Odważna i kontrowersyjna książka Lawrence’a M. Kraussa stanowi dla czytelników zainteresowanych fizyką i kosmologią takie samo wyzwanie, jakim dla zainteresowanych biologią były książki Richarda Dawkinsa.


Zbieżność tę podkreśla wyraźnie posłowie, w którym autor „Samolubnego genu” stwierdza, że „Wszechświat z niczego” to w dziedzinie kosmologii ekwiwalent śmiertelnego ciosu, jakim dla supernaturalizmu w biologii było „O powstawaniu gatunków” Darwina. „Tytuł wyraża dokładnie to, co jest napisane. A to, co jest napisane, jest druzgocące” – pisze Dawkins.

Jednak „Wszechświat z niczego” to nie tylko wspaniała polemika, ale przede wszystkim potężna dawka wiedzy na temat przyszłości naszego Wszechświata, opartej na najnowszych osiągnięciach fizyki, z odkryciem pola Higgsa na pierwszym miejscu, i przekazywanej w sposób prosty, niebanalny i z dużą dawką humoru.

Ostatnio opublikowano wiele świetnych książek o kosmologii, w tym tylko kilka tak zaawansowanych, lecz żadnej, która z taką swadą – jak „Wszechświat z niczego” – zgłębiałaby zagadnienie, dlaczego niepotrzebne jest przywoływanie Boga do podpalenia lontu i wprawienia świata w ruch.
„Financial Times”

Opisana przez Kraussa niestabilna nicość jest inspirująca, ponieważ w tej nicości można ujrzeć i zrozumieć wiele wspaniałych rzeczy.
„Nature”

Lawrence M. Krauss jest światowej sławy fizykiem teoretykiem, zaangażowanym w badania dotyczące kosmologii, a także cząstek elementarnych. Pracuje na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Stanowego Arizony, jest również dyrektorem kilku interdyscyplinarnych projektów naukowych. Wielokrotnie nagradzany za swoje badania oraz działalność popularyzatorską, jest jedynym laureatem nagród trzech głównych amerykańskich towarzystw fizycznych: American Physical Society, American Association of Physics Teachers i American Institute of Physics.

Lawrence M. Krauss
Wszechświat z niczego. Dlaczego istnieje raczej coś niż nic
Tłumaczenie: Tomasz Krzysztoń
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 6 marca 2014

Przedmowa
do wydania w oprawie broszurowej

Od czasu wydania niniejszej książki w twardej oprawie kontrargumentem wobec zarzutów niektórych komentatorów podważających pomysł powstania Wszechświata z niczego stało się ważne odkrycie naukowe wskazujące właśnie na taką możliwość. Odkrycie bozonu Higgsa wzbogaca naszą wiedzę o związku między pozornie pustą przestrzenią i naszym istnieniem. Chciałbym zatem szczegółowo omówić tu obie sprawy, odkrycie bozonu Higgsa i negatywną reakcję na Wszechświat z niczego.

Wybierając podtytuł tej książki w postaci pytania: Dlaczego istnieje raczej coś niż nic, zamierzałem połączyć zadziwiające odkrycia współczesnej nauki z zagadnieniem, które od dwóch tysiącleci fascynowało teologów, filozofów, uczonych reprezentujących nauki ścisłe oraz zwykłych ludzi. Nie uświadamiałem sobie jednak, że dobór słów może prowadzić do pewnego rodzaju nieporozumienia, gdy ewolucję publicznie określa się mianem teorii.
W obiegowym znaczeniu teoria oznacza coś zupełnie innego niż w nauce. A słowo nic u niektórych ludzi wywołuje gwałtowną reakcję, wyznacza bowiem granicę, której nie chcą przekraczać. Dlatego nawet użycie tego słowa, podobnie jak słowa Bóg, prowadzić może do polaryzacji poglądów, która zaciemnia zagadnienia ważniejsze. Podobnie można powiedzieć o słowie dlaczego ze znakiem zapytania: użycie razem słów dlaczego i nic jest mieszanką wybuchową, podobnie jak ropa naftowa zmieszana ze sztucznym nawozem.

W rozdziale 9 wspominam o fakcie, który chciałbym teraz przedstawić. Gdy ktoś pyta w nauce „dlaczego”, to faktycznie ma na myśli „jak”. W nauce nie jest rozsądne zadawanie pytania rozpoczynającego się słowem „dlaczego”, ponieważ zwykle sugeruje ono determinację i, jak wie każdy rodzic małego dziecka, w nieskończoność można pytać „dlaczego”, nie przejmując się poprzednimi odpowiedziami. Wówczas jedyną rozsądną metodą zakończenia rozmowy jest udzielenie odpowiedzi: „dlatego!”.
Postęp nauki zmienia znaczenie pytań, zwłaszcza tych rozpoczynających się od słowa „dlaczego”. Oto bardzo dawny przykład, pod pewnymi względami podobny do najnowszych odkryć naukowych omawianych w tej książce.

Astronom o międzynarodowej renomie, Johannes Kepler, twierdził w 1595 roku, że w wyniku objawienia znalazł odpowiedź na niezwykle istotne pytanie z tego gatunku: „Dlaczego istnieje sześć planet?”. Odpowiedź, w jego przekonaniu, tkwiła w kształcie pięciu brył platońskich uważanych za święte. Brył, których ściany są przystającymi wielokątami foremnymi – trójkątami, kwadratami itd. – a promienie sfer na nich opisanych wzrastają wraz z liczbą ścian. Jak przypuszczał Kepler, na sferach tych można ułożyć orbity sześciu znanych wtedy planet, a ich względne odległości od Słońca i fakt, że jest ich tylko sześć, ukazywałyby głęboką myśl Boga matematyka. (Przekonanie o tym, że geometria jest święta, pojawiło się już w czasach Pitagorasa). Pytanie, dlaczego jest sześć planet, w 1595 roku uważano za bardzo istotne, odpowiedź na nie bowiem wyjaśniłaby, czym jest Wszechświat.

Teraz takie pytanie nie ma już znaczenia. Po pierwsze dlatego, że istnieje nie sześć, ale dziewięć planet. (Dla mnie Pluton będzie zawsze planetą. Lubię irytować tym twierdzeniem nie tylko mojego przyjaciela Tonyʼego Tysona, ale także nie chciałbym, aby rozprawka naukowa na temat Plutona wykonana w czwartej klasie przez moją córkę okazała się daremna!). Co więcej, wiemy już, o czym Kepler i jemu współcześni nie mieli pojęcia. Układ Słoneczny nie jest jedyny we Wszechświecie. Odkryto do tej pory ponad dwa tysiące planet orbitujących wokół swoich gwiazd (dzięki satelicie nazwanemu Kepler, dziwnym zbiegiem okoliczności!).

Istotnym pytaniem staje się nie „dlaczego”, ale „jak to się stało, że nasz Układ Słoneczny ma dziewięć planet?” (lub osiem, jak kto woli). A ponieważ istnieje wiele układów słonecznych o rozmaitych własnościach, dla nas najbardziej interesujący wniosek zawiera się w pytaniu, w jakim stopniu nasz Układ Słoneczny jest typowy i jakie okoliczności spowodowały, że w naszym układzie najbliżej Słońca krążą cztery skaliste planety otoczone przez kilka innych większych, gazowych planet gigantów. Odpowiedź na to pytanie może, na przykład, pomóc w oszacowaniu prawdopodobieństwa istnienia życia gdzieś we Wszechświecie.

Najważniejsze jednak, że w liczbie sześć nie ma nic szczególnego (albo osiem lub nawet dziewięć), nic nie wskazuje na cel albo projekt… w rozkładzie planet we Wszechświecie nie ma dowodów „celu”. A zatem pytanie „dlaczego” nie tylko brzmi teraz: „jak”, lecz także nie ma już żadnego weryfikowalnego znaczenia. Jeśli więc pytamy „dlaczego istnieje raczej coś niż nic?”, to w istocie chodzi nam o to, „w jaki sposób istnieje raczej coś niż nic?”. Dochodzimy teraz do drugiego nieporozumienia związanego z dokonanym przeze mnie doborem słów. Jest wiele pozornych „cudów” natury, tak onieśmielających, że wielu zrezygnowało z poszukiwań wyjaśnienia, jak to się stało, iż istniejemy, i zrzucili całą odpowiedzialność na Boga.
Pytanie, na którym najbardziej mi zależy i na które może odpowiedzieć współczesna nauka, brzmi: jak we Wszechświecie „wszystko” pojawiło się „z niczego”, albo jak kto woli, jak bezkształtność uzyskała postać. Jest to tak zdumiewające i tak przeczy intuicji, że wydaje się podważać wszystko, co wiemy o świecie – a w szczególności przekonanie, że energia w jej różnorodnych formach, łącznie z masą, jest zachowana. Zdrowy rozsądek sugeruje, że „nic”, w sensie braku „czegokolwiek”, powinno mieć całkowitą energię równą zeru. A zatem skąd się wzięło czterysta miliardów galaktyk, które tworzą obserwowalną część Wszechświata?

Fakt, że w celu zrozumienia natury musimy udoskonalić to, co uznajemy za „zdrowy rozsądek”, jest dla mnie jednym z najbardziej niezwykłych i wyzwalających aspektów nauki. Rzeczywistość wyzwala nas z przekonań i uprzedzeń powstałych w czasie ewolucji naszego intelektu rozpoczętej od zwierzęcych przodków, których przeżycie zależało od dostrzeżenia drapieżnika czającego się wśród drzew albo w jaskini, a nie od zrozumienia funkcji falowej elektronów w atomach. Nasza współczesna koncepcja Wszechświata jest tak diametralnie inna od tego, w co wierzyli uczeni nawet niecały wiek temu, że budzi uznanie dla potęgi metody naukowej oraz kreatywności i uporu ludzi, którzy ją stworzyli. Jest to godne najwyższego uznania. Odpowiedź na pytanie o to, jak coś może powstać z niczego, którą opisałem w tej książce, to zagadnienie jeszcze bardziej interesujące niż tylko możliwość pojawienia się galaktyk z pustej przestrzeni. Nauka stwarza możliwy scenariusz kreacji samej przestrzeni (i czasu) – i być może pozwoli także zrozumieć nam, jak z chaosu wyłoniły się prawa fizyki rządzące dynamiką czasu i przestrzeni.

Jednak te fascynujące rozwiązania starych jak wieki tajemnic niektórym nie wystarczają. Są ludzie owładnięci głębszym zagadnieniem nieistnienia. Czy jesteśmy w stanie zrozumieć, dlaczego wciąż nie panuje absolutna nicość, taka nicość, w której nawet nie tkwi cień możliwości zaistnienia czegoś? Czy kiedykolwiek będziemy mogli powiedzieć coś więcej niż to, że nic, które stało się naszym czymś, było kiedyś częścią „czegoś” innego, w czym krył się potencjał naszego istnienia albo w ogóle jakiegokolwiek istnienia?
Do tego typu obaw odnoszę się w tej książce z nonszalancją, ponieważ uważam, że nic nie wnoszą do rzeczowej dyskusji nad zagadnieniami „aktualnie możliwymi do rozwiązania dzięki badaniom wszechświata”. Pominąłem ten filozoficzny problem, ale nie dlatego, że moim zdaniem ludzie zajmujący się pewnymi jego aspektami nie potrafią jasno formułować logicznych pytań. Wykluczyłem tutaj ten aspekt filozofii, dlatego że według mnie omija mające szanse na rozwiązanie naprawdę interesujące fizyczne zagadnienia związane z powstaniem i ewolucją naszego Wszechświata. Bez wątpienia ktoś uzna to za moje ograniczenie, i być może tak jest. Lecz właśnie w tym duchu czytelnik powinien czytać moją książkę. Nie obiecuję rozwiązywania żadnych zagadnień, których nie da się rozwiązać na gruncie nauki, oraz staram się bardzo dokładnie zdefiniować to, co rozumiem przez „nic” i „coś”. Jeśli moje definicje różnią się od tych, które wy chcielibyście stosować, no to cóż… napiszcie własną książkę. Jednak nie znajdując pocieszenia w nauce, nie odrzucajcie tej wspaniałej ludzkiej przygody, jaką jest współczesna nauka.

A teraz dobre wieści! Ubiegłego lata fizycy na całym świecie, w tym i ja, w bardzo dziwnych porach przyklejeni do swych komputerów obserwowali na żywo, jak uczeni obsługujący Wielki Zderzacz Hadronów w okolicach Genewy oznajmiali, że znaleźli brakujący, najważniejszy element układanki, jaką jest natura – odkryli cząstkę Higgsa (albo bozon Higgsa).
Odkrycie cząstki Higgsa, prawie pięćdziesiąt lat temu postulowanej w celu zachowania spójności między teorią cząstek elementarnych i wynikami eksperymentów, stało się ukoronowaniem najbardziej niezwykłej przygody intelektualnej w historii ludzkości – o której powinien wiedzieć każdy człowiek interesujący się postępem wiedzy. Uczyniło to jeszcze bardziej niezwykłym przypadek, dzięki któremu z niczego pojawiło się nasze istnienie. Temat tej książki. Owo odkrycie jest dalszym dowodem tego, że Wszechświat dostępny dla nas to tylko czubek ukrytej kosmicznej góry lodowej i że na pozór pusta przestrzeń może zawierać zarodki naszej egzystencji.

Postulatowi istnienia cząstki Higgsa towarzyszyła w ostatnich latach XX wieku niezwykła rewolucja, która zmieniła fizykę cząstek elementarnych. Przecież zaledwie pięćdziesiąt lat temu, i to pomimo ogromnego postępu fizyki w poprzednich dziesięcioleciach, opisaliśmy w ramach teorii kwantów tylko jedno z czterech oddziaływań fundamentalnych – elektromagnetyzm. Tymczasem w ciągu następnych dziesięciu lat nie tylko zdobyliśmy wiedzę o trzech pozostałych oddziaływaniach, lecz także odkryliśmy nową, bardzo elegancką ich jedność. Znaleziono nowy matematyczny opis wszystkich znanych oddziaływań, w którym dwa z fundamentalnych oddziaływań, elektromagnetyczne i słabe (które rządzi reakcjami jądrowymi na Słońcu), są w istocie różnymi przejawami leżącego u ich podstaw jednego oddziaływania.
W jaki sposób te dwa tak różne oddziaływania mogą być ze sobą związane? Przecież foton, nośnik oddziaływania elektromagnetycznego, nie ma masy, podczas gdy cząstki przenoszące oddziaływanie słabe są bardzo masywne – prawie tysiąc razy masywniejsze od tych stanowiących budulec jądra atomowego, co faktycznie tłumaczy, dlaczego oddziaływanie słabe jest słabe.
Brytyjski fizyk Peter Higgs wraz z kilkoma innymi fizykami wykazali, że jeśli istnieje przenikające całą przestrzeń pole (pola Higgsa), to w wyniku oddziaływania cząstki przenoszącej oddziaływanie z tym polem, na przykład oddziaływanie elektromagnetyczne, działa na nią siła oporu spowalniająca jej ruch, podobnie jak spowalniany jest pływak w lepkiej cieczy. W rezultacie cząstki zachowują się tak, jakby miały masę. Fizyk Steven Weinberg (i trochę wcześniej Abdus Salam) zastosowali ten pomysł do modelu zaproponowanego przez Sheldona L. Glashowa i wszystko zaczęło do siebie pasować.

Ideę tę można zastosować do pozostałych podstawowych cząstek natury, włączając w to cząstki takie jak te, z których zbudowane są protony i neutrony, oraz cząstki elementarne, jak elektrony, stanowiące budulec naszych ciał. Jeśli cząstka oddziałuje silniej z tym polem, to uzyskuje większą masę. Jeśli oddziałuje słabiej, to ma mniejszą masę. A jeśli wcale z nim nie oddziałuje, jak foton, to pozostaje bezmasowa. Jeśli coś wygląda zbyt pięknie, aby było prawdziwe, to tak jest. Cud istnienia masy – a w istocie nas samych (bo bez pola Higgsa nie byłoby gwiazd, planet i ludzi) – w sposób oczywisty związany jest z istnieniem jakiegoś pozostającego w ukryciu pola, które ma spowodować, aby świat był taki, jaki jest.

Jednak opieranie się na niewidocznych cudach jest domeną religii, a nie nauki. Aby się przekonać, czy takie niezwykłe zdarzenie jest prawdziwe, fizycy oparli się na innym aspekcie teorii kwantów. Z każdym polem związana jest cząstka i jeśli wybierzemy punkt w przestrzeni i uderzymy weń dostatecznie mocno, to wyrwiemy z niego rzeczywiste cząstki. Cała sztuczka polega na tym, aby w dostatecznie małą objętość przestrzeni uderzyć dostatecznie mocno. W tym cały szkopuł. W ciągu pięćdziesięciu lat prób, łącznie z nieudanym projektem budowy w Stanach Zjednoczonych akceleratora przeznaczonego do testów tego rodzaju, nie pojawił się żaden sygnał świadczący o istnieniu cząstki Higgsa. Prawdę mówiąc, ja sam byłem przekonany o jej nieistnieniu, bo doświadczenie fizyka teoretyka nauczyło mnie, że natura jest znacznie bardziej skomplikowana, niż nam się to wydaje.

Tak było aż do lipca. Odkrycie bozonu Higgsa na pewno nie przyczyni się do produkcji lepszych tosterów ani szybszych samochodów. Stanowi jednak niezwykły dowód siły ludzkiego umysłu zdolnego do poznawania sekretów natury i tworzenia odpowiedniej technologii do ich wykorzystania. Owe sekrety ukryte w czymś, co wydaje się pustą przestrzenią – w istocie czymś, co jest niczym – wydają się właśnie tymi czynnikami umożliwiającymi nasze istnienie.
Odkrycie pola Higgsa udowodniło prawdziwość wielu idei, o których piszę w tej książce. Pomysł, że bardzo wczesny Wszechświat przeszedł etap rozszerzania z prędkością nadświetlną, zwany inflacją, która spowodowała powstanie z niczego prawie całej przestrzeni i materii w obserwowalnej części kosmosu, opiera się na fundamentalnym założeniu, iż na samym początku jeszcze inne pole, podobne do odkrytego w poprzednim roku pola Higgsa, na moment przejęło władzę nad światem.
Istnienie przenikającego dzisiaj całą przestrzeń pola Higgsa także skłania do zadania kilku bardzo ważnych pytań, z których najistotniejsze brzmią: „Jakie warunki we wczesnym Wszechświecie doprowadziły do tego kosmicznego wydarzenia?”, „Dlaczego pole ma taką wartość, jaka jest mierzona?”, „Czy mogłoby mieć jakąś inną?”, „Czy prawa fizyki, gdyby warunki początkowe były trochę inne, mogły doprowadzić do powstania Wszechświata bez materii?”. To właśnie ten typ pytań, które omawiam pod koniec książki.

Bez względu na ostateczne rozwiązanie tej skomplikowanej układanki i innych, o których będę pisał w dalszej części książki, odkrycia dokonane w fizyce i astronomii w ciągu ostatnich czterdziestu lat gruntownie przeorały wyobrażenie o miejscu, jakie zajmujemy we Wszechświecie, zmieniając nie tylko pytania, jakie zadajemy, lecz także ich sens. Jest to być może najważniejsze dziedzictwo współczesnej nauki, dziedzictwo, jakie dzieli ona z wielkimi dokonaniami w muzyce, sztuce i literaturze, które powinno zostać szerzej poznane.

Przedmowa

Bez względu na to, czy jest to marzenie, czy też koszmar, musimy cieszyć się życiem takim, jakie jest, i przeżywać je świadomie. Żyjemy w świecie na wskroś przenikniętym nauką, który jest zarówno rzeczywisty, jak i integralny. Nie możemy tego przekształcić w grę, opowiadając się po którejś ze stron.
Jacob Bronowski

Aby już na samym początku nie było niejasności, oświadczam, iż nie jestem zwolennikiem poglądu, że kreacja wymaga istnienia kreatora, podstawowej tezy leżącej u podstaw największych religii świata. Każdego dnia obserwujemy niebywale piękne obiekty, od płatków śniegu w chłodny zimowy poranek do jaskrawych tęczy po południowych letnich opadach. Tylko najbardziej zagorzali fundamentaliści twierdzą, że każdy z tych obiektów jest w najmniejszych drobiazgach, i co najważniejsze, celowo stworzony w ramach boskiego planu. Wyjaśnienie, w jaki sposób powstają płatki śniegu czy też tęcze, oparte na prostych i eleganckich prawach fizyki tak naprawdę zachwyci zarówno zwykłych ludzi, jak i uczonych.
Oczywiście, wiele osób pyta, „skąd biorą się prawa fizyki” lub – z bardziej fundamentalnych pozycji – „kto te prawa stworzył”. Nawet jeśli odpowie się na pierwsze pytanie, pytający często zadaje następne: „ale skąd się to wzięło”. Albo „kto to stworzył”. I tak dalej. Ostatecznie wielu dociekliwych ludzi doszło w swych rozważaniach do oczywistego wniosku o istnieniu Pierwszej Przyczyny, jak ująłby to Platon, Tomasz z Akwinu albo współczesny Kościół katolicki, a tym samym o istnieniu boskiego bytu – twórcy wszystkich rzeczy, jakie są i kiedykolwiek będą, kogoś lub czegoś wiecznego i istniejącego wszędzie.

Jednakże teza o istnieniu Pierwszej Przyczyny pozostawia otwarte pytanie: „kto stworzył stwórcę”. W końcu jaka jest różnica między uzasadnianiem tezy o wiecznie istniejącym stwórcy a uzasadnianiem tezy o Wszechświecie istniejącym wiecznie, ale bez niego?
Te spory przypominają mi zawsze opowieść o uczonym, któremu podczas wykładu o początkach Wszechświata (uczonym czasami identyfikowanym z Bertrandem Russellem, a czasami z Williamem Jamesem) sprzeciwiła się kobieta wierząca, że świat jest podtrzymywany przez gigantycznego żółwia stojącego na innym gigantycznym żółwiu, stojącym na jeszcze innym gigantycznym żółwiu i tak dalej. Ten nieskończony regres siły stwórczej, która powstaje sama z siebie, nie przybliży nas jednak ani na jotę do tego, co spowodowało powstanie Wszechświata.
Niemniej taka metafora o nieskończonej regresji może być w istocie bliższa realnego procesu, który stworzył Wszechświat, niż wyjaśnienie jego pochodzenia jako dzieła stwórcy.
Unikanie odpowiedzi na to pytanie wyjaśnieniem, że odpowiedzialność spoczywa na Bogu, wydaje się usuwać zagadnienie nieskończonej regresji, ale ja muszę tutaj przywołać moją mantrę: Wszechświat jest taki, jaki jest, bez względu na to, czy nam się to podoba, czy też nie. Istnienie lub nieistnienie stwórcy jest niezależne od naszych życzeń. Świat istniejący bez Boga albo celu może wydawać się okrutny lub bezsensowny, ale nie jest to dowód istnienia Boga. Rozumując podobnie, można by powiedzieć, że nasze umysły mogą nie być zdolne do łatwego przyswojenia pojęcia nieskończoności (chociaż matematyka, produkt naszego umysłu, daje sobie z nim radę całkiem dobrze), ale to wcale nie dowodzi, że nieskończoności nie istnieją. Nasz Wszechświat może być nieskończony w wymiarze przestrzennym lub czasowym. Albo, jak kiedyś stwierdził Richard Feynman, prawa fizyki mogą być jak cebula o nieskończenie wielu warstwach, nowe prawa zaczynają obowiązywać wtedy, gdy badamy świat w innej skali. Po prostu nie wiemy!

Przez więcej niż dwa tysiąclecia pytanie o to, „dlaczego raczej istnieje coś niż nic”, stanowiło wyzwanie dla tezy powstania naszego Wszechświata bez zamysłu, planu albo celu, a przecież zawierającego ogromny konglomerat gwiazd, galaktyk, ludzi i kto wie czego jeszcze. I choć zwykle uważa się to za zagadnienie filozoficzne lub religijne, to przede wszystkim dotyczy ono świata przyrody i dlatego najbardziej odpowiednim narzędziem do jego badania jest nauka.

Zamiar, który przyświecał pisaniu tej książki, jest prosty. Chcę pokazać, jak współczesna nauka, w wielu jej wcieleniach, może odnieść się do pytania o to, dlaczego istnieje raczej coś niż nic. Otrzymane rezultaty – od oszałamiająco pięknych obserwacji eksperymentalnych po teorie, które stanowią podstawę współczesnej fizyki – sugerują, że powstanie czegoś z niczego nie stanowi problemu. W istocie coś z niczego mogło być potrzebne, aby zaistniał Wszechświat. A poza tym wszystko wskazuje, że tak właśnie mógł powstać nasz Wszechświat.
Podkreślam tutaj słowo mógł, ponieważ nigdy nie będziemy mieć wystarczających informacji empirycznych, aby rozwiązać to zagadnienie w sposób jednoznaczny. Mimo to przynajmniej dla mnie ogromnie ważne jest to, że możliwe jest powstanie Wszechświata z niczego.
Zanim przejdziemy do innych zagadnień, chciałbym poświęcić kilka słów pojęciu „nic” – do którego później jeszcze powrócę. Omawiając tę kwestię na forum publicznym, dowiedziałem się, że filozofów i teologów najbardziej denerwuje to, że będąc uczonym, nie rozumiem istoty pojęcia „nic”. (Kusi mnie, aby odparować cios stwierdzeniem, że to oni właśnie są ekspertami od niczego).

„Nic”, jak uparcie twierdzą, nie jest żadną z tych rzeczy, które omawiam. „Nic” jest „nieistnieniem”, w pewnym mglistym i niejasno sformułowanym sensie. Przypomina mi to moje wysiłki zdefiniowania podczas pierwszych dyskusji z kreacjonistami, czym jest „projekt inteligentny”, który jak się okazuje, nie daje się jasno sprecyzować, z wyjątkiem stwierdzenia, czym on nie jest. „Inteligentny projekt” jest po prostu tezą przeciwstawną ewolucji. Podobnie niektórzy filozofowie i wielu teologów definiują i przedefiniowują „nic”, tak aby nie było ono żadną z wersji, którą aktualnie uczeni się posługują.
W tym właśnie według mnie tkwi przyczyna intelektualnego upadku teologii i części współczesnej filozofii. Z pewnością „nic” jest w każdym aspekcie równie fizyczne jak „coś”, zwłaszcza jeśli się to definiuje jako „brak czegokolwiek”. Wypadałoby nam zatem zrozumieć dokładnie fizyczną naturę obu tych pojęć. A bez nauki każda definicja to tylko słowa.

Sto lat temu gdyby ktoś, opisując „nic”, odnosił to do zupełnie pustej przestrzeni, niemającej materialnej istoty, nie wywołałoby to sporu. Tymczasem wyniki badań z zeszłego stulecia pokazały nam, że pusta przestrzeń to dalece nie to samo co niezmienna nicość, jak przyjęto uważać, zanim lepiej poznano mechanizmy rządzące naturą. Teraz religijni krytycy mówią mi, że nie mogę uważać pustej przestrzeni za „nic”, lecz raczej za „stan kwantowej próżni”, by odróżnić to pojęcie od wyidealizowanego przez teologów i filozofów terminu „nicość”.
Niech tak będzie. A gdy zechcemy opisać „nic” jako nieistnienie samej przestrzeni i czasu? Czy jest to wystarczające? Co więcej, podejrzewam, że tak się stało… pewnego razu. Jak jeszcze o tym napiszę, dowiedzieliśmy się, że przestrzeń i czas mogą powstać spontanicznie, zatem teraz mówi się nam, że nawet to „nic” nie jest tym nic, o które chodzi. I mówi się nam, że ucieczka od „rzeczywistego” nic wymaga ingerencji boskiej, z „nic” odgórnie zdefiniowanym tak, „że tylko Bóg może z niego coś stworzyć”.

Wiele osób, z którymi dyskutowałem o tym zagadnieniu, sugerowało, że jeśli istnieje „potencjał” stworzenia, to nie istnieje stan prawdziwej nicości. I oczywiście uznając taki potencjał tkwiący w prawach natury, oddalamy się od prawdziwej domeny nieistnienia. Natomiast wtedy, gdy dowodziłem, że być może same prawa natury powstały spontanicznie, co mogło się zdarzyć, to też okazywało się niewystarczająco dobre, ponieważ każdy możliwy układ, w którym takie prawa mogłyby powstać, nie byłby prawdziwą nicością.
Żółw stojący na żółwiu, i tak cały czas w dół? Nie wydaje mi się. Chociaż żółwie są atrakcyjne, ponieważ nauka zmienia domenę swych badań, tak że ludzie czują się nieswojo. Oczywiście taki jest jeden z celów nauki („filozofii przyrody”, jak ją określano w czasach Sokratesa). Brak psychicznego komfortu może oznaczać, że następuje przełom w pojmowaniu istoty rzeczy. Z pewnością odwoływanie się do „Boga”, aby uniknąć trudnych pytań z rodzaju „jak”, jest jedynie intelektualnym lenistwem. W końcu gdyby nie było możliwości kreacji, to Bóg nie stworzyłby niczego. Twierdzenie w celu uniknięcia potencjalnie nieskończonej regresji, że Bóg istnieje poza naturą i dlatego sama „możliwość” istnienia nie jest częścią nicości, z której zrodziło się istnienie, byłoby tylko semantyczną sztuczką.

Moim celem jest pokazanie, że istotnie nauka zmieniła swoją domenę badań, po to aby te abstrakcyjne i bezużyteczne debaty o naturze nicości zastąpić użytecznym wyjaśnieniem, w jaki sposób nasz Wszechświat mógł rzeczywiście powstać. Opiszę także możliwe implikacje tego wyjaśnienia dla naszej teraźniejszości i przyszłości. Odzwierciedla to bardzo ważny fakt. Religia i teologia w najlepszym wypadku stają się nieistotne, gdy mamy do czynienia z badaniem ewolucji Wszechświata. Często bowiem wprowadzają zamęt, na przykład koncentrując się na kwestii nicości bez ustanawiania definicji tego pojęcia opartego na empirycznych dowodach. Dopóki nie zrozumiemy w pełni pochodzenia naszego Wszechświata, dopóty nie należy oczekiwać jakichś zmian w tym względzie. Spodziewam się, że podobnie będzie z tematami, które religia obecnie uważa za własną domenę, takimi jak moralność człowieka.

Nauka bardzo efektywnie pogłębia nasze zrozumienie natury, ponieważ etos naukowy oparty jest na trzech podstawowych wytycznych: (1) podążaj za dowodami, dokądkolwiek one prowadzą; (2) gdy masz teorię, to staraj się ją tak samo mocno podważyć, jak starasz się udowodnić jej prawdziwość; (3) ostatecznym dowodem prawdy jest eksperyment. Nie jest nim dobre samopoczucie czerpane z założenia powziętego z góry ani nie jest nim piękno lub elegancja, jakie można przypisać modelowi teoretycznemu.

 
Wesprzyj nas