Ile tajemnic, kłamstw i niedomówień trzeba, by prowadzić „idealne życie”?


Elżbieta, dyrektorka firmy farmaceutycznej, zaskakuje wszystkich. Mąż, rodzina, współpracownicy – nikt nie może pojąć, dlaczego to zrobiła. Miała przecież wszystko – świetną pracę, piękny dom, kochającego męża, idealne dzieci.

Ewa jest niezamożną, sfrustrowaną nauczycielką z Sandomierza. Długo nie może otrząsnąć się z szoku po czynie siostry. Ale przede wszystkim nie może zrozumieć, co pchnęło Elżbietę do tej niewytłumaczalnej decyzji. A może nie była to wcale jej decyzja?

Wie, że musi pojechać do Warszawy. Musi dowiedzieć się, co, tak naprawdę, działo się w życiu Elżbiety. Czy prowadziła faktycznie idealne życie?
Wciągająca, zaskakująca opowieść o życiu kobiety, której nikt nie znał naprawdę.

„Idealne życie” potwierdza nieprzeciętny talent Kołczewskiej do ukazywania ludzi w sytuacjach niby-codziennych, a tak naprawdę ekstremalnych. Ta emocjonująca powieść w na przemian dotkliwy i żartobliwy sposób pokazuje, jak złudne jest poczucie, że rodzina to ci, których znamy. Ile tajemnic, kłamstw i niedomówień trzeba, by prowadzić „idealne życie”? Ile jesteśmy gotowi zapłacić, by inni widzieli nasze życie jako „idealne”? Co jest najważniejsze? Pieniądze, luksus i prestiż? A może jednak są rzeczy, których nie można kupić? W „Idealnym życiu” nie ma prostych recept. Jest za to życie – w najciekawszej, bo sensacyjnej odsłonie.
Jakub Winiarski, pisarz, krytyk, nauczyciel pisania.

Wzorowa rodzina. Doskonała praca. Wydarzenia, których nie można wytłumaczyć.

Katarzyna Kołczewska (ur. 1971) z wykształcenia lekarz, z wyboru prywatny przedsiębiorca, z zamiłowania pisarka. Zadebiutowała w 2013 roku świetnie przyjętą przez czytelników powieścią „Kto, jak nie ja?”.

Katarzyna Kołczewska
Idealne życie
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 4 marca 2014

Rozdział I

Inspektor Stefan Jaśkiewicz lubił swoją robotę, ale robota nie lubiła inspektora. O siedemnastej zero trzy wrzasnęła głosem przełożonego:
– Pakuj tyłek w auto i zasuwaj na Domaniewską! Mamy skoczka!
Jaśkiewicz podniósł oczy na kwitnące kasztany. Pożałował, że odebrał telefon.
– Ale ja jestem już po służbie! Nie może ktoś inny? – spróbował.
– Nie! Nie może nikt inny. Gdzie jesteś?
– W Łazienkach.
– To masz niedaleko. Zakładaj koguta i zasuwaj!
Stefan westchnął ciężko. W lewej ręce trzymał kebab. Tłusty sos spłynął mu po palcach na spodnie. Zaklął.
– Jaśkiewicz! Nie klnij, tylko do roboty! Biurowce KTS!
– Kto wyskakuje w majowe, słoneczne popołudnie? – wyjęczał, próbując zebrać sos ze spodni i przyciskając barkiem komórkę do ucha.
– Kobieta! Ludzie nie robią takich rzeczy. Jutro rano chcę mieć raport z miejsca zdarzenia i jeszcze z czynności, jakie wykonywałeś w godzinach pracy w Łazienkach w dniu dzisiejszym!
– Jutro jest sobota.
– Ty uważaj sobie!
Nadkomisarz Waldemar Rembiński rozłączył się, a Stefan znowu zaklął. Skończył jeść kebab w dwóch kęsach, wytarł ręce w papierową chusteczkę i ruszył pospiesznie do samochodu. Przejazd na Domaniewską w piątkowe popołudnie, nawet na kogucie, zajął mu kilkanaście minut. Widział, gdzie ma podjechać. Tłumek gapiów, karetka i dwa radiowozy były widoczne z daleka.
Zbliżył się do szlabanu przy wjeździe na parkingi. Cieć zerknął w jego kierunku i otworzył bez żadnych pytań. Z drugiej strony stał cały sznurek aut czekających na swoją kolej. Na parkingu był spory ruch. Wszyscy próbowali zacząć majowy weekend. Poza zebranymi pod najwyższym budynkiem. Ci widocznie mieli coś ciekawszego do roboty. Stefan podszedł do tłumku gapiów i wyciągnął blachę.
– Proszę się rozejść! Policja!
Ludzie rozstąpili się, jednak zaraz za nim znowu zamknęli krąg wokół radiowozów i rozciągniętej pomiędzy nimi taśmy. Przy samych drzwiach wejściowych na granitowych płytach leżały zwłoki. Przykryto je folią aluminiową, która odbijała ostre światło słoneczne.
– A ta co? Opala się tutaj? – zapytał Stefan, podchodząc do stojących dwóch policjantów i pokazując brodą ciało.
– Sie ma! – zawołał do niego potężnie zbudowany sierżant.
– Co mamy, Zbychu?
– Elżbieta Miczkowska jakoś tam. Skoczyła z osiemnastego piętra – odpowiedział grubas i zadarł głowę do góry, spoglądając wzdłuż szklanej elewacji budynku.
Jaśkiewicz podążył za nim wzrokiem.
– Kiedy?
– Około szesnastej pięćdziesiąt pięć.
– Ktoś to widział?
Mówili półgłosem, stojąc blisko siebie. Zbychu popatrzył wokół znacząco. Za ich plecami i po prawej stronie kłębiło się kilkanaście osób. Po lewej za zamkniętymi szklanymi drzwiami wejściowymi zebrali się kolejni gapie, przyciskający nosy do szyby. Na wprost, pod ich stopami leżała bohaterka popołudnia.
– Wszyscy! To pora, kiedy wychodzą z roboty i zapierdalają do swoich błyszczących aut.
– No dobra, powiedz mi jeszcze, dlaczego w sreberku? Widać ją z daleka.
Zbychu wskazał brodą w stronę karetki.
– Worków im zabrakło.
– No to mamy skoczka z pretensjami do gwiazdorstwa! Techniczni są? – zapytał Stefan.
– Minutę temu pojechali na górę.
– Coś o niej wiemy? Ktoś zawiadomił rodzinę?
Sierżant ruchem głowy wskazał dwie osoby stojące nieco dalej, w rogu budynku, przy popielniczce. Wysoki, szpakowaty mężczyzna około pięćdziesiątki, w ciemnym garniturze, i atrakcyjna blondynka w wieku nieodgadnionym dla inspektora Jaśkiewicza. Zawsze miał z tym problem. Nie potrafił rozpoznać wieku kobiet, pomiędzy trzydziestym a czterdziestym piątym rokiem życia wszystkie wyglądały dla niego tak samo. Kobieta trzymała kurczowo papierosa w lewej dłoni. Prawą, trzęsącą się, manipulowała komórką. Coś próbowała robić, ale jej ruchy wydawały się bezcelowe i nieporadne.
Obok tych dwojga stała młoda, drobna policjantka. Notowała coś w zeszycie.
– Ten kolo to podobno szef tej, co wyskoczyła – tłumaczył Spory Zbychu. – A ta blondi to jej koleżanka czy też szefowa. A może podwładna. Nie do końca załapałem. Maryśka ma wszystko spisać. Oni ją znali i podobno mają namiary na męża. Szanowna wylądowała im pod nogami, kiedy wychodzili z pracy.

Stefan wyciągnął telefon i zrobił kilka zdjęć ciała, budynku, drzwi, twardych, masywnych, granitowych płyt. Wiedziała, gdzie wyskakiwać, pomyślał. Podszedł do przykrytych folią zwłok. Parę metrów na prawo stała karetka. W otwartych bocznych drzwiach siedział znudzony sanitariusz. Drugi stał przy jedynym drzewie w okolicy i palił papierosa. Stefan ukląkł obok ciała, zasłaniając je sobą przed gapiami, i nieznacznie uniósł folię. Pochylił się do ziemi i zajrzał pod płachtę. Kobieta leżała na brzuchu. Nogi miała rozrzucone i wygięte w nienaturalny sposób. Obie ręce przyciskała do piersi jak ktoś, kogo nagle zabolało serce. Szyja była nienaturalnie skręcona, głowa obrócona tak, że widać było większą część twarzy. Czaszka została spłaszczona tam, gdzie uderzyła o granitową płytę.
Inspektor Jaśkiewicz stwierdził ze zdziwieniem, że to babka z klasą. Ładna. Szczupła. Króciutkie, modnie ułożone włosy, eleganckie ciuchy, nienaganny makijaż. Nawet tusz na rzęsach się nie rozmazał. Zajrzał w otwarte, zielone oczy. Zauważył soczewki kontaktowe; prawa trochę się przesunęła. Jedyną skazą na nienagannej twarzy była strużka krwi, która zaschła na wargach.
Ofiara miała usta pomalowane szminką. Kto sobie maluje usta przed wyskoczeniem z okna?, zapytał sam siebie, a po chwili odpowiedział sobie: Albo babka ma niezłe jaja, albo sama nie wyskoczyła. Coś mu się tu nie podobało. Samobójcy nie robią sobie makijażu, nie wyskakują w butach na wysokim obcasie. Nie w maju, nie o tej porze dnia. Wszystko nie tak, jak powinno.

Westchnął ciężko. Nie potrzebował teraz takiej sprawy. Od lat już nie dostawał samobójstw kobiet albo morderstw upozorowanych na samobójstwo. Poczuł, że jeszcze nie jest gotowy na takie śledztwo. Ukłuło go serce. Zrobił jeszcze parę zdjęć i wrócił do policjantów. Stała wśród nich młoda kobieta w stopniu aspiranta.
– Nie podoba mi się to – oświadczył. – Zbyszek, gadaliście ze świadkami? Ktoś z nią rozmawiał tuż przed albo widział, jak wchodzi na parapet? A zostawiła list pożegnalny?
– Techniczni są na górze, jeżeli coś zostawiła, to znajdą.
– Sprawdziliście nagrania z kamer? Macie listę wjeżdżających na parking samochodów?
– W takich biurach zawsze mają spis osób wchodzących i wychodzących, godziny i tym podobne – odezwała się dziewczyna.
Sierżant popatrzył na nią z góry. Miała wyższy stopień od niego, ale z daleka było widać, że dopiero skończyła szkołę.
– A ty skąd wiesz, dziecko, co oni mają w takich firmach? Byłaś kiedyś w takiej?
– Tak słyszałam – odpowiedziało dziewczę i spuściło głowę.
– Dobry pomysł, pani aspirant! – pochwalił ją Stefan i zaraz dodał ironicznie: – Błysnęłaś! To teraz idź do portiera w budynku i do parkingowego i załatw listę osób wchodzących na osiemnaste piętro dzisiaj od rana. I jeszcze listę wjeżdżających na parking samochodów.
– Ale tych samochodów będzie bardzo dużo – zauważyła pani aspirant, rozglądając się wokół.
– To weź bardzo długą listę – odpowiedział jej Stefan.
– Możemy zabierać? – zawołał sanitariusz z karetki.
– Jeszcze nie.

Nikt z zebranych nie był zadowolony z tej odpowiedzi. Gapiów wyraźnie ubywało, ale para nadal stała przy popielniczce, gorączkowo o czymś rozprawiając. Kobieta już nie paliła papierosa.
– A kto tam jest? – zapytał Stefan, pokazując kciukiem w górę.
Padły dwa dobrze znane mu nazwiska. Znał je od tamtej sprawy sprzed lat.
– Panie inspektorze! Nie ma co szukać dziury w całym! – zawołał starszy posterunkowy, który stał obok Zbycha. – Pogoda ładna, zaraz mecz! Trzeba kończyć i zbierać się stąd!
– A ty co? – zwrócił się do niego Stefan. – Robotę tu mamy! Na służbie jesteście, Nowak!
– Tak jest, ale nasi grają. Chcemy wrócić na komendę! – wyjęczał tamten.
– I tak dostaną w dupę, więc co tu się podniecać. Przez chwilę na twarzy policjanta widać było czystą nienawiść.
Zabrzęczał telefon w kieszeni Stefana. Na ekranie wyświetlił się komunikat: „Prosiak dzwoni”.
– Tak, panie nadkomisarzu?
– No i jak to tam wygląda?
– Kiepsko. Raczej to nie samobójstwo. Techniczni jeszcze są na górze. Chcę tutaj trochę popytać i rozejrzeć się.
– Jaśkiewicz! Ty tam nie jesteś od stawiania hipotez i wyroków. Kończcie robotę! Zwolnij ludzi, zabierajcie ciało i do domu! Jest piątek!
– Taa? Prawie zapomniałem – westchnął Stefan, rozłączając się.
Podszedł do tych dwojga przy popielniczce.
– Dzień dobry! Inspektor Stefan Jaśkiewicz, wydział dochodzeniowo-śledczy, Komenda Rejonowa Warszawa-Mokotów. Państwo znali… – Zawahał się przez chwilę. Kiedy popatrzył w twarz kobiety, uznał, że słowo „denatka” absolutnie tu nie pasuje. – Tę… panią… – zdążył już zapomnieć nazwiska.
– Elżbietę? – Blondynka podniosła na niego zapłakane oczy. Były bardzo oryginalnego koloru.
– Pracowaliśmy razem. Grzegorz Pietruski – przedstawił się mężczyzna. – Dyrektor generalny Meyersa na Polskę. Elżbieta jest u nas dyrektorem medycznym. To znaczy była…
– Czy ostatnio miała jakieś kłopoty? Czy zachowywała się dziwnie?
– To znaczy? – zapytał Pietruski.
– Jakieś niestandardowe zachowania. Coś dziwnego, nietypowego dla niej. Nieusprawiedliwione nieobecności w pracy. Niewywiązywanie się z obowiązków. Nagłe zmiany nastrojów. Depresja, płacze, zobojętnienie. Może leczyła się na coś? Może miała jakieś problemy?
Kobieta patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby zupełnie nie rozumiała, o co chodzi. Powieki miała podpuchnięte i zaczerwienione, wokół oczu sine cienie rozmazanego tuszu. Wyglądała żałośnie. Mężczyzna starał się współpracować.
– Nie wiem. Może trochę. W tym tygodniu spóźniła się do pracy dwa razy. Potem poprosiła o tygodniowy urlop. Była na urlopie tydzień temu, a teraz znowu chciała brać. To dla niej nietypowe. Wydawała się może trochę podenerwowana. Mieliśmy teraz duży kłopot z pewnym ważnym badaniem, którego wyniki trochę nas zaskoczyły i mogły oznaczać kłopot z lekiem już wprowadzonym do obrotu…

Inspektor popatrzył na niego z politowaniem. Facet za bardzo się starał. Stefan postanowił mu przerwać.
– Czy państwo mają może numer do jej rodziny? Do męża?
– Koleżanka już dzwoniła. Kasia, podaj panu numer do Szymona. Podobno już tu jedzie.
– Ale po co? – mruknął Stefan w notatnik.
Blondynka wysunęła do niego telefon z wyświetlonym numerem i nazwiskiem Szymona Iwanowicza. Ręka tak jej się trzęsła, że policjant musiał chwycić za nadgarstek, aby móc odczytać cyfry.
– A pani zauważyła coś dziwnego w zachowaniu koleżanki? – zwrócił się do kobiety.
Jej reakcja go zadziwiła. Blondynka zaczęła rozglądać się nerwowo dookoła, unikając jego wzroku.
– Nie. Nie wiem. Raczej nic nie zauważyłam – odpowiedziała półgębkiem i po jej policzkach znowu popłynęły łzy.
Pietruski podał jej chusteczkę i kobieta schowała w niej twarz.
– Proszę państwa, zapytam wprost, czy wiecie o czymś, co mogłoby skłonić tę panią Elżbietę do popełnienia samobójstwa?
– Samobójstwa?! – wykrzyknął mężczyzna. Kobieta zaszlochała głośno i zawołała:
– Upadła mi pod nogi! Pod nogi! Widziałam to! Widziałam! O Boże!
Stefan westchnął. Pietruski objął koleżankę i uspokajająco poklepał ją po plecach. Twarz miał zmęczoną i bladą.
– Zostawili państwo swoje namiary?
– Tak, ta młoda policjantka wszystko spisała.
– Odezwiemy się i zaprosimy państwa na przesłuchanie. Teraz proszę jechać do domu – powiedział Stefan i już miał się odwrócić i odejść, ale jeszcze zapytał: – Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy chwilę się rozejrzeli w firmie?
– Nie, bardzo proszę – odpowiedział Pietruski. – Możemy już iść?
Poszli. Dyrektor niósł czerwoną torebkę blondynki i czarną aktówkę w jednej ręce. Drugą podtrzymywał wiszącą na nim kobietę. Poszli w stronę trzech zaparkowanych nieopodal, identycznych aut. Stefan miał przeczucie, że trzecim powinna była odjechać pani Elżbieta Miczkowska jakoś tam.

Rozdział II

Ewa Rudnicka stała przy garach. Gotowała posiłek na kolejny dzień. Przed chwilą zakończyła wydawanie obiadu. Mąż, trójka dzieci, matka i ona, na dodatek pies i kot. Razem osiem porcji. Na stole, w zlewie i na blacie piętrzyły się stosy brudnych naczyń. Musiała się spieszyć. Za godzinę ma lekcje. Dzień jak co dzień, a jednak trochę inaczej. O siedemnastej miała już wszystkiego serdecznie dość. Miała serdecznie dość tego życia. Było szare, brudne jak te gary i tłuste jak jej dzieci.
Z niewiadomych przyczyn czuła się dzisiaj bardziej rozdrażniona i miała wrażenie, że coś ją rozrywa od środka. Uczucie to nasilało się z każdą minutą. Od kwadransa nienawidziła swojego życia i samej siebie bardziej niż zazwyczaj. Dotychczas potrafiła wmówić sobie, że jej życie jest normalne. Codziennie wstawała wcześnie rano, zajmowała się dziećmi, szła do pracy, wracała do domu, zajmowała się dziećmi, domem, mężem i mieszkającą z nimi matką. Każdego dnia robiła to samo i żaden jej nie zaskakiwał. Wiedziała, czego oczekiwać.
Jednak tego dnia nie mogła się pozbyć upartego odczucia, że jej życie ogranicza się do zapewniania rodzinie jedzenia, czystych ubrań, czystej powierzchni do życia i kasy na drobne wydatki. Była pralką, zmywarką, odkurzaczem i studnią życzeń w jednym. Na pełen etat w domu bez wynagrodzenia, na półtora etatu w szkole z jedną czwartą wynagrodzenia.
– Mamo! Gdzie moje skarpety? – pytał syn.
– Kochanie? Odebrałaś ten polecony z poczty? – wołał mąż z łazienki.
– Mamo! Wiesz, co ona mi powiedziała?
– Mamo! Zrób coś!
– Proszę pani! A ona mnie uderzyła! – wołały dzieci na przerwie.
– Pani Ewo, brakuje nam nauczycieli angielskiego, więc jestem zmuszony prosić panią o wzięcie dodatkowych godzin – zaproponował dyrektor.
– Jutro jest msza za ojca! Mam nadzieję, że ze mną pójdziecie. Całą rodziną, jak Pan Bóg przykazał! – żądała matka.

Dlaczego Pan Bóg był tak okrutny, że przykazał czcić matkę swoją? Na szczęście nie mówił nic o dzieciach. Czasami Ewa się zastanawiała, co by się stało, gdyby nagle zniknęła. Czy ktoś by zauważył, że jej nie ma? Obawiała się, że zorientowaliby się jedynie po tym, że nie mają naszykowanego śniadania albo koszula byłaby nieuprasowana.
Kiedy patrzyła na życie swoje i siostry, narastał w niej gniew. Już dawno nie myślała o swojej siostrze. Nie pamiętała, kiedy ostatnio z sobą rozmawiały. Tydzień temu? Dziesięć dni? Dzisiaj nie mogła po prostu wyrzucić jej z myśli. Elżbieta wlazła jej do głowy i siedziała tam sobie w tych swoich drogich ciuchach i butach na wysokim obcasie. Kiedyś siostra była dla Ewy wszystkim. Kiedyś wszystko robiły razem i tak samo.
Urodziły się razem. To znaczy prawie, bo ona, Ewa, była o trzynaście minut starsza. Żyły razem i tak samo. Te same ubrania, ta sama szkoła, pierwsi chłopcy w tym samym wieku. Wyszły za mąż za podobnych facetów, zaszły w ciążę w odstępie kilku miesięcy jedna po drugiej. U Elki na jednym dziecku się skończyło, a Ewa chciała mieć dużą, wielopokoleniową rodzinę. I miała.
„Trzeba wiedzieć, o co się prosi Boga, bo czasami możemy to dostać”, przestrzegała teraz swoje dzieci. Drogi bliźniaczek się rozeszły. Ewa odnosiła wrażenie, że jej siostra wsiadła do ekskluzywnego ekspresu, a ona została na małej zaniedbanej stacyjce. Sama. Dlaczego nikt jej tego nie powiedział? Dlaczego jakieś dwadzieścia lat temu nikt jej nie powiedział, że ma wsiąść do właściwego pociągu? I dlaczego dzisiaj znowu przychodzą jej do głowy te pytania?
– Mikołaj! – zawołała męża, aby uciszyć myśli. – Proszę, pomóż mi! Zaraz przychodzi Ola na lekcje! Nie wyrobię się.
– Muszę skończyć ten raport na jutro! Nie mogę, kochanie moje! Skończysz po lekcji. Przecież nic się nie stanie, jak te gary trochę postoją!
To „kochanie” zaczęło ją wkurzać. Wymawiał to słowo bez żadnego zabarwienia emocjonalnego, bez odrobiny czułości, miłości ani erotyzmu. Brzmiało zupełnie tak, jakby mówił „zmywarka”.
– Nie mogę, zmywarko moja! – zanuciła złośliwie pod nosem w takt piosenki z reklamy. Telewizor ryczał.
Mikołaj siedział przy stole nad komputerem, matka w fotelu. Czytała gazetę i oglądała serial jednocześnie. Dzieciaki pozamykały się w swoich pokojach.
– Ulka! Pomóż mi! – zawołała swoją czternastoletnią córkę, kiedy ta objawiła się nagle w kuchni i wyciągnęła colę z lodówki.
– Nie mogę, mamuś! Mam w poniedziałek sprawdzian z geografii! – Urszula podeszła, cmoknęła Ewę w policzek, potarmosiła psa i pobiegła na górę.
– Nie mogę, zmywarko! Mam sprawdzian z geografii! – przedrzeźniała ją Ewa, walcząc z wielką patelnią, która nie mieściła się w zlewie ani pod kranem.
– Kto wymyślił taki zlew i baterię, że patelnia się nie mieści? – zawołała ze złością.
– Co mówisz, kochanie? – zapytał mąż, wpatrując się w monitor.
– Ta cholerna bateria jest do dupy! Nawet patelni nie da się umyć!
– Kochanie, nie denerwuj się! Kupimy mniejszą patelnię i będzie po problemie! – odpowiedział tonem „głupie baby i ich głupie problemy”.
– Po problemie? A jak chcesz usmażyć dwanaście kotletów na małej patelni? – wrzasnęła, bo zaczęły jej puszczać nerwy. – Nie można było tego pieprzonego kranu zrobić, jak należy?
– Kotku, przecież wiesz, że wtedy okno by się nie otworzyło! To ty chciałaś mieć zlewozmywak pod oknem, żeby patrzeć sobie na ulicę – odrzekł cierpliwie mąż, nie odrywając oczu od komputera.
– Mikołaj! Nie wkurzaj mnie! Rusz się wreszcie i pomóż mi chociaż z tą patelnią! – zabulgotała ze złością Ewa. – Rusz ten tyłek! – wrzasnęła, podnosząc patelnię wymownym gestem i podchodząc do niego. Tłuste krople spadły na koszulkę.
– Daj, umyję ją w pralni! – powiedział tonem obrażonej primadonny i wyszedł z patelnią i zmywakiem.
Wrócił po chwili, odłożył patelnię z hukiem do szafki, a raczej wrzucił ją i powiedział przez zaciśnięte zęby:
– Jutro kupię taką, która się mieści do zmywarki!
– Jasne, a ja będę trzy razy dłużej stała nad garami, bo będę smażyć te cholerne kotlety na cztery tury! – wrzeszczała.
– To nie smaż tych cholernych kotletów! My możemy się obyć bez kotletów! – odwarknął. W końcu udało jej się go wkurzyć.
– Może obędziecie się jeszcze bez jedzenia! – krzyknęła i energicznie wrzuciła garnek do zlewu.

W tym momencie zabrzmiał dzwonek do drzwi. Mikołaj siedział już przed komputerem, mamusia tkwiła w fotelu. Awantura o patelnię nie wywołała nawet cienia grymasu na jej spokojnej twarzy. Matka wciąż z tym samym zainteresowaniem wpatrywała się w telewizor. Ewa spojrzała na swoje mokre do łokci i umazane tłuszczem ręce. Dzwonek zadzwonił jeszcze raz.
– Czy może ktoś, do cholery, otworzyć?! – wrzasnęła.
– Przecież to do ciebie – odpowiedział Mikołaj całkowicie bezpłciowym tonem.

 
Wesprzyj nas