Powieściowy debiut scenarzystki serialu „Na dobre i na złe”


Agnieszka Krakowiak-Kondracka jest mistrzynią snucia obyczajowych opowieści, czego dowiodła niejednokrotnie wyciskając łzy z całej rzeszy telewidzów i wzbudzając uśmiech na ich twarzach. Taka też będzie jej pierwsza powieść – zabawna, miejscami smutna, chwytająca za serca i prawdziwa, jak życie.

Ada ma trzydzieści lat i sama wychowuje 3-letnią córeczkę. To już nie małe obciążenie, a dodać należy, że Julka ma nie w pełni sprawną rączkę, co bywa tematem drwin rówieśników i przysparza samotnej mamie nowych trosk. To jednak dopiero początek opowieści.

Na kolejnych jej stronach na naszą bohaterkę czyhają – wszystkowiedząca babcia Irena, dobre przedszkole „stwarzające perspektywy”, bogaci rodzice i eko-rodzice, duże wydatki, finansowe upadki i wzloty, flirty, miłosne spojrzenia, potencjalni narzeczeni i… były mąż.

Czy Ada odnajdzie miłość? Jak Julka zaaklimatyzuje się w „snobistycznym” przedszkolu z perspektywami? Czy razem stworzą szczęśliwą rodzinę?

Mój debiut powieściowy jest trochę „filmowy”. Dzieje się dużo. Miałam początkowo problem z opisem miejsc, tego jak kto jest ubrany i co robi w danej chwili. Strasznie dużo didaskaliów! W scenariuszu, przynajmniej serialu, dominuje jednak dialog. Ale po jakimś czasie zrozumiałam, że żaden reżyser nie zrobi tu za mnie nastroju i nie doda nic od siebie. Pisząc książkę trzeba być jednocześnie scenografem, reżyserem i scenarzystą. Ale na szczęście nie trzeba wstawać o piątej rano, żeby dojechać w tym celu na plan. – tak o swojej książce mówi Autorka.

Zabawna, wzruszająca. Przeczytałam tę książkę jednym tchem.
Kamilla Baar

Agnieszka Krakowiak-Kondracka urodziła się i dorastała w Kielcach. Zawsze chciała pisać. Swoją pasję rozwijała najpierw jako dziennikarka w kieleckich mediach. Nie podobał jej się jednak kierunek, w którym zmierzało przed laty dziennikarstwo. W końcu zakochała się w scenarzyście, a za tą miłością poszła też miłość do tworzenia – wciąż na nowo – życia na ekranie.
O swojej profesji mówi: „To bajka, która opowiada o dobrych ludziach, a o złych tylko wtedy, kiedy mają szansę się zmienić i odnaleźć w sobie ten dobry pierwiastek”. Lubi tworzyć tę bajkę, brać w swoje ręce losy przeróżnych postaci i „łamać sobie głowę, jak im skomplikować życie”. Pisanie wciąż sprawia jej satysfakcję, zwłaszcza wtedy, gdy „kogoś wzruszy lub ucieszy”.
Powieść to kolejny krok, rozwijanie pasji, która stała się sposobem na życie; profesji, która nie tylko pozwala na finansową stabilizację, ale nieustannie daje satysfakcję. Bohaterki Jajka z niespodzianką – Ada i mała Julka – są jej dziś równie bliskie, co lekarze z Leśnej Góry.

Agnieszka Krakowiak-Kondracka
Jajko z niespodzianką
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 3 kwietnia 2014


— Zwariowałaś z tym przedszkolem?!!!
Ada usłyszała w pytaniu matki więcej wykrzykników, niż użyła ich w swoich ostatnich tekstach. Nawet tych najbardziej nasyconych emocjami. A przecież, jak przeczytała w mailu od swojego szefa, właśnie za to, że nie boi się ich używać, otrzymała przyzwoitą sierpniową premię. Zrozumiała, że oto właśnie skończyła się rodzinna sielanka, w czasie której przedstawicielki trzech pokoleń miały zgodnie przygotować wspólny sobotni posiłek. Ale postanowiła być twarda. Cierpliwie czekała na dalszy ciąg tyrady, jak się okazało — całkiem niepotrzebnie.
Irena, matka Ady, z wałkiem w ręce zastygła niczym pomnik Babki Polki, do chwili kiedy jej wnuczka Julka, temperamentna trzyipółlatka, ochlapała ją sosem pomidorowym wystrzelonym z łyżki. Ada przez moment była wdzięczna córce, bo Irena ożyła, czego widomym znakiem było zaciśnięcie ust.
— Zrób sss, jak anakonda — wysyczała do babci Julka. — Anakonda grzechotnik.
— Albo anakonda, albo grzechotnik — sprostowała Irena, która nawet w takiej chwili nie zamierzała wypaść z roli, mimo że plamy po sosie pomidorowym na jej swetrze made in China, ale przecież wyglądającym jak z Mediolanu, mogły już na zawsze przypominać trudną rozmowę z córką. W akcie desperacji chwyciła papierowy ręcznik, pracowicie rozcierając plamę.
— Zwariowałaś, Ada, z tym przedszkolem. Przecież to dla milionerów. — Irena westchnęła z wyrzutem.
Ada bardzo dobrze znała te westchnienia. Wiele razy je słyszała, kiedy była nastolatką i zbyt głośno przekręcała klucz, zbyt późno wracając do domu.
Usłyszała je też, kiedy zakomunikowała matce, że idzie na dziennikarstwo zamiast na prawo. I potem, kiedy David, który wtedy jeszcze nie był jej mężem, wspomniał o Ekwadorze, ich pierwszej zaplanowanej, a wkrótce potem odbytej wyprawie. Kolekcja westchnień matki byłaby świetnym materiałem do ścieżki dźwiękowej komedii romantycznej. Albo horroru.
— Co to za dziwaczny pomysł. Zmarnujesz dziecko. Mała musi mieć styczność z normalnym światem.
Matka zmrużyła oczy, a Ada nagle cofnęła się w czasie o dwadzieścia parę lat. Przypomniała sobie chwile, gdy jako siedmiolatka znalazła kotka i stała potem na wycieraczce z małą kosmatą kulką przytuloną do swojego ramienia. Matka grzmiała wtedy: „Kot w domu jest źródłem alergenów! Teraz tego nie rozumiesz, ale kiedyś będziesz mi wdzięczna, bo nie będziesz sapać, wchodząc po schodach do mieszkania”. Porządnego M3, całe pięćdziesiąt cztery metry kwadratowe.
„Czego ja nie musiałam zrobić, żebyśmy nie wylądowały w M2! Przecież nie dawali samotnym matkom większych metraży” — Irena z lubością wracała czasem do tych wspomnień. Wprawdzie Ada nigdy się nie dowiedziała, co musiała zrobić matka, ale sama też była zaradna.
Tamten kot zamieszkał w zsypie i żył tam sobie spokojnie do chwili, kiedy naraz cała klasa Ady zaczęła przynosić mu jedzenie. Niestety potem dozorca Czerkawski bardzo się wkurzył, bo musiał przez dwa dni chodzić po mieszkaniach i mówić ludziom, żeby nie wyrzucali kotletów do śmietnika. Bo to skandal i smród. A on musi sprzątać na półpiętrze, za co mu nie płacą „w ramach pensji”. Kota trzeba było więc przenieść do piwnicy. Tam w zdrowiu i szczęściu dochował się ze trzech pokoleń kolejnych kosmatych kulek.
Od tego czasu Ada miała przed matką tajemnice.
Teraz Irena popatrzyła na swoją dorosłą już córkę z nadzieją, że sytuacja została wyjaśniona, a jej jedyne słuszne stanowisko zaprezentowane.
— Babciu, jaka śliczna plama! Ma kształt węża. Węża, który zjadł wielką żyrafę.
Irena zakasłała astmatycznie i popatrzyła na córkę z wyrzutem.
— Jak ty wychowujesz to dziecko, co ty mu opowiadasz?…
— Po prostu ma wyobraźnię — broniła się Ada, zachowując dla siebie, że Julka co wieczór każe opowiadać sobie historię o zjedzonym słoniątku.
Irena, nieprzekonana, pochyliła się ku wnuczce.
— Julka, a pamiętasz, jak opowiadałam ci o misiu, który…
— To była okropnie nudna bajka, węże są lepsze. — Julka owinęła długi sznur makaronu wokół szyi lalki o imieniu Ruta, zacisnęła go i szepnęła: — Wzywaj pomocy!
Ada popatrzyła na matkę, na jej sweter, który ta gorączkowo starała się odczyścić, i spróbowała zmienić temat.
— Zostaw, bo zrobisz dziurę. Oddam go do pralni chemicznej, tej na dole.
— Mają dalej letnią promocję na czyszczenie swetrów? — Irena nadal lubiła myśleć o sobie jako o osobie zaradnej.
Ada, która wiedziała, że letnia promocja skończyła się wraz z ostatnim tygodniem wakacji i nieodwołalnie przyszedł czas na poważne jesienne decyzje, spojrzała matce prosto w oczy i postanowiła nie kłamać.
— Już ją tam zapisałam. W poniedziałek zaczyna zajęcia.
Irena aż przysiadła.
— Dlaczego tego ze mną nie skonsultowałaś? Mam przecież stare znajomości… Pamiętasz Lidię?
— Nie. — Ada starała się dzielić uwagę między matkę a córkę, która właśnie owinęła makaron wokół szyi gumowej zebry.
— Dusi się — wysyczała Julka.
— Czy ona jest normalna? Musisz coś z tym zrobić!
Spojrzenie matki powiedziało Adzie, że siedzą przy stole z przyszłą seryjną zabójczynią. Może i ma na razie trochę ponad trzy lata, ale co będzie dalej…
— Dzieci muszą przerobić negatywne emocje. Im szybciej, tym lepiej. Dlatego lubią straszne bajki.
— Powinnaś iść z nią do psychologa.
— Byłam. Wszystko dobrze. Co mówiłaś o tej Lidii?
Ta próba odwrócenia uwagi nawet samej Adzie wydała się zbyt tandetna, ale poskutkowała.
— Lidia była sekretarką Andrzeja, kiedy pracowałam w wodociągach.
Ada zwróciła uwagę, że imię Andrzej matka jak zwykle wymówiła z emfazą. Gdyby je zapisała, na pewno użyłaby wielkich liter.
— Aha.
— Powiedziałaś „aha” dosyć krytycznie — zauważyła Irena.
— Nie da się powiedzieć „aha” krytycznie.
Matka rzuciła jej spojrzenie, które znaczyło: „Już ja cię znam”.
— No i co w końcu z tą Lidią? — próbowała dopytać Ada.
Matka zatrzepotała rzęsami, które w zależności od kalendarza i rewaloryzacji emerytury bywały dłuższe lub krótsze. Miesiąc dłuższy, więcej wydatków na życie, mniej zostawało na wlepki, więc rzęsy były krótsze. Po rewaloryzacji, w marcu, matka trzepotała firanami niczym Bardotka w swoich najlepszych latach.
— Lidia miała siostrę, która pracowała w przedszkolu na Sadybie. Miała znajomości wszędzie. Pomogłaby małą upchnąć.
— Nie chcę jej nigdzie upychać. Poza tym nie mam punktów. Najwięcej dostają samotne matki — zaoponowała Ada.
— Przecież jesteś samotną matką. Dlaczego do tej pory nie przeprowadziłaś rozwodu?
Ada postanowiła zignorować pytanie, na które sama nie umiała zresztą sensownie odpowiedzieć. Popatrzyła na swoją niebieskooką córkę, udającą, że pochłania ją kręcenie pętli z makaronu. Julka była osobą obdarzoną słuchem doskonałym, kiedy tylko orientowała się, że rozmowa jej dotyczy.
— Babciu, słyszałaś? Idę do przedszkola! Do bardzo fajnego przedszkola.
Irenie przez całe piętnaście sekund udało się zachować kamienny wyraz twarzy, który miał oznaczać: „Nic mnie to nie obchodzi”. Ale Ada wiedziała, że nie potrwa to zbyt długo.
— Kotku, masz nowe ciasto, rozwałkuj teraz ten wałeczek, a jak będzie długi aż dotąd, to skręcimy z niego ślicznego ślimaka — zwróciła się Ada do córki z nadzieją na, jak to mawiał jej szef, zbuforowanie tematu. Irena dała się na chwilę zbuforować.
— Naprawdę uważasz, że zabawy jedzeniem to dobra metoda wychowawcza? Jak pójdzie do przedszkola, jakiekolwiek by ono nie było, to ludzie powiedzą, że nie wyniosła z domu szacunku do…
— Szacunku do makaronu? Mamo… Ona w ten sposób bardzo dobrze ćwiczy chwytanie. Zobacz, naprawdę idzie jej coraz lepiej.
Małe rączki toczyły wałeczek tak sprawnie, że Ada uśmiechnęła się do córki.
— Powiedziała do mnie płetwal. A potem jeszcze foka. — Niebieskookie spojrzenie Julki miało w sobie trochę żalu.
Matka i Ada skrzywiły się jednocześnie i zgodnie podskoczyły na stołkach.
— Kto?!
— Dziewczynka w piaskownicy. Dzisiaj rano. Kiedy zobaczyła moją rączkę. — Julka schowała za siebie przedmiot drwin.
Adzie zrobiło się nagle gorąco. Zawsze tak było, kiedy z Julką działo się coś, na co nie miała wpływu. A przecież dokładnie trzy lata i dwa miesiące temu Ada, pakując do walizki ostatnie rzeczy Davida, postanowiła, że chce mieć prawdziwy wpływ na życie swoje i córki. Wyłączny wpływ. Nie da się skrzywdzić, no i oczywiście nikomu nie pozwoli skrzywdzić tej małej kruszyny, która opleciona rurkami kroplówek, walczyła o każdy oddech. I teraz też nie pozwoli jej się smucić.
— Znasz tę dziewczynkę? Wiesz gdzie mieszka, kim są jej rodzice, jak się nazywa? — zapytała, uświadamiając sobie natychmiast, że pytanie o to wszystko Julki, która nadal nie może zapamiętać, pod jakim numerem sama mieszka, brzmi jak żart.
Irena popatrzyła na córkę z odrobiną ironii.
— Nie mów, że zamierzasz iść do nich z awanturą.
— Właśnie tak. Powiem, że powinni zwrócić uwagę na zachowanie swojej córki — zaperzyła się Ada.
— Sądzisz, że to pomoże? Takie rzeczy będą się zdarzały, zwłaszcza że koniecznie chcesz ją dawać do dzieci.

Hasło „dawać do dzieci” pojawiało się w prawie wszystkich rozmowach niań, matek i babć, które gromadziły się na placu zabaw i musiały zmierzyć się z problemem najbliższej przyszłości swoich podopiecznych. Ada przypomniała sobie wtorkową rozprawę w piaskownicy.
— Tłumaczyłam jego mamie, że trzeba go dać do dzieci — mówiła niania trzyletniego Henia, który właśnie rąbnął łopatką dwuletnią Asię. Matka Asi odparowała, że pewnie, gówniarz będzie miał wtedy szansę walić po głowie więcej dwulatek. A potem, burcząc pod nosem, wyciągnęła płaczącą dziewczynkę z piaskownicy i dodała, że tak to już jest, kiedy matka nie ma czasu na wychowywanie swojego dziecka i wynajmuje do tego jakąś babę. „Wynajęta baba” odparowała na to, że tak to jest, gdy sfrustrowana siedzeniem z bachorem damesa nie może się zrealizować i nie potrafi nauczyć dziecka asertywności. (Pod pojęciem asertywności u dwulatki miało się pewnie kryć oddanie ciosu Heniowi). Matka i niania patrzyły na siebie wrogo, atmosfera gęstniała. Za chwilę nie tylko łopatki do piasku poszłyby w ruch, Ada więc zapobiegliwie odciągnęła Julkę z piaskownicy. Na szczęście, zgodnie z wtorkową prognozą, zaczął padać deszcz i ostudził emocje.
Odkąd tylko Julka zaczęła chodzić, mówić i bawić się w piaskownicy, Ada zrozumiała, że plac zabaw wymaga zajęcia wyraźnego stanowiska. W każdej kwestii. Alergii, szczepień, tego, czy potajemnie ucieszyć się, że własne dziecko wypchnęło inne z kolejki do zjeżdżalni. No i oczywiście jedną z ważniejszych kwestii było, czy „dawać do dzieci”, czy trzymać małego człowieka w ciepełku rodzinnym. O koniecznym cieple domowym mówiły najczęściej babcie, których córki od rana tyrały w klimatyzowanych pomieszczeniach. W każdym razie plac zabaw przyspieszał podejmowanie każdej decyzji. I Ada podjęła ją, kiedy zobaczyła, jak Julka na swych chudych nóżkach usiłuje dogonić jedną z ubranych w obowiązkowy róż dziewczynek, płacząc i prosząc, żeby tamta się z nią pobawiła. Koniec z siedzeniem w domu. Pora wyruszyć w świat. Pora poznać nowych ludzi.
Pozostawało jedynie przedstawić swój kompetentnie i odpowiedzialnie podjęty zamysł matce.
Początek dyskusji zaczął się niewinnie. Niczym zefirek, który w czasach, gdy klimat szaleje, potrafi się nieoczekiwanie przerodzić w najprawdziwszy huragan.
W ostatnich promieniach słońca zachodzącego nad Łazienkami, w nie tak dawno skończonej wreszcie, modnej kuchni z dużą wyspą, Irena obierała pomidory na sos, a Ada wałkowała ciasto na ulubiony domowy makaron córki. Takie miłe sobotnie zajęcie, kiedy można wreszcie odejść od komputera, cieszyć się leniuchowaniem we własnym domu, wizytą mieszkającej dwa piętra niżej matki i zrobić coś własnoręcznie, nie martwiąc się stratą czasu. Ada dodała sobie odwagi, spoglądając na swoje odbicie w szklanej tafli frontu szafki skrywającej lodówkę z kostkarką. Lodówka zamruczała cicho agregatem: „teraz”. Okrawając więc brzegi zwisającego ciasta, Ada, niczym aktorka na castingu, wyrecytowała przećwiczony wcześniej tekst.
— Mamo, daję Julkę do przedszkola, niech idzie do dzieci. Potrzebuje kontaktu z rówieśnikami.
— Juuuż? — Irena przestała na chwilę mieszać sos.
— Przecież ma już ponad trzy lata.
— To jeszcze szkrab… — Irena chciała pogładzić rozrzucone loczki wnuczki, ale nadziała się akurat na „ten” lok feralnie sklejony plasteliną.
— Rany boskie, jeszcze jej tego nie rozczesałaś?!
Ada sądziła, że niebezpieczeństwo minęło i że przez następne kilka minut zajmą się miłą dyskusją na temat pielęgnacji fryzury i absolutnie pewnej wszawicy, jeżeli „dalej tak będzie”, ale matka była czujna.
— Do którego przedszkola? — spytała, błyskając ostrzem skrwawionego pomidorami noża. Ada, licząc, że nazwa nic matce nie powie, dopowiedziała, że chodzi o Dom Uśmiechu. Szykowała się właśnie do precyzyjnego przeniesienia rozwałkowanego placka na lniany obrus, dlatego nie zauważyła rewolwerowego ruchu matki, kiedy ta sięgnęła po kolorowy folder niedokładnie przykryty laptopem. Matka przerzuciła kilka stron i tak właśnie doszły do: „Zwariowałaś?!!!”, do Lidii i „trzeba było”.
— Ponad dwa tysiące miesięcznie?!!! Ludzie całe rodziny za to utrzymują — Irena aż się zasapała.
— Wiem, że to dużo, ale przecież zarabiam.
Ada spojrzała na Irenę i wiedziała, że matka za chwilę wytoczy kolejną armatę: kredyt.
— A kredyt? Zapomniałaś o kredycie? Chcesz wpaść w kolejne zadłużenie? — Irena czasem była bardzo przewidywalna.
— Dam sobie radę. — Ada rozpaczliwie próbowała wierzyć w to, co mówi.
— A jeżeli nie? Jest kryzys, praca jest, a za chwilę jej nie ma. To, że teraz jakoś ci idzie, nie znaczy, że możesz szastać….
— Dam radę. Wszystko będzie dobrze.
Ada przypomniała sobie, ile razy musiała sobie to powtarzać w znacznie trudniejszych okolicznościach. Dlaczego teraz miałaby się ugiąć?
— Chcę zapewnić dziecku dobrą edukację. Jeżeli wpadnę w długi, sprzedam mieszkanie i przeprowadzimy się do ciebie.
Tym argumentem na dłuższą chwilę wytrąciła matce broń z ręki. Głębokie westchnienie oznaczało absolutną wiarę Ireny w niepoczytalność córki. Nagle stało się coś, czego Ada zupełnie nie przewidziała. To był cios poniżej pasa. Bez jakiegokolwiek uprzedzenia otoczyły ją ciepłe ramiona matki owinięte w kaszmiropodobny poplamiony sweterek. I poczuła się bardzo, bardzo mała. A potem dołączyło się jeszcze to głaskanie po włosach.
— Wiem, że jest ci ciężko i że chcesz dla małej jak najlepiej. Powiedz mi, dlaczego uważasz to za dobre rozwiązanie?
Ada powoli wyzwoliła się z uścisku Ireny i zobaczyła wpatrzone w siebie oczy Julki. No tak, mama i babcia mówiły coś ważnego i trochę dziwacznie się zachowywały.
Ada popatrzyła na córkę i wiedziała, co trzeba zrobić, żeby zyskać trochę czasu na zapanowanie nad emocjami.
— Kucyki, chcesz pooglądać kucyki? — zwróciła się do małej.
Julka z radosnym wrzaskiem i niedowierzaniem pobiegła w stronę owocu zakazanego — telewizora.
Ada miała sekundę na zebranie argumentów.
— No dobrze, mów. — Irena patrzyła na nią wyczekująco.
Ada usiadła na hokerze, który może i był bardzo trendy, ale za to wyjątkowo niewygodny. Z wysokiego stołka patrzyła na matkę trochę z góry. Teoretycznie mogło to pomóc w zaprezentowaniu twardego stanowiska w stylu: „To moje dziecko”. Ale niestety kaszmirowy uścisk był zatrutą bronią matki. Musiała się wytłumaczyć.
— Tam uczą się bardzo różne dzieci. Mówią w różnych językach, są tam mali Francuzi, mali Amerykanie, Japończycy. Nikt nie zwraca uwagi na inność. To jest walor, a nie wada. Julka nie będzie tam dziwolągiem. Każde dziecko w tym przedszkolu jest w jakiś sposób… inne.
— Czas pokaże. — Matka zachrypiała złowieszczo, analizując ofertę codziennych zajęć maluchów z muzyki poważnej, baletu, jujitsu, futbolu i garncarstwa.
No i oczywiście języków obcych. Ale to przecież w dzisiejszym świecie norma.
W prywatnych przedszkolach, rzecz jasna, za które trzeba dużo, dużo płacić.
Ada, która lubiła mieć w dyskusji ostatnie słowo, z trudem opanowała się, by nie zwierzyć się matce: „Tamtego kota i tak zatrzymałam”. Bo przecież była dorosła, odpowiedzialna i twarda. Przynajmniej próbowała taka być, kiedy została z Julką sama. Bez Davida, z którym kiedyś tak miło patrzyło się w gwiazdy na afrykańskim niebie, a który zostawił ją w najtrudniejszym momencie życia. Wtedy jedyną osobą, która miała prawo zobaczyć jej łzy, była właśnie matka. Jeśli jednak teraz miało dojść do konfrontacji w sprawie przyszłości Julki, to Ada była na nią gotowa.
Irena zmierzyła córkę wzrokiem, potem spuściła oczy i… się uśmiechnęła.
— Zobacz. Całkiem zeszła. — Wskazała sklejone kosmyki sweterka, na którym nie było już plamy.
I Ada zrozumiała, że przynajmniej w tej kwestii zbliżają się do szczęśliwego finału.

Teraz zaś był trzeci września, dochodziła ósma trzydzieści i Ada wiozła Julkę do cudownego i absolutnie wyjątkowego przedszkola. Światło zmieniło się na zielone. Skręciła. Miała wyliczony czas dojazdu, ale nie przewidziała, że w porannym szczycie nawet niewielka ulica przypomina autostradę. W rytmie ryku klaksonów, lawirując po jednokierunkowej ulicy, próbowała kilkakrotnie wpasować swoją skodę kombi pomiędzy range rovera a opla senatora. Zrezygnowała, bo trąbienie jadących aut utrudniało manewrowanie, wyjechała i zobaczyła w końcu lukę pomiędzy rzędem zaparkowanych pojazdów. Ostatnie w dzielnicy miejsce do parkowania.
A kiedy już prawie się zmieściła i kiedy tylko na sekundę odwróciła się, chcąc podać zaryczanej córce chusteczkę, by mała nie wycierała smarków w tapicerkę, coś poszło niezgodnie z planem. Huk poinformował ją, że za chwilę Julka spóźni się do przedszkola już pierwszego dnia, a ona sama będzie musiała wejść w bliższy kontakt z właścicielem któregoś z dwóch blaszanych manifestów męskości i siły.
Zaklęła cicho pod nosem i wypowiedziała to, czego obiecywała sobie nigdy więcej nie mówić:
— Zwariowałam!

 
Wesprzyj nas