Najbardziej niepokojąca książka od czasów Igrzysk śmierci. Porywającalektura, która trzyma w napięciu do ostatniej chwili.



Mam na imię Ruby. Potrafię wedrzeć się do twojego umysłu, a nawet wymazać wspomnienia. Jako dziecko zostałam wysłana do obozu „rehabilitacyjnego” dla takich jak ja. Zieloni, Niebiescy, Żółci, Pomarańczowi, Czerwoni. Mroczne umysły.

Zostałam przydzielona do Zielonych, ale w rzeczywistości jestem ostatnią z Pomarańczowych. Ukrywam to, żeby przetrwać.

Mroczne umysły wciągną was do swojego niebezpiecznego świata i nie wypuszczą. Nie mogłam się oderwać!
C.J. Daugherty
autorka bestsellerowej sagi Wybrani

Porywająca, wzruszająca lektura, która trzyma w napięciu do ostatniej chwili!
Melissa Marr, autorka bestsellerów „New York Timesa”

Wciągający i przerażający dystopijny świat. Ruby to nieoczywista bohaterka – silna, a jednocześnie bezbronna – w której czytelnicy się zakochają.
„Kirkus Reviews”

Alexandra Bracken – dwudziestokilkuletnia autorka książek, które okupowały listy bestsellerów „New York Timesa”. Swoją pierwszą powieść, „Brightly Woven” (2010), napisała w prezencie urodzinowym dla przyjaciela. Pochodzi z Arizony, a mieszka w Nowym Jorku, gdzie oprócz pisania bestsellerów zajmuje się wydawaniem książek dla dzieci.

Alexandra Bracken
Mroczne umysły
Tłumaczenie Maria Borzobohata-Sawicka
Wydawnictwo Otwarte
Premiera: 2 kwietnia 2014

Prolog

Kiedy wyrywałyśmy chwasty w ogrodzie, powietrze wypełniło się nagle Białym Szumem.
Zawsze źle go znosiłam – niezależnie od tego, czy przebywałam na zewnątrz, w Stołówce czy w zamkniętym Baraku. Kiedy się rozlegał, świdrujące dźwięki rozsadzały mi skronie z siłą bomby wodorowej. Inne dziewczęta z Thurmond już po kilku minutach wracały do siebie, pozbywając się oszołomienia i mdłości tak, jak strząsa się zabłąkane źdźbła trawy przyklejone do ubrania.
Ale ja? Zanim udawało mi się jakoś pozbierać, mijało zazwyczaj kilka godzin.
Tym razem powinno być tak samo.
Ale nie było.
Nie wiedziałam, za co spotkała nas ta kara. Ogrodzenie otaczające obóz było pod napięciem. Znajdowałyśmy się tak blisko, że w powietrzu wyczuwałam zapach spalenizny, a w ustach lekkie drgania emitowanego przez siatkę prądu. Być może ktoś zebrał się na odwagę i opuścił teren Ogrodu… A może postanowił ziścić nasze marzenia i rzucił kamieniem w głowę stojącego nieopodal żołnierza Sił Specjalnych Psi… To wynagrodziłoby nam cierpienie.
Pamiętałam tylko, że przez znajdujące się nad nami megafony ryknęły dwa sygnały ostrzegawcze: krótki i długi. Kiedy przylgnęłam do wilgotnej ziemi, z całej siły przyciskając dłonie do uszu, poczułam dreszcz na karku. W napięciu czekałam na cios.
Ryk głośników nie przypominał typowego Białego Szumu – tego dziwnego brzęczenia, które wypełnia powietrze, gdy człowiek siedzi w zupełnej ciszy, ani delikatnego buczenia emitowanego przez ekran komputera. Rząd Stanów Zjednoczonych oraz Departament do spraw Młodzieży ze Zdolnościami Psionicznymi opracowały dźwięk będący połączeniem alarmu samochodowego i wiertła dentystycznego, a następnie wzmocniły go tak, by pękały od niego bębenki.
I to dosłownie.
Dźwięk huknął z głośników, rozrywając na strzępy każdy nerw w moim ciele i – zagłuszając krzyki setek nastoletnich odmieńców – przedarł się przez moje dłonie, po czym wcisnął do mózgu, skąd nie mogłam go już wyrzucić.
Oczy zaszkliły mi się od łez. Wcisnęłam twarz w ziemię – na języku czułam jedynie posmak krwi i gleby. Obok mnie upadła dziewczyna. Jej usta wykrzywione były w niemym krzyku. Wszystko wokół straciło nagle ostrość.
Wydobywający się z głośników dźwięk sprawił, że całe moje ciało skręcało się w spazmach. Zwijałam się w konwulsjach niczym stary pożółkły kawałek papieru. Ktoś mną potrząsał. Słyszałam, jak wypowiada moje imię – Ruby – ale byłam zbyt daleko, żeby odpowiedzieć. Opadałam coraz głębiej tam, gdzie nie było już niczego, jakby pochłonęła mnie ziemia. Potem ogarnęła mnie ciemność.
I cisza.

1

Pierwsza umarła Grace Somerfield.
A przynajmniej pierwsza w mojej klasie. Jestem pewna, że już wcześniej tysiące, może nawet setki tysięcy dzieci odeszły w ten sam sposób. Minęło sporo czasu, zanim połączono ze sobą te wydarzenia… A może po prostu rząd ukrywał przed nami prawdę na długo po tym, jak dzieci zaczęły umierać.
Kiedy ich śmierć wyszła w końcu na jaw, dyrekcja mojej podstawówki stanowczo zakazała nauczycielom i pracownikom szkoły rozmawiać z nami o tym, co określano wówczas chorobą Everharta, nazwaną tak na pamiątkę Michaela Everharta – pierwszego nastolatka, który na nią zmarł. Wkrótce jednak nadano jej właściwą nazwę: ostra młodzieńcza neurodegeneracja idiopatyczna – w skrócie OMNI. Wówczas nie była to już jedynie choroba Michaela.
Dotyczyła każdego z nas.
Wszyscy dorośli, których znałam, przytulali nas tylko, skrywając prawdę za fasadą uśmiechu. Wciąż znajdowałam się w swoim małym słonecznym świecie pełnym kucyków i kolorowych zabawek. Kiedy patrzę wstecz, nie mogę uwierzyć w swoją naiwność – przegapiłam tyle tropów! Umknęły mi nawet tak wyraźne sygnały, jak to, że mój tata, policjant, zaczął brać nadgodziny, a gdy w końcu wracał do domu, unikał mnie jak ognia. Mama zaczęła mi podawać najróżniejsze witaminy i nawet przez chwilę nie pozwalała mi zostać samej.
Z drugiej strony i mama, i tata byli jedynakami, więc nie miałam nawet kuzynów, których śmierć mogłaby być dla mnie ostrzeżeniem. Co więcej, mama nie pozwoliła tacie na kupno „tej wysysającej duszę wylęgarni szmiry i bezmyślnej rozrywki”, zwanej też telewizorem, więc mojego małego świata nie burzyły żadne przerażające doniesienia. To wszystko, w połączeniu z kontrolą rodzicielską nałożoną na internet – tak rygorystyczną, że nie powstydziłaby się jej CIA – sprawiło, że bardziej niż ryzyko śmierci przed ukończeniem dziesiątego roku życia zajmowało mnie ułożenie pluszaków na łóżku.
Nie byłam przygotowana na to, co nastąpiło piętnastego września. Poprzedniej nocy padał deszcz, więc rodzice wysłali mnie do szkoły w czerwonych kaloszach. Na lekcji uczyliśmy się o dinozaurach i ćwiczyliśmy kaligrafię, po czym pani Port z właściwym sobie wyrazem ulgi na twarzy wypuściła nas na przerwę obiadową.
Wyraźnie pamiętam każdy szczegół tamtego posiłku – nie dlatego, że siedziałam naprzeciwko Grace, ale dlatego, że była pierwsza i że w ogóle nie powinno się to było wydarzyć. Nie była przecież stara jak mój dziadek. Nie miała też raka jak koleżanka mojej mamy Sara. Żadnych alergii, kaszlu, urazów głowy – nic. Umarła zupełnie niespodziewanie i zanim zrozumieliśmy, co się stało, było już za późno.
Grace próbowała właśnie ustalić, czy w jej galaretce utopiła się mucha. Czerwona masa dygotała i niemal wypadła z kubeczka, kiedy nieco za mocno go ścisnęła. Naturalnie wszyscy chcieli wypowiedzieć się na temat tego, czy w kubeczku znajduje się mucha, czy raczej wepchnięty tam przez Grace kawałek cukierka.
Ja także.
– Nie kłamię – powiedziała Grace. – Ja tylko….
Zamilkła. Plastikowy pojemnik wyślizgnął jej się z palców i uderzył o stół. Jej usta były rozchylone, a wzrok wbity w punkt znajdujący się gdzieś za moimi plecami. Zmarszczyła czoło, jakby ktoś tłumaczył jej właśnie jakieś skomplikowane zagadnienie.
– Grace? – zapytałam. – Wszystko w porządku?
Jej oczy błysnęły białkami i uciekły do tyłu. Grace westchnęła lekko – tak delikatnie, że nie zdołała nawet zdmuchnąć kilku brązowych kosmyków, które przykleiły jej się do ust.
Zamarliśmy, chociaż przecież wszyscy musieliśmy myśleć to samo – Grace zemdlała, tak jak Josh Preston, który tydzień czy dwa tygodnie wcześniej stracił przytomność na boisku, ponieważ – jak wyjaśniła nam pani Port – spadł mu poziom cukru czy stało się coś równie nonsensownego.
Do naszego stolika podbiegła jedna z czterech starszych pań, które w białym daszku i z gwizdkiem na szyi w czasie przerwy obiadowej patrolowały stołówkę i szkolne boisko. Nie wiem, czy poza mglistym pojęciem na temat reanimacji miała jakiekolwiek uprawnienia medyczne, jednak natychmiast ściągnęła bezwładne ciało Grace na ziemię.
Wokół niej zgromadził się tłum gapiów. Przycisnęła ucho do jaskraworóżowej koszulki Grace, nasłuchując bicia jej serca, ale ono już ustało. Nie wiem, co nią kierowało, ale kobieta zaczęła nagle krzyczeć. Wkrótce otoczyły nas białe daszki i zaciekawione twarze. Dopiero kiedy Ben Cho trącił nieruchomą rękę dziewczynki czubkiem buta, zrozumieliśmy, że Grace nie żyje.
Dzieciaki krzyczały. Jedna z dziewczynek, Tess, zaniosła się takim płaczem, że nie mogła złapać tchu. Wszystkie małe stopy rzuciły się w stronę wyjścia.
Siedziałam nieruchoma i otoczona przez tacki z niedojedzonym obiadem, wpatrując się w kubeczek galaretki. Ogarniało mnie przerażenie. Po chwili czułam się tak, jakby moje ręce i nogi na stałe przyrosły do stolika. Nie wiem, jak długo bym tam siedziała, gdyby szkolny ochroniarz nie wyniósł mnie ze stołówki. Grace nie żyje, myślałam tylko. Grace nie żyje? Nie żyje.
A to był dopiero początek.
Miesiąc później Centrum do spraw Zapobiegania i Kontroli Chorób opublikowało listę pięciu symptomów OMNI, która miała pomóc rodzicom stwierdzić, czy ich dziecko zagrożone jest chorobą. Wtedy nie żyła już połowa mojej klasy.
Chociaż mama dobrze ukryła ulotkę, znalazłam ją przez przypadek, kiedy wspięłam się na blat w poszukiwaniu czekolady, schowanej przez mamę między produktami do pieczenia.
„Jak rozpoznać, czy Twoje dziecko znajduje się w grupie ryzyka?”,
głosiła broszurka. Już kiedyś widziałam tę ogniście pomarańczową kartkę, na której była wydrukowana – kilka dni wcześniej pani Port wręczyła ją resztce swoich uczniów. Oczywiście najpierw złożyła ją na cztery części i spięła trzema zszywkami, tak abyśmy nie mieli dostępu do jej zawartości. Na wierzchu widniał trzykrotnie podkreślony napis: do rąk własnych rodziców ruby.
Trzykrotne podkreślenie to nie przelewki. Gdybym otworzyła broszurkę, rodzice z pewnością daliby mi szlaban.
Szczęście mi jednak sprzyjało – papier był już rozerwany.
1. Twoje dziecko z dnia na dzień staje się posępne, wycofane i / lub traci zainteresowanie ulubionymi zajęciami.
2. Zaczyna mieć trudności w koncentracji lub nadmiernie skupia się na poszczególnych czynnościach, przez co traci poczucie czasu i / lub zaniedbuje siebie i innych.
3. Ma halucynacje, nudności, przewlekłe migreny, problemy z pamięcią i / lub zaburzenia przytomności.
4. Twojemu dziecku coraz częściej zdarzają się ataki agresji, gwałtowne zachowanie lub akty samookaleczania (na jego ciele pojawiają się oparzenia, siniaki i rany cięte niewiadomego pochodzenia).
5. Zachowanie lub umiejętności Twojego dziecka są niezrozumiałe, niebezpieczne i narażają Ciebie oraz innych na fizyczne niebezpieczeństwo.
jeśli zauważysz u swojego dziecka którykolwiek z powyższych symptomów, zarejestruj je na stronie omni.gov. wkrótce otrzymasz informację dotyczącą szpitala, do którego należy odwieźć dziecko.
Skończyłam czytać ulotkę, zagięłam kartkę i odłożyłam tam, gdzie ją znalazłam. Potem zwymiotowałam do zlewu.

Pod koniec tygodnia zadzwoniła do mnie babcia, która – jak to ona – wyjaśniła mi wszystko bez owijania w bawełnę. Moi rówieśnicy umierali na lewo i prawo, ale lekarze już się tą sprawą zajęli. Babcia kazała mi się nie martwić. Powiedziała, że w końcu jestem jej wnuczką i że wszystko będzie dobrze. Musiałam jej obiecać, że będę grzeczna, a jeśli poczuję się dziwnie, natychmiast powiem o tym rodzicom. Sytuacja ze złej bardzo szybko zmieniła się w koszmarną.
Tydzień po pogrzebie kolejnej czwórki dzieci z sąsiedztwa prezydent wystąpił z odezwą do narodu. Rodzice oglądali transmisję na żywo na komputerze, a ja podsłuchiwałam pod drzwiami.
– Rodacy! – zaczął prezydent Gray. – Stoimy w obliczu poważnego kryzysu. Kryzysu, który zagraża nie tylko życiu naszych dzieci, ale i przyszłości naszego wielkiego narodu. Niech pocieszeniem będzie dla was fakt, że w tym trudnym czasie nasz sztab w Waszyngtonie opracowuje programy, których zadaniem jest wsparcie zarówno rodzin dotkniętych tą straszliwą tragedią, jak i dzieci, którym udało się przetrwać.
Bardzo chciałam zobaczyć twarz przemawiającego prezydenta, ponieważ wydaje mi się, że wiedział – musiał wiedzieć! – iż groźba, o której mówił, ta przeszkoda na drodze do wspaniałej przyszłości nie miała nic wspólnego ze zmarłymi dziećmi. Przykryte ziemią czy spalone na proch istniały już tylko we wspomnieniach ludzi, którzy je kochali. One odeszły na zawsze.

A ta dokładnie złożona karteczka z listą objawów, z którą nauczyciele wysyłali nas do domów – listą, którą wielokrotnie odczytywano w czasie serwisów informacyjnych, podczas gdy na pasku u dołu ekranu przewijały się zdjęcia zmarłych dzieci?
Nie, oni nie lękali się o dzieci, które mogły umrzeć. Nie martwili się pustką, którą miały po sobie pozostawić.
Oni bali się nas – tych, którzy przeżyli.

2

W dniu, w którym przywieźli nas do Thurmond, padał deszcz.
Padało także przez cały następny tydzień, a potem jeszcze kolejny. Był to ten rodzaj lodowatego deszczu, który gdyby temperatura spadła o pięć stopni, natychmiast zamieniłby się w śnieg. Obserwowałam, jak krople wody wijącymi się strużkami spływają po szybie autobusu. Gdybym siedziała teraz w samochodzie rodziców, śledziłabym ich kręty tor, błądząc koniuszkiem palca po chłodnej szybie. Teraz jednak ręce miałam związane na plecach, a mężczyźni w czarnych mundurach upchnęli czworo z nas na jednym siedzeniu. Nie było tu nawet miejsca, żeby wziąć głębszy oddech.
Ciepło wydzielane przez ponad sto ciał sprawiło, że szyby autobusu zaszły mgłą i zamieniły się w parawan, który odizolował nas od świata. Później szyby jasnożółtych autobusów, którymi zwożono dzieci, zamalowano czarną farbą. Na razie jednak nikt jeszcze na to nie wpadł.
W trakcie tej pięciogodzinnej jazdy siedziałam najbliżej okna, więc kiedy tylko deszcz na chwilę się uspokajał, dostrzegałam skrawki mijanego krajobrazu. Wszystko wydawało mi się takie samo – zielone farmy, niekończące się połacie drzew. Miałam wrażenie, że wciąż jesteśmy w Wirginii. Siedząca obok mnie dziewczyna, którą później zaklasyfikowano jako Niebieską, w pewnej chwili musiała rozpoznać mijany znak, ponieważ nachyliła się do mnie, żeby się mu lepiej przyjrzeć. Wydawało mi się, że skądś ją znam… Może mieszkała w moim mieście, a może pochodziła z sąsiedniej miejscowości. Prawdopodobnie wszystkie dzieci wokół mnie pochodziły z Wirginii, ale mogłam się tego jedynie domyślać, ponieważ w autobusie obowiązywała tylko jedna zasada – zachowanie bezwzględnej ciszy.
Poprzedniego dnia zabrano mnie z domu i wraz z innymi dziećmi na całą noc umieszczono w jakimś magazynie. Pomieszczenie, w którym nas trzymano, zalane było dziwną jasnością. Posadzono nas w grupce na brudnej betonowej podłodze i skierowano na nas jaskrawe światło trzech reflektorów. Nie pozwolono nam spać. Oczy tak mocno łzawiły mi od kurzu, że nie widziałam spoconych, bladych twarzy otaczających mnie dzieci, nie mówiąc już o pilnujących nas żołnierzach, którzy znajdowali się poza kręgiem światła. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie, że przestali oni tworzyć całość – zbiór mężczyzn i kobiet. W szarej poświacie półsnu dostrzegałam jedynie drobne, przerażające elementy: cuchnącą benzyną pastę do butów, skrzypienie sztywnej skóry, grymas obrzydzenia na ich twarzach, czubek buta, który wbijał mi się w ciało, żeby nie pozwolić mi zasnąć…
Następnego ranka w autobusie panowała zupełna cisza, nie licząc trzasku krótkofalówek i płaczu dzieci siedzących w tylnej części pojazdu. Chłopiec, który znajdował się na drugim końcu naszego siedzenia, zmoczył spodnie, ale nie zamierzał mówić o tym stojącej tuż obok niego rudowłosej funkcjonariuszce SSP, Sił Specjalnych Psi – kiedy wcześniej poskarżył się jej, że cały dzień nic nie jadł, uderzyła go w twarz.
Wcisnęłam bose stopy w podłogę, tak by nie poruszać nogami. Głód sprawił, że było mi słabo, a nawracające zawroty głowy wygrywały nawet z obezwładniającym, kłującym strachem. Nie mogłam się skupić i trudno mi było siedzieć nieruchomo. Miałam wrażenie, że się kurczę. Wydawało mi się, że zapadam się w fotel i powoli znikam. Zaczęłam tracić czucie w unieruchomionych wciąż w tej samej pozycji dłoniach. Kiedy próbowałam rozciągnąć plastikową opaskę, którą zaciśnięto nam ręce, jeszcze mocniej werżnęła się ona w delikatną skórę nadgarstków.
– Siły Specjalne Psi – tak właśnie siebie i żołnierzy, którzy zabrali nas z magazynu, określił kierowca autobusu. – Zabieramy was zgodnie z rozkazem dowódcy Sił Specjalnych Psi Josepha Traylora – powiedział, a na dowód tego w wyciągniętej dłoni trzymał jakiś dokument, więc chyba mówił prawdę. Ja i tak byłam nauczona, że z dorosłymi się nie dyskutuje.
Autobus zjechał z wąskiej szosy i wtoczył się na mniejszą drogę gruntową. Nowe wstrząsy obudziły tych, którym jakoś udało się zasnąć. Ludzie w czarnych mundurach także się ożywili. Kobiety i mężczyźni wyprostowali się i zaczęli wypatrywać czegoś przez przednią szybę.
Najpierw dostrzegłam potężne ogrodzenie. Ciemniejące popielate niebo zalewało wszystko wokoło ponurym granatem – jedynie siatka ogrodzenia srebrzyła się w ciemności, a wiatr wpadał w jego otwarte bramy. Spojrzałam w bok przez szybę i tuż pod nią zauważyłam kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn, którzy biegnąc, eskortowali nasz autobus. Kiedy mijaliśmy budkę kontrolną przy bramie, znajdujący się w niej żołnierze SSP wstali i zasalutowali kierowcy autobusu.
Szarpnęło i pojazd nagle się zatrzymał. Nie wolno nam było się poruszyć. Za plecami słyszeliśmy jedynie łoskot zasuwanej bramy obozu. Dźwięk zatrzaskiwanych zamków przeciął ciszę jak grzmot. Nie przybyliśmy tu pierwszym autobusem – ten przyjechał rok wcześniej, kiedy stworzono obóz. Nie byliśmy też ostatni. Pojazdy zjeżdżały tu regularnie przez następne trzy lata, aż obóz całkiem się zapełnił.
W autobusie panowały zupełna cisza i bezruch. W końcu do drzwi zastukał żołnierz w czarnej pelerynie przeciwdeszczowej. Kierowca wyciągnął rękę i otworzył drzwi, jednocześnie miażdżąc nasze nadzieje na to, że jest to tylko chwilowy postój.

Do środka wszedł ogromny mężczyzna, który bez problemu mógłby się wcielić w rolę olbrzyma albo czarnego charakteru w bajce. Żołnierz przez cały czas miał na głowie kaptur, który zasłaniał mu twarz, włosy i wszystko to, dzięki czemu mogłabym go później rozpoznać. Tak czy owak, nie miało to chyba znaczenia. Mężczyzna nie przemawiał w swoim imieniu, tylko w imieniu całego obozu.
– Za chwilę wstaniecie i jedno za drugim opuścicie autobus! – wrzasnął. Kierowca chciał mu podać mikrofon, ale żołnierz odsunął go ręką. – Zostaniecie podzieleni na dziesięcioosobowe grupy i zaprowadzeni na badania. Nie próbujcie uciekać. Nie odzywajcie się. Róbcie tylko to, co wam rozkażemy. Jeśli nie podporządkujecie się tym wymogom, zostaniecie ukarani.
Miałam dziesięć lat i byłam jednym z najmłodszych dzieci w autobusie, chociaż było też kilkoro młodszych ode mnie. Większość miała dwanaście, może nawet trzynaście lat. Nienawiść i nieufność, które czaiły się w oczach żołnierzy, napawały mnie lękiem, ale u starszych dzieci wywoływały bunt.
– Walcie się! – zawołał ktoś w tylnej części autobusu.
Odwróciliśmy się akurat w momencie, kiedy rudowłosa funkcjonariuszka SSP wepchnęła jednemu z nastolatków kolbę karabinu do ust. Chłopiec krzyknął z bólu i zaskoczenia, a kobieta powtórzyła ruch jeszcze kilkakrotnie. Kiedy wściekłemu chłopcu udało się w końcu złapać oddech, z jego ust trysnęła strużka krwi.
Ręce miał związane za plecami, więc nie zdołał obronić się przed ciosem. Musiał go po prostu przyjąć.
Żołnierze zaczęli wyprowadzać dzieci czwórkami, ja jednak wciąż wpatrywałam się w pobitego chłopaka. Miałam wrażenie, że emanuje od niego milcząca, toksyczna wściekłość. Nie wiem, czy zauważył, że na niego patrzę, ale po chwili odwrócił się, spojrzał mi prosto w oczy i skinął głową, jak gdyby chciał mnie ośmielić. Uśmiechnął się do mnie, odsłaniając zakrwawione zęby.
Nagle poczułam, jak ktoś siłą podnosi mnie z siedzenia. Zanim się spostrzegłam, ześlizgnęłam się po schodkach autobusu i zalał mnie ulewny deszcz. Kolejny żołnierz SSP podniósł mnie z kolan i wskazał, żebym dołączyła do dwóch dziewcząt w moim wieku. Przemoczone, niemal przezroczyste ubrania przykleiły się do ich ciał niczym stara skóra.

 
Wesprzyj nas