Był człowiekiem niezliczonej ilości talentów i niezwykłej wprost odwagi, a we wszystkim, co robił, zawsze pragnął dotknąć granic niemożliwego lub przynajmniej niedozwolonego…


Z osobą bohatera Kolekcjonera światów, brytyjskiego podróżnika Richarda Francisa Burtona (1821–1890), Ilja Trojanow zetknął się już w dzieciństwie, spędzonym w Nairobi.

Zafascynowany tą postacią, po dwudziestu latach wyjechał do Bombaju, by zaczynając od tego miasta, podążyć śladami Burtona i napisać o nim książkę. Tak właśnie powstała niesłychanie barwna, beletryzowana biografia tego ekscentryka, poszukiwacza przygód, szpiega, dyplomaty, podróżnika, odkrywcy, antropologa, geografa, lingwisty, tłumacza, mistrza fechtunku i erotomana, niestrudzenie próbującego pojąć i oswoić kolejne obce kultury, w które wnikał – w myśl owidiańskiej zasady: omne solum forti patria est (mężnemu każdy kraj jest ojczyzną).

Był człowiekiem niezliczonej ilości talentów i niezwykłej wprost odwagi, a we wszystkim, co robił, zawsze pragnął dotknąć granic niemożliwego lub przynajmniej niedozwolonego.

Wyrafinowana kompozycyjnie, kipiąca orientalnym bogactwem języka powieść wprowadza nas w widziane oczami Burtona tajniki hinduizmu, islamu i afrykańskich wierzeń, pozwala udać się wraz z nim w głąb Afryki na poszukiwania źródeł Nilu, a także w głąb sufickich mądrości, odsłaniających najgłębszą prawdę o istnieniu.

Dzięki narracyjnemu mistrzostwu Trojanowa w trakcie lektury wręcz namacalnie odczuwamy rozpaczliwy, niedający się niczym zaspokoić głód poznania, jakim naznaczona była pełna dramatycznych zakrętów podróż Francisa Burtona przez życie, Życie pojmowane jako nieustające definiowanie na nowo swojej tożsamości kulturowej i tożsamości jako człowieka.

Wyrafinowana kompozycyjnie, kipiąca orientalnym bogactwem języka powieść

Ilija Trojanow ( ur.1965) to niemieckojęzyczny pisarz, urodzony w Bułgarii, wychowany w Kenii, wykształcony w Niemczech, mieszkający kilka lat w Bombaju, potem w Kapsztadzie, a obecnie w Wiedniu. Jest autorem przewodników i antologii, esejów i powieści, laureatem wielu nagród literackich.

Ilija Trojanow
Kolekcjoner światów
Przekład: Ryszard Turczyn
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 27 marca 2014


˗ Znam cię!
˗ Mnie? Mówisz do mnie, panie?
˗ Tak, ty tam, znam cię.
˗ Jak to możliwe, efendi?
˗ Zatrzymaj się.
˗ To pomyłka.
˗ Twoja twarz nie należy do pospolitych.
˗ Mylisz się, panie. My wszyscy wyglądamy jednakowo.
˗ Podróżujesz do Aleksandrii?
˗ Nie.
˗ A dokąd?
˗ Płynę na hadż, maszallah.
˗ Na pokładzie brytyjskiego statku?
˗ Byłem w kraju Franków.
˗ Jako sługa?
– Jako kupiec.
– Długa podróż, nieprawdaż?
– Tak, istotnie długa.
– Morze dziś wzburzone. Nie za dobrze się wtedy czujecie, co? Ale już niedługo znowu będziesz miał stały ląd pod stopami.
– To dla mnie bez różnicy, ale stały ląd zawsze lepszy, to prawda.
– Poczekaj, ty pochodzisz z Indii, tak?
– Nie.
– Ależ oczywiście, że tak, tam się spotkaliśmy.
– Nie, nigdy w życiu moja noga nie postała w Indiach.
– Ale twój angielski, mówisz z akcentem hinduskim.
– Mój angielski nie jest za dobry.
– Czemu tak się upierasz, że nigdy się nie spotkaliśmy?
– Powiedzmy, że się znamy, ale ponieważ nie potrafimy sobie przypomnieć, skąd się znamy, to jest przecież tak, jakbyśmy się nie znali.
– Jak się nazywasz?
– Mirza Abdullah.
– Aha, czyli jesteś z Persji, tak? Pochodzisz z Persji! Mirza? Czyli szyita, co?
– A jak brzmi twoje szanowne nazwisko, panie?
– Co za bezczelność! W Indiach byłoby to nie do pomyślenia… Kirkland, kapitan Kirkland, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć.
– Skoro mamy rozmawiać o mojej wierze, to powinniśmy się sobie przynajmniej przedstawić.
– Cóż, Abdalla, masz szlachetne oblicze, to ci muszę przyznać, a ja nigdy nie zapominam szlachetnego oblicza. Zawijamy do Aleksandrii dopiero jutro. Do tego momentu na pewno sobie przypomnę, gdzie się spotkaliśmy.
– Inszallah, kapitanie Kirkland. Byłoby miło dowiedzieć się, co nas łączy.

Cóż za gruboskórny arogant. Nie do wiary. W Bombaju, za jego czasów, nie miał nic do powiedzenia. Jeden z niepozornych przedstawicieli szarego tłumu, u samego dołu drabiny oficerskiej. Przedmiot kpin w mesie. Nigdy nawet nie potrafił zapamiętać imion swoich podkomendnych. Jeden ze zwykłych łajdaków. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, podobnie poczucie własnej wartości. Jak on go potraktował! Ten nadęty nieudacznik wyobraża sobie, że jest kimś lepszym. Przydałoby się wymierzyć mu porządnego kopniaka w tyłek, ale nie może sobie na to pozwolić, nie teraz, nie jako Mirza Abdullah. Za bardzo zwróciłby na siebie uwagę. Jest więźniem, więźniem swojej roli, wydanym na łaskę tych wszystkich głupców. Łatwo było włożyć te szaty, nic też nie było trudnego w nauczeniu się manier i etykiety. Teraz musi się nauczyć wytrzymywać poniżenie. Szlachetne oblicze? A cóż ten wykastrowany strach na wróble, ten nicpotem, może wiedzieć o szlachetnych obliczach? Zdumiewające, że ten barbarzyńca z Wiltshire go rozpoznał. Nie widzieli się kopę lat. Jak to możli­we, że przejrzał go przez szaty, przez olej z orzecha, przez gęstą brodę? Możliwe, że zdradził go chód, postawa. Na coś takiego mógł zwrócić uwagę Kirkland, który spędza dnie na musztrze, W każdym razie okazało się, że wcale nie jest taki pewien swego, jak twierdził. Przynajmniej na to można liczyć u tych ptasich móżdżków: im bardziej są niepewni, tym bardziej się nadymają. Przed miejscowymi, oczywiście, tylko przed miejscowymi. To spotkanie było ostrzeżeniem, to oczywiste, pomocny znak losu. Bądź ostrożny, strzeż się przypadków, to one doprowadzają do upadku nazbyt pewnych siebie.

˗ Chciałbym wystąpić o paszport.
˗ Skąd jesteś?
˗ Z Indii.
˗ Po co ci paszport?
˗ Na hadż.
– Nazwisko?
– Mirza Abdullah
– Lat?
– Trzydzieści.
– Zajęcie?
– Lekarz.
– Lekarz? Proszę, proszę, lekarz z Indii? Czy nie powinienem raczej napisać „znachor”?
– Wolałbym już „szarlatan”.
– Śmiesz mi się sprzeciwiać?
– Ależ wprost przeciwnie. Potwierdzam tylko twój osąd, panie.
– Znaki szczególne, poza bezczelnością?
– Brak.
– To kosztuje dolara.
– Dolara?
– Za to dostajesz się pod ochronę potężnego Imperium Brytyjskiego. Chyba warte jednego dolara?
– Potężne Imperium potrzebuje mojego dolara?
– Zamilcz, marudo, inaczej każę cię wyrzucić. Podpisz tutaj, jeśli umiesz pisać, a jak nie umiesz, to nabazgrz na papierze symbol swojej głupoty. No. Teraz musisz jeszcze iść do zabita, tutejsza policja musi podpisać paszport, bo inaczej jest nieważny.

Będzie nie tylko lekarzem. Będzie też derwiszem: wyśmienita kombinacja. Jako lekarz będzie zdobywał zaufanie ludzi. Jeśli będzie w stanie im pomóc, tylko jeśli będzie w stanie im pomóc. Trochę już potrafi. Próbował co nieco, jeśli idzie o leczenie. Przez ostatnie miesiące intensywnie studiował, księga po księdze po­szerzał swoją wiedzę. Teraz potrzebne mu wprawianie się: w Kairze nie powinno brakować okazji. Miejscowa medycyna od setek lat oddalała się od swojego złotego wieku; do tego większość ludzi z tego obszaru można wyleczyć sugestią, a jeśli o to idzie, to jest mistrzem. A powierzchowność derwisza będzie go chronić przed atakami bigotów. Pozwoli mu na więcej niż innym. Wybaczą mu ewentualne osobliwe zachowania. Derwisz może czerpać swoje błogosławieństwo z nieposzanowania prawa. Było to dobrze pomyślane: nazywa się Mirza Abdullah, jest derwiszem i jest lekarzem.

Od zabita po muhafiza, gdzie spędził dłuższą chwilę, zanim urzędnik rzucił mu informację, że potwierdzenie trzeba załatwiać w Diwan Charidżijja. Odnalazł drogę do budynku o po­gmatwanej geometrii, ogromnego i o fasadzie tak wymytej do białości, że patrzenie na nią w jaskrawym słońcu sprawiało ból. W korytarzach kulili się wyczekujący. Traktowanie otwartych drzwi jako zaproszenia okazało się błędem. Zagadnięty przez niego urzędnik wyprostował się za pulpitem, by nadać swojemu wrzaskowi większe znaczenie, pomiędzy stosami akt, które piętrzyły się aż po sufit. Mirza Abdullah wyszedł z budynku. Nieliczne drzewa na wewnętrznym dziedzińcu były całkowicie ogołocone z liści. Nie było śladu bryzy, która przemykałaby się obok straży przy bramie wejściowej. Zwrócił się ze swoją sprawą do oficera, który rozsiadł się wygodnie w zacienionym miejscu. Nie przeszkadzaj, mówiły zamknięte oczy i wyciągnięte na całą długość nogi, a także wyraz błogości na twarzy. Już zwracając się do niego, pytający czuł daremność swoich wysiłków. Nie mam pojęcia, wymamrotał oficer, ledwie słyszalnie, nie podnosząc powiek. Mirza Abdullah mógłby spróbować łapówki, ale na to było jeszcze za wcześnie, a poza tym wychodziło drogo, albo groźby, której jego ubogie odzienie nie nadałoby żadnej mocy. Tak więc została mu jedna jedyna możliwość, którą ma każdy pytający, opcja bezsilnego: mógł uporczywie nagabywać oficera, aż wreszcie ten dla świętego spokoju coś przedsięweźmie. Podszedł o krok bliżej i powtórzył pytanie. Wynoś się, głośnej odpowiedzi towarzyszyło uniesienie powiek. Pytający nie zmienił postawy, z pochyloną głową i nieugiętą nieśmiałością. Skłonił się i powtórzył swoją prośbę po raz trzeci. Wynoś się wreszcie, wstrętny psie! Ależ, panie, wyszeptał Mirza Abdullah, a co z braterstwem wszystkich muzułmanów… Jego przemowa trwała krótko, albowiem oficer ocknął się ze snu, trzymając w ręku pejcz ze skóry hipopotama.

Mirza Abdullah nadal szukał odpowiedzi na swoje pytanie, gdzie tylko mógł ją otrzymać, u innych policjantów, u pisarzy, stajennych, poganiaczy osłów i włóczęgów. Coraz bardziej czuł się zagubiony w encyklopedii składającej się z samych odsyłaczy. W głuchej rozpaczy poczęstował jednego z żołnierzy tytoniem i obiecał mu porządną monetę, jeśli mu pomoże, i człowiekowi temu spodobał się tytoń i perspektywa obiecanej monety, wziął go za rękę i poprowadził od jednego przełożonego do drugiego, aż wreszcie wstąpili po majestatycznych schodach i udali się tam, gdzie przebywał Abbas Efendi, zastępca gubernatora, drobny człowieczek o głowie na wyciągniętej szyi, z dwojgiem maślanych oczek, przebiegle mierzących przybyłych. Kim jesteś?, spytał Abbas Efendi i jego oczy natychmiast straciły apetyt, kiedy przedstawiono mu Mirzę Abdullaha jako derwisza będącego na hadżu. Na dół!, wypluł z siebie, co dla proszącego było mało zrozumiałym poleceniem, lecz żołnierzowi to wystarczyło, by odnaleźć pokój, w którym miano się zająć sprawą Mirzy Abdullaha.

Czekał pod drzwiami, pośród mężów z Bośni, Rumelii i Albanii, wszyscy bosi, szerocy w ramionach, o ciemnych brwiach i rozsierdzonym wyrazie twarzy, wieśniaków z gór, noszących za pasem pistolety z długimi lufami i jatagany, jak też kilka sztuk odzieży na ramionach. Dali oni niepohamowany wyraz swemu niezadowoleniu, kiedy jeden z podwładnych obwieścił, że jego przełożony, osoba od ich spraw, tego dnia już nie będzie przyjmował. Czekający złapali obwieszczającego tę szyderczą odmowę za kołnierz, obwiniając jego i jego pana o lenistwo, a przekleństwa, jakie bulgotały w ich krtaniach, zmusiły urzędnika do wyszukanych przeprosin i zaklęć, jakich używa pogromca, kiedy widzi, że traci kontrolę nad swoimi dzikimi zwierzętami.

Następnego dnia Mirza Abdullah otrzymał pozwolenie swobodnego poruszania się po wszystkich częściach Egiptu.

 
Wesprzyj nas