Chleb i proch to nie tylko relacja z niezwykłej podróży po Gruzji; Anderson opisuje też skomplikowaną historię i zawiłości regionalnej polityki.



W lecie 1998 roku Tony Anderson wyruszył w góry Gruzji, by dotrzeć do zapomnianych i niedostępnych plemion – Chewsurów, Tuszynów, Raczów, Megrelów i Swanów.

Intrygowały go dawne wierzenia i obyczaje, doskonale zachowane mimo wieloletniej niszczącej polityki władz komunistycznych oraz zawirowań i niepokojów politycznych po upadku Związku Radzieckiego.

Ale Chleb i proch to nie tylko relacja z niezwykłej podróży; Anderson opisuje też skomplikowaną historię i zawiłości regionalnej polityki. Jego Gruzja, choć doświadczona przez los, wciąż jest ekscytująca i pełna życia.

Choć jej dzieje sięgają w przeszłość głębiej niż dzieje wielu innych państw europejskich, zachowała młodzieńczą energię i żywiołowość.

Tony Anderson urodził się w 1950 roku. Studiował filologię angielską w Oksfordzie. Uczył języka angielskiego w Wielkiej Brytanii i za granicą. Pracował jako redaktor, pisał na potrzeby teatru i telewizji. Zajmuje się też redagowaniem książek dotyczących Rosji i sytuacji na Kaukazie. Mieszka w Somerset.

Tony Anderson
Chleb i proch
Wędrówka przez góry Gruzji

Przekład z języka angielskiego Marta Höffner
Seria Orient Express
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 31 marca 2014

İlisu

Rozum osła
Jak powędrowaliśmy z Tbilisi do Baku i ruszyliśmy z powrotem

Ahmed zapytał, czy mam broń.
– Broń?
– Tak, broń. Masz jakąś?
– Nie – odpowiedziałem. – Nie mam.
– A chciałbyś jakąś? Strzelbę? Kałasznikowa?
– Nie, dzięki.
– Masz, weź moją. – Podał mi starą flintę. Lufę wzięto z broni Armii Czerwonej z czasów ostatniej wojny, na tureckim zamku widniała data 1919, a osadę Ahmed wystrugał sam.
– Nie, dzięki. Powiedziałeś, że to spokojne miejsce.
– Jasne, bardzo bezpieczne i spokojne, oczen′ spokojnoje miesto, ale wiesz, tu są niedźwiedzie, a nawet wilki.
– No, ale niedźwiedzie to chyba nie problem?
– Nie, nie, żaden problem – zapewnił mnie Ahmed. – Ale tu są też ludzie.
– Ludzie?
– Tak.
– Aha, czyli nie powiedziałbyś, że jest całkiem bezpiecznie.
– Nie, nie, jest całkiem bezpiecznie.
Siedzieliśmy na porośniętym trawą zboczu wznoszącym się nad wioską i patrzyliśmy na ciemniejące góry, świetliki i gwiazdy pojawiające się na niebie. Poniżej na niewysokim murku małego przygranicznego posterunku przycupnął młody wartownik. Kaszlał i palił papierosa, który pocieszająco żarzył się z dala, widoczny w mroku. Jego koledzy siedzieli w środku, grali w karty i wypijali kolejne kubki herbaty, tak jak żołnierze na całym świecie. Ahmed niechętnie nas zostawiał; odchodząc, powiedział pogranicznikom, żeby mieli na nas oko. Rozbiliśmy namiot i nasłuchując, powoli zapadliśmy w sen.

Nagle usłyszeliśmy hałas, a potem krzyki: „Hop, hop!”. Ktoś odsunął połę namiotu i już tu byli: Ahmed, jego brat i Assa. Przynieśli wódkę, kawałki suszonego solonego mięsa niedźwiedzia i broń. Chcieli z nami zostać i mieliśmy razem pić. Piliśmy więc i piliśmy, a ja próbowałem żuć niedźwiedzie mięso, ale wiedzieliśmy, że nie przyszli do nas tylko po to, żeby jeść niedźwiedzinę.
Byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy poszli z nimi do wioski. Ich rodziny chciały nas przywitać; matka, siostra, ojciec, brat – wszyscy czekali. I choć wybiła pierwsza w nocy, to nie spali. Powiedzieliśmy im, że dziękujemy, ale dobrze nam tutaj. Że jesteśmy zmęczeni. I jeszcze raz, że bardzo im dziękujemy.
No cóż, jeśli tak, to zostaną z nami całą noc. Było zimno, miało być jeszcze zimniej, ale i tak nie chcieli nas zostawić. Byliśmy ich gośćmi, nasze łóżka już posłano. Ich łóżka też posłano. W wiosce skorzystalibyśmy z wszelkich udogodnień. No, ale…
Zebraliśmy się więc, a nasi towarzysze poklepali nas po plecach i poprowadzili w dół zbocza przez ciemną i cichą wieś. Kiedy szliśmy błotnistymi uliczkami, poczułem, że coś mi to wszystko przypomina, że byłem już w podobnych okolicznościach. Oczywiście, nie chodziło o samo miejsce, ale o całą sytuację, która w jakiś sposób wydawała się znajoma. Wszystko to prowadziło do pewnego odwiecznego wniosku, z którego wtedy nie do końca zdawałem sobie sprawę: spotkanie daleko od domu; nagła i trochę ryzykowna znajomość, nocna wędrówka.

Skręciliśmy w bardzo ciemną, wąską alejkę i pokonaliśmy kilka schodków. Dwuskrzydłowe drzwi gwałtownie się otworzyły i wepchnięto nas do środka. Właśnie to wyczułem tej ociężałej nocy. W niewyraźnym, mętnym od dymu świetle ujrzeliśmy grupę mężczyzn, którzy zawodzili, klaskali i tańczyli. Bawili się tak – bez wytchnienia – od wielu godzin; stoły były zastawione butelkami oraz upstrzonymi papierosowym popiołem talerzami z resztkami mięsa i prażonej cieciorki. Trafiliśmy na imprezę rozrabiaków z İlisu.
Chris jęknął. Miał delikatny żołądek. Na trasie z Tbilisi do Baku zdołał jakoś zachować umiarkowany tryb życia, a teraz, wędrując z powrotem przez dawne chanaty Azerbejdżanu, uprzejmie i ostrożnie delektował się miejscową gościnnością. Wybiła jednak jego godzina. Gdy weszliśmy do środka, mężczyźni ryknęli. Jeden z wymęczonych chłopaków pośpiesznie zrobił dla nas miejsce i przyniósł wódkę oraz słodkiego szampana. Napełniono kieliszki, wzniesiono toast na naszą cześć i kieliszki znowu były pełne. Wychyliliśmy kolejny toast i ponownie napełniliśmy kieliszki, i zawołaliśmy, żeby przynieść kolejne butelki, i znów wzniesiono za nas toast. W każdym z nas buzował ogień. Z rąk do rąk podawano alkohol, papierosy i jakieś chrupiące przekąski.

W przerwach między jedzeniem i piciem Assa głośno śpiewał, wymyślając na poczekaniu słowa piosenki o powitaniu, miłości i stracie. Mężczyźni podskakiwali, klaskali i tańczyli. I wtedy jakiś niewidoczny sygnał zatrzymał całe towarzystwo, i wszystko się skończyło, bez słowa protestu. Znów szliśmy, Bóg wie gdzie, jakąś wąską uliczką. Powietrze było cudownie chłodne, a blaszane dachy domów połyskiwały w świetle gwiazd.
Ciszę mąciły jedynie odległe, cichnące śmiechy i chrzęszczący odgłos naszych kroków. Wioska pogrążyła się we śnie. Na głównej ulicy Ahmed i Assa zdjęli z ramion swoje strzelby i z czystej radości z nich wypalili, a kule, rozżarzone czerwienią niczym fajerwerki, pomknęły w stronę rozgwieżdżonego nieba.
Huk wystrzałów prawie powalił mnie na ziemię i rozbrzmiał na ulicy echem odbijającym się od ścian domów. Nikt się nie obudził, nie zaszczekał żaden pies, nie zawyła żadna syrena, a żołnierze siedzieli na zboczu w swoich barakach jak gdyby nigdy nic. A więc i my wystrzeliliśmy, strzelby huknęły jeszcze raz, a Ahmed, jego brat i Assa zaśmiali się z aprobatą. A potem przeszliśmy przez niedużą drewnianą bramę, przez wybrukowane podwórko z warzywnikiem po jednej stronie i w końcu dotarliśmy do niskiej drewnianej chaty. Z werandą i dachem z blachy falistej w jakiś podnoszący na duchu sposób przypominała mały pawilon krykietowy. Zapalono lampę i wręczono nam kilka sztuk broni, którą mieliśmy obejrzeć. Podziwialiśmy też głowę koziorożca, którego Ahmed zeszłego roku zastrzelił wysoko w górach. Później uprzejmie zaprowadzono nas do łóżek, starannie pościelonych, stojących w głębi pomieszczenia, przy ścianie.

Leżałem w świeżej, białej pościeli, prawie już zasypiając, kiedy pojawiły się trzy misie z bajki i spojrzały na mnie z góry. Następnego dnia o ósmej rano i zgodnie z obietnicą przyjechał Fasil, który zostawił swoje upstrzone przez muchy mieszkanie w Qax. Akurat piliśmy herbatę na werandzie pawilonu. Miałem wrażenie, że tutaj Fasil staje się ważniejszy i zarazem bardziej rozgorączkowany. Wszyscy przyjaciele Ahmeda i krewni, którzy przyszli, żeby się nam przyjrzeć, pozdrawiali Fasila głośnymi okrzykami: Saoo! Saoo!, i poklepywali go. Bezchmurne niebo i poranny upał zapowiadały świetny dzień na wędrówkę po górach.

Szliśmy przez wioskę prowadzeni przez Ahmeda. Gdy mijaliśmy przygraniczny posterunek, żołnierze pomachali do nas w jasnym świetle poranka. Kamienne domy były duże, a ogrody – pełne kolorowych kwiatów i owoców. Zdawało się, że wszędzie panuje spokój; droga przez wioskę była szeroka i prosta. Podbiegł do nas mały, trzy- albo czteroletni roześmiany chłopczyk. Na rękach trzymał oszołomionego indyka, który był dwa razy większy od niego. Wioska wyglądała na radosne i zamożne miejsce, ale gdy z zachwytem podziwiałem otoczenie, Ahmed powiedział, że życie tutaj jest do niczego. Nie ma nic do roboty, nikt nie ma pracy, nikt nie ma pieniędzy. (Jego brat kątem oka rzucił w moją stronę chytre spojrzenie). Już dawno temu wyprzedali bydło i owce, i nie było ich stać na zakup kolejnych zwierząt.

Żeby cokolwiek przynosić do domu, Ahmed chodził w góry polować. Głównie na dzikie kozy, czasami też udawało mu się upolować niedźwiedzia, a jeśli był bardzo wytrwały – koziorożca. Mógł sprzedać rogi tego zwierzęcia za dwadzieścia pięć dolarów, ale to było i niebezpieczne, i nielegalne. Przez moment zdawał się naprawdę zaniepokojony, że mógłbym pójść donieść o tym na policję. Teraz nie mieli nawet konia, a czymże jest życie bez konia? Fasil przytaknął; jako uchodźca z Górskiego Karabachu nie miał absolutnie nic – ani domu, ani nawet skrawka ziemi, żeby posadzić tam kilka ziemniaków.
(…)

 
Wesprzyj nas