwie łapiąc oddech. Sana leży na wysokości 2200 m n.p.m. i niemal każdy obcokrajowiec dostaje tu zadyszki, idąc pod górę. Po tym można nas rozpoznać. Stałam obok Sabriego na płaskim, zakurzonym dachu i rozglądałam się dookoła. Piaskowe, wyrastające z równiny góry widoczne były w każdym zakątku krajobrazu. Dorastałam w Vermoncie i dlatego lubiłam patrzeć na góry. Uważałam ten widok za niezwykle kojący. Najciekawsze jednak było pod nami: rozciągało się tam zupełnie baśniowe miasto, całe z piernika. Starówka Sany. Skupisko domów – wysokich prostopadłościanów w mocnym piernikowym kolorze, z koronkowymi zdobieniami przypominającymi lukier – otoczone było grubym murem.

Sabri wskazał mi kilka najbardziej znanych meczetów, które rozsiane były na całym planie miasta, aż po horyzont. Przy każdym z nich widoczny był wysoki, smukły minaret, niestrudzenie zwracający się ku Bogu. Dom Sabriego znajdował się tuż poza murami starego miasta, przy ulicy 26 Września, mającej upamiętniać datę powstania Arabskiej Republiki Jemeńskiej w 1962 roku (ale też i początek trwającej do 1970 roku wojny domowej, o czym nie każdy chce już pamiętać).
Gapiłam się w milczeniu na ten nieprawdopodobny krajobraz, a Sabri opowiadał mi o jego osobliwościach. Wyjaśnił, gdzie jest północ, czyli Mekka, pokazał kilka charakterystycznych budynków w sąsiedztwie, znane hotele i główne ulice. Z dumą wskazał też na anteny na dachu poniżej, zapewniające dostęp do Internetu. Muszę przyznać, że ujął mnie swoją troskliwością. Kiedy poprzedniego dnia, tuż przed północą, stanęłam zupełnie zdezorientowana pod drzwiami jego domu, natychmiast zbiegł na dół, by mnie powitać. Zachowywał się przy tym tak radośnie jak leśny faun. Sabri miał około czterdziestki, był szczupłym, ciemnookim mężczyzną z burzą kręconych włosów. Często wybuchał śmiechem.

Ale najlepsze w nim było to, że szczerze cieszył się z mojego przyjazdu, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Czerwiec był najgorętszym okresem w prowadzonej przez niego szkole, większość pokoi była już dawno zajęta przez studentów, dlatego umieścił mnie w prywatnej części domu.
– Gdy tylko spojrzałem ci w oczy, wiedziałem, że mogę ci ufać – powiedział, prowadząc mnie na górę. – My, Jemeńczycy, bardzo szybko wyrabiamy sobie zdanie o ludziach. A jeśli komuś zaufamy, otwieramy się przed nim całkowicie. Pewnie w Nowym Jorku nie spotykacie się z taką bezpośredniością i gościnnością. Cóż, ja od razu wiedziałem, że jesteś dobrym człowiekiem, a poza tym spodobało mi się twoje poczucie humoru – tłumaczył żarliwie. A potem dodał jeszcze: – Dobrze też, że nie jesteś już młoda.
– Nie jestem młoda? – powtórzyłam mechanicznie, choć chciałam powiedzieć, że to wszystko przez ten długi lot, zmianę czasu, zmęczenie. Ledwie powstrzymałam się, by nie krzyknąć, że zwykle wyglądam dużo, dużo młodziej.
– No, mam na myśli, że nie masz już dwudziestu dwóch lat – wyjaśnił spokojnie Sabri.

Z tym nie mogłam się nie zgodzić. Miałam trzydzieści siedem lat, a większość jemeńskich kobiet w tym wieku miało już wnuki. Pokonawszy czternaście przęseł nierównych, kamiennych schodów, znalazłam się na ostatnim piętrze w małym, pomalowanym na biało pokoju. Przyniosło mi prawdziwą ulgę odkrycie w pomieszczeniu sprzętów, które potrafiłam nazwać: podwójnego łóżka, biurka, szafy i komody. Łazienka, z kabiną prysznicową, mieściła się po drugiej stronie korytarza. Byłam wniebowzięta. Nie umiem powiedzieć, czego właściwie się spodziewałam – może chaty bez prysznica, ze słomianą matą rzuconą niedbale gdzieś w kącie – z pewnością jednak nie tego, co zastałam.

 
Wesprzyj nas