Najlepsza książka 2013 roku według “School Library Journal”! Historia, która złamie ci serce i sklei je na nowo.


Żyję w świecie, pozbawionym magii i cudów. W tym miejscu nie ma jasnowidzów ani zmiennokształtnych, nie przybędą ci na pomoc anioły ani chłopcy, obdarzeni ponadnaturalnymi mocami. W tym miejscu ludzie umierają, muzyka rozpada się i generalnie wszystko jest do dupy.

Czasami rzeczywistość tak mocno przyciska mnie do ziemi, że dziwię się, jakim sposobem nadal jestem w stanie oderwać od niej stopy.

Dwa i pół roku – tyle minęło od tragedii, która zamieniła Nastyę w cień samej siebie. Dziewczyna właśnie przeprowadziła się do innego miasta i chce za wszelką cenę ukryć swoją przeszłość. Nastya jest mistrzynią w trzymaniu ludzi na dystans. Ale jej plan działa tylko do momentu, w którym spotyka kogoś równie odizolowanego jak ona.

Historia Josha nie jest tajemnicą. W wieku siedemnastu lat został zupełnie sam. Kiedy twoje imię wydaje się być synonimem śmierci, ludzie zazwyczaj dają ci święty spokój. Tylko Nastya przekracza niepisaną granicę i stara się za wszelką cenę poznać każdy aspekt jego życia.

Gdy trudna przyjaźń powoli przeradza się w uczucie, Josh zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek pozna sekret dziewczyny – i czy w ogóle tego pragnie.

“Morze spokoju” to poruszająca i pięknie napisana historia o samotnym chłopaku, kruchej emocjonalnie dziewczynie i cudzie drugiej szansy.

“Wzruszająca i pełna emocji. Dla mnie książka roku – a może i najlepsza książka na zawsze”.
Colleen Hoover

“Prowadzona z dwóch punktów widzenia narracja pozwala autorce wniknąć głęboko w umysły obydwojga bohaterów i sprawia, że czytelnik nie ma ani chwili spokoju”.
School Library Journal

Katja Millay
Morze spokoju
tłum.: Zuzanna Byczek
Wydawnictwo Jaguar
Premiera: 19 marca 2014
Wiek: 16+

Prolog

Nienawidzę swojej lewej ręki. Nienawidzę na nią patrzeć. Nienawidzę, kiedy drży i zacina się, i przypomina o utraconej tożsamości. Ale i tak na nią patrzę, ponieważ przypomina mi również o tym, że znajdę chłopaka, który wszystko mi odebrał. Zamierzam zabić swojego mordercę. I zamierzam zrobić to lewą ręką.

Rozdział 1
Nastya

Śmierć nie jest taka straszna, kiedy już ją przeżyjesz.
A ja przeżyłam.
Już się jej nie boję.
Boję się całej reszty.

Sierpień na Florydzie oznacza trzy rzeczy: upał, okropną wilgotność i początek szkoły. Szkoła. Nie byłam w szkole od ponad dwóch lat. Nie licząc lekcji z mamą w domu, przy kuchennym stole, a nie liczę. Jest piątek. W poniedziałek zaczynają się lekcje, a ja jeszcze się nie zapisałam. Jeśli nie zrobię tego dzisiaj, nie dostanę planu na poniedziałek i będę musiała najpierw pójść do sekretariatu.
Wolałabym uniknąć kiepskiej sceny rodem z filmu z lat osiemdziesiątych typu: nowa uczennica wkracza spóźniona do klasy, wzbudzając ogólną sensację. Nie byłaby to wprawdzie najgorsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła, ale i tak beznadziejna.
Ciotka wjeżdża na parking przed Liceum Ogólnokształcącym w Mill Creek. Budynek niczym nie różni się od innych szkolnych budynków. Pomijając ohydny kolor i nazwę na tabliczce – replika szkoły, do której chodziłam poprzednio. Margot – zabroniła mi zwracać się do niej „ciociu”, bo czuje się przez to stara – wyłącza radio, którego ryki towarzyszyły nam przez całą drogę. Na szczęście droga była krótka, bo głośne dźwięki doprowadzają mnie do szału. Nie dźwięki jako takie, ale ich natężenie. Głośne dźwięki sprawiają, że nie słyszę tych cichych, a cichych dźwięków należy się bać. Ale jakoś wytrzymałam, bo jesteśmy w samochodzie, a w samochodzie przeważnie czuję się bezpiecznie. Co innego na zewnątrz. Na zewnątrz nigdy nie czuję się bezpiecznie.
– Twoja mama chciała, żebyś zadzwoniła, kiedy skończymy – mówi Margot.
Mama chce ode mnie wielu rzeczy, ale nigdy ich nie dostanie. W porównaniu z innymi prośba o telefon to bardzo niewiele, co jednak nie znaczy, że zamierzam ją spełnić.
– Mogłabyś przynajmniej wysłać esemes. Kilka słów. Zapisałam się. Wszystko w porządku. I może w przypływie hojności dorzucić uśmiechniętą buźkę.

Spoglądam na nią z boku. Margot jest siostrą mamy, młodszą o jakieś dziesięć lat. I pod niemal każdym względem stanowi jej przeciwieństwo. Nawet nie jest do niej podobna, co znaczy, że nie jest podobna również do mnie, ponieważ ja wyglądam jak kopia mamy. Margot ma ciemnoblond włosy i niebieskie oczy, jest zawsze opalona, pracuje w nocy, odsypia w dzień, na leżaku, w pełnym słońcu, chociaż jako pielęgniarka chyba powinna wiedzieć, jakie to szkodliwe. Ja mam białą skórę, ciemnobrązowe oczy i długie, kręcone, niemal czarne włosy. Margot wygląda, jakby urwała się z reklamy mleczka do opalania. Ja wyglądam, jakbym wstała z trumny. Chyba tylko ktoś głupi mógłby uwierzyć, że jesteśmy spokrewnione, choć to jedna z nielicznych rzeczy na mój temat zgodnych z prawdą.

Na jej twarzy widnieje arogancki uśmieszek. Wie, że nawet jeśli nie przekonała mnie, bym uległa prośbie mamy, to zdołała wzbudzić we mnie poczucie winy. Nie można nie lubić Margot, choćby nie wiem jak bardzo się starać, co sprawia, że trochę jej nienawidzę, bo nigdy nie będę taka jak ona. Wzięła mnie do siebie nie dlatego, że nie miałam dokąd pójść, ale dlatego, że nigdzie indziej nie mogłam wytrzymać. Na szczęście dla niej, będzie widywała mnie tylko w przelocie, bo kiedy zacznie się szkoła, rzadko będziemy na siebie wpadać. Ale i tak dziwię się, że trzydziestoletnia singielka zdecydowała się przyjąć do siebie ponurą zgorzkniałą nastolatkę.
Ja na pewno bym czegoś takiego nie zrobiła, ale ja nie jestem dobra. Może właśnie dlatego uciekam od ludzi, którzy kochają mnie najbardziej na świecie. Gdybym tylko mogła zamieszkać sama, chętnie bym to zrobiła. Oni jednak nie dali mi wyboru. Tak więc zdecydowałam się przynajmniej zamieszkać z kimś, kto tak bardzo mnie nie kocha. Jestem wdzięczna Margot. Ale nie powiem jej tego. W ogóle nic nie powiem.

W sekretariacie panuje niezłe zamieszanie. Dzwonią telefony, pracują kopiarki, gwar. Ludzie czekają w trzech kolejkach. Nie wiem, w której powinnam stanąć, więc wybieram tę najbliżej wejścia i liczę na to, że dobrze trafiłam. Margot również wchodzi do środka, po czym ciągnie mnie gdzieś w bok, mija kolejki i zmierza prosto do recepcjonistki. Margot ma szczęście, że ją zauważyłam, bo inaczej sekundę po tym, kiedy jej dłoń znalazła się na moim ramieniu, ona sama znalazłaby się twarzą przy ziemi, a moje kolano na jej plecach.
– Jesteśmy umówione z dyrektorem Armourem – mówi Margot władczym tonem. Margot, odpowiedzialna dorosła osoba.
Dzisiaj gra rolę przynależną mojej mamie. Raczej nie znam jej od tej strony. Zwykle woli rolę równej cioteczki. Sama nie ma dzieci, więc chyba nie czuje się zbyt pewnie. Nawet nie wiedziałam, że jesteśmy umówione, ale teraz widzę, że to był niegłupi pomysł.

Recepcjonistka, istota koło pięćdziesiątki o niewdzięcznej aparycji, pokazuje nam zamknięte drzwi z ciemnego drewna i stojące obok krzesła. Czekamy tylko kilka minut. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Anonimowość jest bardzo przyjemna. Zastanawiam się, jak długo potrwa. Spoglądam po sobie. Nie zadbałam o odpowiedni strój. Myślałam, że wpadniemy na chwilę, wypełnię papierki, oddam książeczkę szczepień i koniec. Nie spodziewałam się takich tłumów. Mam na sobie dżinsy i czarną koszulkę w serek, no dobra, jedno i drugie może nieco zbyt obcisłe, ale całkowicie pozbawione oryginalności. Za to w przypadku butów bardziej się wysiliłam. Czarne szpile. Jedenaście centymetrów. Obłęd. Nie noszę ich po to, by dodać sobie wzrostu, chociaż na pewno by się przydało, ale dla efektu. Włożyłam je dzisiaj, bo muszę poćwiczyć. Już całkiem nieźle utrzymuję w nich równowagę, ale uznałam, że próba kostiumowa nie zaszkodzi. Wolałabym nie dać ciała pierwszego dnia szkoły.

Spoglądam na ścienny zegar. Wskazówka sekundowa przesuwa się w mojej głowie, choć wiem przecież, że tak naprawdę nie mogę jej słyszeć, nie przebiłaby się przez panujący tu rozgardiasz. Chciałabym wyłączyć ten hałas. Denerwuje mnie. Za dużo dźwięków naraz, mój mózg próbuje je oddzielić, posortować i ułożyć w staranne małe stosiki, ale to niemożliwe, szum urządzeń i ludzkie głosy zlewają się w jeden wielki jazgot. Otwieram i zamykam dłoń, leżącą na moich kolanach, mam nadzieję, że zaraz nas zawołają. Kilka minut później, które wydają się co najmniej godziną, ciężkie drewniane drzwi otwierają się i do środka zaprasza nas mężczyzna około czterdziestki, w koszuli i krawacie, kompletnie niedobranych. Ale poza tym wygląda całkiem nieźle. Za dobrze jak na dyrektora szkoły. Uśmiecha się ciepło i siada za biurkiem w ogromnym fotelu, obitym bordową skórą. Biurko też jest ogromne. Za duże na to pomieszczenie. Zapewne meble mają za zadanie onieśmielać – bo dyrektor tej funkcji nie spełnia. Jeszcze zanim zdążył się odezwać, klasyfikuję go jako osobę miłą i łagodną. Mam nadzieję, że się nie mylę. Taki właśnie jest mi potrzebny.

Siadam na jednym z foteli naprzeciwko pana Armoura. Margot zajmuje drugi i zaczyna swoją gadkę. Słucham przez kilka minut, jak wyjaśnia moją „wyjątkową sytuację”. Wyjątkowa sytuacja, rzeczywiście. Kiedy przechodzi do szczegółów, widzę, że pan Armour zerka na mnie. Jego oczy rozszerzają się odrobinę. Dostrzegam w nich błysk. Tak, to ja. Pamięta mnie. Gdybym uciekła gdzieś dalej, pewnie mogłabym tego uniknąć. Moje nazwisko nic by nie znaczyło. Moja twarz znaczyłaby jeszcze mniej. Ale znajduję się zaledwie dwie godziny jazdy od strefy zero i wystarczy jedna osoba, która poskłada elementy układanki, bym wróciła do punktu wyjścia. Nie mogę ryzykować, dlatego siedzimy tutaj, w jego gabinecie. Za trzy dni zaczyna się szkoła. Prawdziwe last minute. To akurat nie jest moja wina. Rodzice walczyli do ostatniej chwili, ale w końcu się poddali. W pewnym stopniu zawdzięczam to Margot. Chociaż, wydaje mi się, trochę pomogło też to, że złamałam ojcu serce. Poza tym pewnie po prostu się zmęczyli.

Nie słucham, rozglądam się po gabinecie. Niewiele tu rzeczy, na których można zawiesić wzrok. Kilka doniczek z kwiatami, wyraźnie stęsknionymi za wodą, trochę rodzinnych fotografii. Dyplom na ścianie, z uniwersytetu w Michigan. Dyrektor ma na imię Alvin. Ble. Co za syfne imię. Pewnie nawet nic nie znaczy, ale i tak sprawdzę. Zastanawiam się nad jego pochodzeniem. Widzę, że Margot wyciąga teczkę i podaje dyrektorowi. Papiery od lekarza. Dużo. Dyrektor zaczyna je przeglądać, a ja patrzę na oldskulową temperówkę na jego biurku, z metalową korbką. Dziwne. Biurko z wiśniowego drewna jest eleganckie, w ogóle nie przypomina tych seryjnych gówien, które zwykle stoją w szkolnych gabinetach. Nie rozumiem, dlaczego ktoś przyczepił do takiego mebla przedpotopową temperówkę. Straszny zgrzyt. Chciałabym o to spytać. Zamiast tego skupiam wzrok na okrągłych otworach na ołówki różnej wielkości i zastanawiam się, czy mój różowy paluszek wpasowałby się w któryś z nich. Rozważam w myślach, czy bardzo by bolało i czy byłoby dużo krwi, i w tym momencie słyszę, że ton głosu pana Armoura się zmienia.
– W ogóle? – pyta nerwowo.
– W ogóle – potwierdza Margot. Rola poważnej dorosłej doskonale jej idzie.
– Rozumiem. Cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Dopilnuję, by do poniedziałku wszyscy nauczyciele zostali poinformowani.
Wypełniła formularz, dotyczący zajęć. Wszystko idzie jak w zegarku, oto dotarliśmy do momentu, kiedy mówi o mnie tak, jakby nie było mnie w tym pomieszczeniu. Margot podaje mu formularz. Dyrektor przesuwa po nim wzrokiem. – Przekażę to dalej, żeby przygotowali plan zajęć na poniedziałek. Ale nie mogę obiecać, że dostanie się na wszystkie wybrane zajęcia. W tym momencie większość grup jest już pełna.
– Rozumiemy. Jestem pewna, że zrobi pan wszystko, co w pana mocy. Dziękujemy za pomoc i dyskrecję, oczywiście – dodaje Margot. Brzmi to jak ostrzeżenie. Dalej, Margot. Ale to chyba niepotrzebne. Odnoszę wrażenie, że on naprawdę chce pomóc. Poza tym chyba wprawiam go w zakłopotanie, więc pewnie liczy na to, że będziemy widywać się najrzadziej, jak to tylko możliwe.

Pan Armour podchodzi do drzwi, potrząsa ręką Margot, niemal niezauważalne kiwa głową w moją stronę z wymuszonym uśmiechem, pełnym litości, a może wzgardy. Potem prędko odwraca wzrok. Prowadzi nas z powrotem do recepcji, gdzie nadal trwa straszne zamieszanie, prosi, byśmy chwilę zaczekały, i znika z moimi papierami.
Rozglądam się i widzę, że kilka z tych osób, które wcześniej widziałam, nadal czeka w kolejce. Dziękuję temu bogu, który nadal we mnie wierzy, że kolejka została mi oszczędzona. Wolałabym wyczyścić kibel językiem niż spędzić choćby minutę dłużej pośród tej kakofonii. Stoimy pod ścianą, jak najdalej od hałaśliwego tłumu. Wszystkie krzesła zajęte. Patrzę na początek kolejki. Ken o włoskach w kolorze ciemnego blondu właśnie rzuca majtkozdzierczy uśmiech pani Nieprzyjemnej po drugiej stronie kontuaru. Pani Nieprzyjemna grzeje się w blasku samczej aury. Nie winię jej. To przystojniak z gatunku tych, którzy nawet kobiety świadome własnej wartości potrafią zmienić w kompletne kretynki. Próbuję wyłowić, o czym rozmawiają. Coś o pracy recepcjonistki. Aaa, ty spryciarzu. Przekrzywia łepek na bok i mówi coś jeszcze, a pani Nieprzyjemna wybucha śmiechem i z rezygnacją potrząsa głową. Czegokolwiek chciał, już to ma. Widzę, jak zmienia się jego wzrok. On też o tym wie.

Nagle drzwi się otwierają, wchodzi nienormalnie śliczna dziewczyna, przebiega wzrokiem dokoła, zatrzymuje spojrzenie na Kenie.
– Drew! – woła, a jej głos przedziera się przez harmider i wszyscy się odwracają. Śliczna nic sobie z tego nie robi. – Nie zamierzam cały dzień siedzieć w samochodzie! Rusz się! – Przyglądam się jej. Ma blond włosy, tak jak Ken, ale jaśniejsze, jakby całe lato spędziła w słońcu. Jest atrakcyjna w najbardziej oczywisty sposób na świecie. Ma na sobie różową, wiązaną na szyi bluzkę, porządnie wypełnioną z przodu, a do tego obsesyjnie dopasowaną odcieniem różową torebkę. Ken wydaje się lekko rozbawiony jej wybuchem. Pewnie jego dziewczyna. Dobrana parka. Majtkozdzierca Ken w komplecie z Nadąsaną Księżniczką Barbie: nieosiągalne rozmiary, designerska torebusia i wkurwiona mina wliczone w cenę!

Ken unosi palec na znak, że potrzebuje jeszcze minutę. Na jego miejscu wybrałabym inny palec. Uśmiecham się krzywo na tę myśl, a kiedy podnoszę głowę, okazuje się, że on też uśmiecha się krzywo, patrząc prosto na mnie, jego oczy błyszczą figlarnie. Pani Nieprzyjemna skrobie coś pospiesznie w jego papierach, składa podpis na dole i podaje mu, ale on wciąż się na mnie gapi. Wskazuję panią Nieprzyjemną ruchem głowy, unosząc znacząco brwi. Nie bierzesz tego, po co przyszedłeś? Odwraca się, wyjmuje papier z jej ręki, dziękuje i puszcza oczko. Puszcza oczko do recepcjonistki w wieku menopauzalnym. Posunięcie tak obrzydliwie proste, że niemal genialne. Niemal. Menopauza jeszcze raz potrząsa głową i macha ręką w stronę drzwi. Brawo, Ken, dobra robota.

Podczas gdy ja zabawiałam się oglądaniem opery mydlanej, Margot rozmawiała szeptem z jakąś kobietą, jak przypuszczam, pedagog z działu doradczego. Drew, którego ja i tak zamierzam nazywać Kenem, stoi przy drzwiach i gada z paroma chłopakami, czekającymi na końcu kolejki. Ciekawe, czy specjalnie próbuje wkurzyć Barbie. To zresztą chyba nietrudne.
– Idziemy – oznajmia Margot, podchodząc do mnie, i popycha mnie w stronę wyjścia.
– Przepraszam! – rozbrzmiewa nagle przenikliwy głos. Wszyscy się odwracają i patrzą na kobietę, która podnosi wysoko teczkę i kieruje ją w moją stronę. – Jak wypowiada się to imię?
– Nas-tja – mówi starannie Margot, a ja kulę się w sobie, uświadamiając sobie nagle obecność tych wszystkich ludzi dokoła. – Nastya Kashnikov. To rosyjskie nazwisko. – Ostatnie słowa rzuca przez ramię, z jakiegoś powodu wyraźnie z siebie zadowolona.
A potem wychodzimy. Wszyscy się na nas gapią.

Kiedy docieramy do samochodu, Margot oddycha z ulgą i zmienia się w Margot, jaką znam.
– No, to z głowy. Przynajmniej chwilowo. – Potem uśmiecha się swoim olśniewającym uśmiechem prawdziwej amerykańskiej dziewczyny. – Lody? – pyta takim tonem, jakby potrzebowała tego bardziej, niż ja. Uśmiecham się w odpowiedzi, bo nawet o dziesiątej trzydzieści rano istnieje tylko jedna prawidłowa odpowiedź na takie pytanie.

Rozdział 2
Josh

Poniedziałek. Siódma dwie. Bezsens. Dzisiaj i przez kolejnych sto siedemdziesiąt dziewięć dni. Chętnie pokontemplowałbym tę pustkę, gdybym miał czas, ale nie mam. I tak jestem spóźniony. Idę do pralni i wyciągam jakieś ciuchy z włączonej suszarki. Zapomniałem włączyć ją wieczorem, ale nie ma czasu, więc wkładam wilgotne dżinsy, a potem wychodzę i bardzo staram się nie przewrócić. Nieważne. Jakoś nie jestem zaskoczony.
Wyjmuję kubek z szafki i nalewam kawy, próbując nie zalać blatu i nie poparzyć się przy okazji. Stawiam kubek na stole, obok pudełka pełnego buteleczek z lekami. W tym momencie dziadek wchodzi do kuchni. Jego włosy sterczą we wszystkie strony, przypomina jakiegoś szalonego naukowca. Idzie niepokojąco powoli, ale wiem, że nie mam co rzucać się z pomocą. Nienawidzi tego. Kiedyś był twardzielem, ale już nie jest, i bardzo wyraźnie odczuwa rozmiar tej straty.
– Kawa na stole – mówię, chwytając klucze i kierując się do wyjścia. – Przygotowałem tabletki i wszystko zapisałem. Bill przyjdzie za godzinę. Jesteś pewien, że poradzisz sobie przez ten czas?
– Nie jestem kaleką, Josh – warczy dziadek. Próbuję opanować uśmiech. Wkurzył się. To dobrze. Wszystko robi się trochę bardziej normalne.

Wskakuję do pikapa i ruszam, chyba i tak jestem spóźniony. Mieszkam niedaleko szkoły, ale znaleźć miejsce na parkingu pierwszego dnia to prawdziwe wyzwanie. Nauczyciele w większości będą udawać, że niczego nie zauważyli, zresztą i tak nie mam co się martwić, nikt nie kazałby zostać mi za karę po lekcjach, czy to za spóźnienie, czy z innego powodu. Dodaję gazu i po kilku minutach dołączam do ogonka samochodów, wjeżdżających na parking. Przesuwa się powoli, ale jednak przesuwa. Jestem po czterech godzinach snu i jednej kawie. Żałuję, że nie miałem czasu złapać jeszcze jednej na drogę, choć pewnie i tak wylądowałaby na moich kolanach.
Wyciągam plan zajęć i sprawdzam jeszcze raz. Zajęcia techniczne dopiero czwarte z kolei, ale przynajmniej nie na samym końcu. Reszta gówno mnie obchodzi. Wreszcie wjeżdżam na parking. Drew serwuje grupie wiernych fanów wyssane z palca historyjki na temat minionego lata. A wiem, że są wyssane z palca, ponieważ większość czasu spędził w moim towarzystwie i żadne z tych szaleństw nie było naszym udziałem. Nie licząc chwil, kiedy znikał na spotkanie z aktualną dziewczyną, siedział u mnie na kanapie. Kiedy teraz patrzę na niego, odnoszę wrażenie, że nikt nie cieszy się z powrotu do szkoły tak jak on. Wywróciłbym oczami, gdyby nie było to takie dziewczyńskie, więc zamiast tego patrzę prosto przed siebie niewidzącym wzrokiem i nie zatrzymuję się. Drew kiwa głową w moim kierunku, ja też kiwam. Później pogadamy. Wie, że nie podejdę do niego, kiedy dokoła stoją ci wszyscy ludzie. Nikt więcej nie zwraca na mnie uwagi. Mijam całą resztę i wchodzę na główny dziedziniec dokładnie w chwili, gdy rozbrzmiewa dzwonek.

Trzy pierwsze godziny równie dobrze mogłyby nie istnieć. Wysłuchuję przemowy na temat przepisów, sprawdzam plan zajęć i próbuję nie zasnąć. Dziadek wstawał w nocy pięć razy, co znaczy, że ja też wstawałem pięć razy. Naprawdę muszę więcej sypiać. Za tydzień się wyśpisz, myślę z goryczą, ale na razie wolę się nad tym nie zastanawiać.
Dziesiąta czterdzieści pięć. Pierwsza długa przerwa. Chyba pójdę prosto do warsztatu. Nie cierpię jeść tak wcześnie. Idę na dziedziniec i ląduję na stojącej najdalej ławce, tej samej, na której siadałem przez ostatnie dwa lata. Nikt mi nie przeszkadza, łatwiej udawać, że nie istnieję. Wolałbym spędzić te trzydzieści minut, zamiatając trociny, ale na razie nie ma żadnych trocin do zamiecenia. Ale przynajmniej o tej porze metalowe ławki jeszcze nie topią się w słońcu. Muszę tylko odczekać te pół godziny, zapewne najdłuższe w całym moim życiu.

 
Wesprzyj nas