Książka otrzymała najważniejszą francuską nagrodę literacką – Le Prix Goncourt de la Nouvelle 2010


Książka to zbiór czterech wyjątkowych opowiadań bestsellerowego francuskiego autora. Schmitt porusza w nich kwestie poszukiwania miłości, nadziei, zwątpienia, ale tym razem wzbogaca je o coś nowego. O namiętność, analizę naszych najskrytszych pragnień, emocji. Uczuć, które w jednej chwili mogą nas wyzwolić lub doprowadzić do zbrodni.

Jego bohaterowie nie są kryształowi. Często wzbudzają prawdziwy lęk. Pewna starsza kobieta podejrzewana jest o zamordowanie swych trzech mężów. Nikt nie zna prawdy i tylko jeden człowiek, będzie miał szansę ją usłyszeć. Zmieni ona jego życie, zabierając tak potrzebną jego duchowemu rozwojowi niewinność. W drugim opowiadaniu pewien marynarz dowiaduje się o śmierci córki. Nie wie tylko której. Przerażony uświadamia sobie, że nie wszystkie kocha równie mocno. Kolejne opisuje rywalizację dwóch młodych muzyków. Chęć wyrównania rachunków odkrywa mroczne kulisy życia ludzi, którzy mogli mieć wszystko, ale zmarnowali swój dar. Ostatnie opowiadanie opisuje wzruszającą miłość za kulisami pałacu prezydenckiego. W pustych ścianach wytwornej rezydencji toczy się dramat samotnej, umierającej kobiety.

W swoim najnowszym zbiorze opowiadań Schmitt odkrywa prawdziwą potęgę uczuć. Ich moc. Jego bohaterowie ukrywają zbrodnie, brak im cierpliwości, jedynie w sytuacji kryzysowej przypominają sobie o tym, co jest dla nich najważniejsze. Na ich przykładzie Schmitt uczy nas czegoś ważnego – że nigdy nie jest za późno na zmianę, nawet jeśli nie zawsze dane nam będzie szczęśliwe zakończenie.

Wyjątkowość książki doceniło jury prestiżowej nagrody literackiej – Le Prix Goncourt, w 2010 roku wyróżniając ją nagrodą Le Prix Goncourt de la Nouvelle.

Eric-Emmanuel Schmitt
Trucicielka
Tłumaczenie: Agata Sylwestrzak-Wszelaki
Wydawnictwo Znak
wydanie kieszonkowe
Premiera: 17 marca 2014


Lato, które potem nastało, było najszczęśliwszym czasem w całym życiu Marie. Gabriel jej nie odstępował. Budził się tylko po to, aby ją zobaczyć, otwierał drzwi kościoła, aby weszła, szybko zjadał posiłki, aby jak najszybciej do niej wrócić, spowiadał ją prawie każdego popołudnia, a potem na plebanii, u siebie, albo w salonie, u niej, przemawiał bez końca, natchniony, płomienny, namiętny.
Marie cynicznie cieszyła się tym przywilejem: wyrwała Gabriela innym. Wygrała! Jeszcze raz wygrała! A niech się zamęczy tym gadaniem, uśmiechami, łagodnymi gestami, subtelnymi argumentami – nie będzie mu posłuszna. To niepotrzebne, bo to on jest jej posłuszny.
Radość przesłoniła jej jednak siłę przekonań proboszcza.
Zastawiona przez księdza pułapka, której nie zauważyła, polegała na tym, że swoją natarczywością Gabriel wciągnął ją do wymiany poglądów i dyskusji. Już w lipcu, by nie być mu dłużna, odpowiadała mu, rozzuchwalała się, starała się dotrzymać mu kroku na gruncie idei. Ale tam, na swoim poletku, był lepiej od niej przygotowany. Stopniowo, tak że nie zdawała sobie z tego sprawy i była przekonana, że stawia mu opor, on ją kształtował, wpływał na nią, proponował jej nowe tematy do refleksji, przybliżał jej ideały, które do tej pory były jej obce.
Na przykład więc nie mówiła już o Bogu tak jak wcześniej.
Kiedyś wykorzystywała Boga jak broń; mówiła „Bóg”, tak jak strzela się z karabinu; za sprawą swojego „Boga”, wymawianego głośno tonem nieznoszącym sprzeciwu, narzucała ciszę, przeganiała intruzów, sprawiała, że wokół niej robiło się pusto. Czasem, gdy trzeba było prowadzić dyskusję, przekonywać, argumentować, cytowała na chybił trafił ewangelie i Ojców Kościoła, jakby strzelała śrutem do przeciwników, aby ich odstraszyć, zranić, a nawet zabić – oko miała szybkie, sprawne, celne. Ten Bóg pozwolił jej stopniowo wypracować sobie reputację osoby cnotliwej i przetrwać szykany, które na nią spadały.
Teraz widziała Boga nie jako straszliwe, mściwe bóstwo, ale jako fontannę czułości. Gdy Gabriel, który mówił raczej o „dobrym Bogu” niż o „Bogu”, wymawiał szeptem imię Stworzyciela, miało się wrażenie, że przywołuje życiodajne źródło, najlepsze wino, a nawet lek na wszelkie zło. Przy nim Marie poznawała nową teologię, porzucając swojego szeryfa na rzecz Boga miłości, dobrotliwego, łaskawego Jezusa, wysokiego na metr dziewięćdziesiąt pięć, jak Gabriel, i o Gabrielowych rysach.
Zanim się pojawił, zmuszała się do płytkiej, monotonnej pobożności, uspokajającej, bo nudnej. Teraz pasjonowała się treścią modlitw, kazań, nauk kościelnych; zdarzało jej się nawet czytać wieczorami Ewangelię.
W rzeczywistości nie zauważyła, że zdobywał nad nią zdecydowaną przewagę. I o ile na początku w powietrzu unosił się seks, o tyle na końcu już tylko Duch Święty. Marie marzyła o Dobru, wzruszały ją historie o przebaczeniu, przeżywała ekstazę, gdy opowiadał jej żywoty świętych, a zwłaszcza żywot świętej Rity, postaci, na której temat prowadził badania i napisał w seminarium pracę dyplomową.
„Święta od spraw trudnych i beznadziejnych? Więc to moja patronka” – mówiła sobie, kładąc się wieczorem do łóżka.
Spędzili na dyskusjach wiele chwil, dla niego wyczerpujących, dla niej zachwycających.
Myślała, że jak zawsze kontroluje sytuację. Ale to on roztaczał nad nią swoją władzę. Drżała w jego obecności.
„Weź mnie – zdawała się mu mówić każdym zdaniem. – Zrób ze mną, co chcesz!”
Po raz pierwszy przeżywała szczęście wynikające z uległości. O ile młody mężczyzna nie zbliżał się do niej fizycznie, o tyle intelektualnie nad nią dominował; poddając mu się, doświadczyła radości masochisty. Gwałtowność jej duszy znajdowała ujście. Chociaż ta udręczona postać przez całe swoje życie grała kobiety silne i twarde, wreszcie odkrywała swoją prawdziwą naturę: niewolnicy. Odpoczywała od samej siebie, rozstając się ze sobą. Obsesja kontroli ustępowała miejsca swobodzie; z rozkoszą, w uniesieniu, upojeniu, stawała się przedmiotem, którym mogły rozporządzać ręce i umysł Gabriela.
Pewnego dnia, gdy wyczerpała jego cierpliwość, wykrzyknął czerwony z gniewu, celując w nią palcem:
– Jesteś diabłem, ale zrobię z ciebie anioła.
Tego dnia poczuła drżenie w największych głębinach swego ciała, od nasady ud po czaszkę, jakąś formę orgazmu, który przeżywała nocą od nowa za każdym razem, gdy przypomniała sobie tę scenę.
Od tej chwili przestała się bronić. Myślała jak on, czuła jak on, oddychała jak on.
– Ty i ja jesteśmy opętani przez Dobro – stwierdził.
Nie zaprzeczyła, chociaż pomyślała: „Z tobą poszłabym i w Dobro, i w Zło, bo to ty mnie opętałeś”.
Opierała się jeszcze i nie zgadzała się ze wszystkim. Wieczorami, sama, przeżywała uniesienia, w których powtarzała sobie, że tak, wyzna zbrodnie przed ludźmi, tak, poświęci wygodę dla prawości. Jednak jej odwaga zawsze rano słabła.
– Jeżeli się zgodzę, będzie ksiądz przychodził odwiedzać mnie w więzieniu?
– Codziennie, Marie, codziennie. Jeżeli uda mi się przekonać cię, połączymy się na zawsze. Nie tylko przed ludźmi, ale przed Bogiem.
Ślub, w pewnym sensie… Tak, bez wątpienia, proponował jej ślub.
Coraz częściej wyobrażała sobie, jak opowiada o ich związku urbi et orbi, w telewizji, w gazetach, na policji, w sądzie. „To on, proboszcz Gabriel, przekonał mnie, aby wszystko wyznać. Gdyby nie on, dalej zaprzeczałabym moim morderstwom. Gdyby nie on, zabrałabym prawdę do grobu. Gabriel sprawił, że nie tylko uwierzyłam w Boga, ale też uwierzyłam w człowieka”. W tych marzeniach, choć nigdy nie była gadatliwa, stawała się elokwentna, niezmordowana w opowiadaniu o metamorfozie, którą zawdzięczała młodemu księdzu. Liczyła na to, że będą ich wspólnie fotografować, albo na sali sądowej, albo w rozmownicy.
Jasne, chwilami myślała o tym, że ich sytuacja będzie nierówna: on na wolności, ona w więzieniu. Ale czy będąc księdzem, jest się wolnym? Nie. A czy ktokolwiek rozpacza, gdy codziennie odwiedza go ten, kogo kocha? Też nie. Czy miłość nie nakazuje dbać przede wszystkim o drugiego człowieka?
– Poświęcenie jest miarą każdej miłości.
Tak właśnie powiedział Gabriel podczas któregoś kazania. Marie natychmiast uznała, że zwraca się do niej, i postanowiła wcielić tę maksymę w życie: poświęci się! Przyzna się – żeby wszyscy zrozumieli, że Gabriel jest wielkim księdzem. Przyjmie karę – żeby wszyscy dowiedzieli się, jaką moc miał nad nią młody człowiek. Okaże skruchę – żeby wszyscy zapamiętali ich jako nieprzeciętną parę. Dziecko, którego nie da Gabrielowi, zastąpi chwałą: ofiaruje mu sukces medialny, skandal sądowy i zapis na kartach Historii; długo będzie się mówić o ich podwójnym wyczynie, o niej – jak wspaniale w czasie procesów oszukiwała wymiar sprawiedliwości, o nim – jak naznaczył swoim duchowym piętnem wielką grzesznicę. Gdyby nie on, choroba Marie pozostałaby nieuleczalna. Byłaby przypadkiem beznadziejnym. Dzięki, święta Rito, która stałaś się źródłem przemiany. Gdy historia obyczajów pokrywa się ze świętą historią… tak, właśnie tak. Zresztą, kto wie? Może to zaprowadzi Gabriela do Rzymu?
Oddawała się coraz śmielszym marzeniom, z egzaltacją, w gorączce.
Po tym niewiarygodnym lecie obfitującym w udręki i emocje, w przededniu jesieni obudziła się i poczuła, że jest innym człowiekiem.
Tej niedzieli poszła na mszę milcząca, skupiona. Po nabożeństwie wróciła do domu i nie była w stanie przełknąć ani kęsa. Kotlet dostał się kotce.
O drugiej poszła na plebanię i oświadczyła Gabrielowi, że się przyzna.
– Przysięgam księdzu. Na Boga i na księdza.
Wziął ją w ramiona, przyciągnął do siebie. Próbowała się rozpłakać, aby pozostać przez chwilę blisko tego wysokiego, ciepłego ciała, ale nic z tego; udało jej się wydobyć z siebie tylko wysokie, śmieszne czknięcie.
Pogratulował jej, powtórzył sto razy, że jest z niej dumny, z jej wiary, z drogi, jaką przebyła, a potem zaproponował, aby uklękła obok niego i podziękowała Bogu.
Podczas gdy powtarzali formuły, Marie kręciła głową na wszystkie strony. W upojeniu, w jakie wprowadziła ją własna decyzja, dała się ponieść wzruszeniu – tym, że znajduje się tak blisko niego, ramię przy ramieniu, odurzona zapachem jego skory i włosów, w tak intymnej sytuacji. Myślała o tym, że odtąd będzie codziennie przychodził do więzienia, aby tak jak teraz się z nią modlić, a ona będzie szczęśliwa.
Pożegnawszy się z nim, wdrapała się na wzniesienie górujące nad miasteczkiem. Ostatni wieczór na wolności spędziła całkowicie spokojna, patrząc na Saint-Sorlin z porośniętego winnicami wzgórza. Różowy, a potem fioletowy zmierzch kładł się na polach odcieniami żałoby. Koty wspięły się na pokryte dachówkami domy, aby obserwować zachód. Na tle gasnącego nieba dziesiątki dostojnych cieni wyglądały niczym dekoracyjne święte sylwetki, jak w chińskim teatrze.
W tym tygodniu pojedzie więc do Bourg-en-Bresse, stanie naprzeciw sędziego, który przed laty prowadził jej sprawę; był wtedy młodym człowiekiem, który jej nienawidził, bo przez jej uniewinnienie nie dostał awansu, jaki mógłby otrzymać w nagrodę za skazanie trucicielki. Nie ma wątpliwości, że szybko ją przyjmie.
W ciemności tu i tam błyskały pojedyncze światła, ukazując dach, pokój, ulicę. Za nią, pod ogrodową huśtawką, suczka labradora lizała swoje młode. Rosnące naokoło lipy napełniały ogród swoją wonią niczym słodkawy napar. „Jutro, drodzy mieszkańcy, obudzicie się w słynnym miasteczku, w miasteczku Marie Maurestier, Diablicy, która stała się Aniołem, morderczyni, która wykorzystała wszystkich, ale odmawiała wykorzystania Boga. Zaczęła jak Messalina, a kończy jak święta”. Marie miała wrażenie, że zaraża innych, że wszystkim udziela się jej dobro, że przynosi im światło, to światło, które otrzymała od Gabriela. „Szanowni państwo, spotkałam cudownego księdza. To nie był człowiek, to był anioł. Gdyby nie on, nie byłoby mnie tutaj, przed wami”. Będzie mogła całemu światu mówić o nim, o ich bliskim związku. Ileż cudowności przed nią…
Patrzyła w gwiazdy, prosiła Boga, aby dał jej odwagę i pokorę, albo raczej odwagę pokory. Wróciła do siebie dopiero późnym wieczorem.
Gdy przekręcała klucz w zamku, sąsiadka otworzyła okiennicę i zawołała:
– Proboszcz pani szukał. Był tu dwa razy.
– Ach tak? Dziękuję za wiadomość. Idę na plebanię.
– Chyba go pani nie zastanie. Niedawno zabrał go samochód.
Samochód? Proboszcz nie tylko nie prowadził, ale z pewnością nie miał samochodu.
Marie poszła na plebanię. Wnętrze ukryte za zasuniętymi zasłonami wydawało się puste i ciemne. Zapukała do drzwi, znów zapukała, zaczęła walić pięścią. Na próżno. Nikogo.
Wróciła do domu, nie pozwalając sobie na niepokój. Wszystko jedno, podjęła decyzję, proboszcz się z niej cieszył. Z pewnością chciał jej jeszcze pogratulować, zaproponować, że zawiezie ją do Bourg-en-Bresse, bo ja wiem? Uspokoiła się, pewna, że jutro jej to wyjaśni.
Rzeczywiście rankiem zadzwonił telefon. Rozpoznając głos księdza Gabriela, od razu poczuła się pewniej.
– Moja droga Marie, wydarzyło się coś nadzwyczajnego!
– Moj Boże, co takiego?
– Dostałem nominację do Watykanu!
– Słucham?
– Ojciec Święty przeczytał moją rozprawę o świętej Ricie. Tak mu się podobała, że zaprosił mnie do teologicznej grupy badawczej w bibliotece papieskiej.
– Ale…
– Tak. To znaczy, że muszę cię opuścić. Ciebie i Saint-Sorlin.
– A nasze plany?
– Nic się nie zmieniło. Zdecydowałaś się.
– Ale…
– Zrobisz to, bo mi obiecałaś. Mnie i Bogu.
– Nie będzie księdza tu przy mnie! Gdy będę w więzieniu, nie będzie ksiądz do mnie codziennie przychodził.
– Zrobisz to, bo mi obiecałaś.
– Tak, wiem, księdzu i Bogu…
Rozłączyła się, wzburzona, rozdarta pomiędzy ekstazą, w jakiej upłynął jej cały poprzedni dzień, a gniewem. „Do Watykanu… Przecież dzięki mnie pojechałby do tego swojego Watykanu. Za moje wyznania dostałby gratulacje od Ojca Świętego. Miał tylko trochę poczekać. Przecież pojechać do Watykanu za to, że dopięło się niemożliwego – pokuty kryminalistki, to dużo więcej niż pojechać za jakieś wypociny o pomniejszej świętej. Co się z nim dzieje? Jak on może tak mnie zdradzać?”

 
Wesprzyj nas