Historia o zderzeniu dwóch kultur, fascynująca, miejscami niepoprawna politycznie i baaardzo zabawna!


A może przeprowadzka do Chin?
Miriam i Tobias chcą zmienić swoje europejskie poukładane życie i doświadczyć szalonej przygody. Gdy pewnego dnia pojawia się oferta pracy w Szanghaju, postanawiają zaryzykować.

Kilka tygodni później lądują w betonowej orientalnej dżungli, w której żyje ponad 20 milionów ludzi. Ich oczom ukazuje się niesamowity obraz: parę osób wyszło na ulicę w piżamach, przez okno wylatuje kosz ze śmieciami, a dojrzałe kobiety paradują po mieście z torebkami Hello Kitty i ogromnymi lizakami. Czują się, jakby wylądowali na Księżycu.

Jak przetrwać w świecie, w którym wszystko jest made in China? Dzięki poczuciu humoru, miłości i chińskiemu piwu!

Miriam Collée
W Chinach jedzą księżyc
Wydawnictwo Pascal
Premiera: 19 marca 2014

MAJ
Na Księżyc i z powrotem

Nie można sprawić, aby życie miało więcej dni,
ale dzień może mieć więcej życia

Computer says no. Komputer mówi nie. – Kobieta z wydziału do spraw przesyłek na lotnisku w Szanghaju gapiła się na nas z martwą twarzą, stojąc przy kontuarze znajdującym się jak na jej wzrost zbyt wysoko.
A czy w takim razie możemy spodziewać się naszego bagażu jutro rano?
Postukała w komputer, jakby galopowała na diable. W końcu potrząsnęła głową i powiedziała:
Computer says no.
To kiedy?
Computer not know. Komputer nie wie.
Tobi pociągnął mnie w stronę wyjścia, rezygnując z dalszego prowadzenia tej absurdalnej rozmowy. Miał rację, szkoda było czasu. Przed lotniskiem miał czekać kierowca, by zawieźć nas do hotelu. W ramach programu Look and See przez tydzień mieliśmy poznawać kraj, w którym niedługo będziemy pracować, no i żyć. Idealna sytuacja, aby znaleźć mieszkanie, przedszkole i wszystko, czego potrzeba, żeby odnaleźć się w nowych warunkach.
Nasze dotychczasowe życie, kiedy czasem o nim myślałam, wydawało mi się dobre. Przed dwoma laty kupiliśmy przytulny ceglany domek w Hamburgu, z ogrodem i huśtawką oraz ślimakami, jabłoniami i całym zestawem do wicia gniazdka. Pod koniec tygodnia przed naszymi drzwiami zawsze stała skrzynka z ekologicznymi warzywami, w garażu – stary samochód, z którym mąż czasami gawędził (twierdząc, że jest to prawdziwa rozmowa), a w altance – lodówka wypełniona piwem. Nasza córka Amélie dostała się do politycznie poprawnego przedszkola integracyjnego, my mieliśmy dobrą pracę, pozwalającą zatrudnić sprzątacza i niańkę, i nawet się kochaliśmy.
Czego chcieć więcej?
A jednak, choć trudno to wytłumaczyć, dopadło nas znane odczucie.
Pojawiło się znienacka, po cichu, i spytało: Co teraz? Czy tak ma być przez kolejne dwadzieścia lat? Czy nie powinniśmy zrobić czegoś więcej z naszym życiem, niż tylko uprawiać jogging, pracować i chodzić na plac zabaw, grillować w weekendy, a na wakacje wyjeżdżać na Sylt? Czy nie należy wycisnąć z życia wszystkiego, co jest do wyciśnięcia? Dać porwać się przygodzie, pozwolić sobie na coś podniecającego?

Pewnego wieczoru właśnie w takim nastroju wrócił do domu Tobi. Odchrząknął i oznajmił:
Wiesz, jest świetna praca w Szanghaju.
A teraz byliśmy w tym wielkim mieście, bez walizek i szczoteczek do zębów. Przy wyjściu z terminalu kłębili się kierowcy z tabliczkami, na żadnej nie widniał jednak napis „Mr. i Mrs. Collée”. Nie czekał też na nas żaden pokój w hotelu. Jak się później okazało, agencja przeprowadzkowa, która miała wszystko zorganizować, zapomniała o nas. W ramach przeprosin otrzymaliśmy krótki esemes: „Sorry”. A potem wiadomość, że dopiero ostatniego dnia naszego pobytu możemy zacząć ustalać sprawy związane z domem i przedszkolem, gdyż wszystkie oferty zostały wcześniej wyprzedane przez współpracowników.
Dzięki darowi przekonywania udało nam się nakłonić zarządzającego renesansowym hotelem, by pozwolił nam nocować w pokoju dla kierowców, z oddzielnymi łóżkami. Potem ruszyliśmy na miasto, kupić to, czego najbardziej potrzebowaliśmy, czyli dezodoranty, bieliznę, krem do twarzy oraz szczoteczki do zębów. Nie wiedzieliśmy przecież, kiedy odnajdzie się nasz bagaż.
Naprzeciw hotelu neonowy napis mrugał zachęcająco: „Friendship Store”. Niegdyś obcokrajowcy mogli robić zakupy w Chinach tylko w państwowych sklepach ze specjalnymi pozwoleniami walutowymi. Niektóre z nich jeszcze działały, będąc reliktem przeszłości. Niestety, to samo można było powiedzieć o sprzedawanych w nich towarach, które zdawały się pochodzić z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku.
Udaliśmy się więc na ulicę Nanjing. Jednak i tu ponieśliśmy klęskę. Wprawdzie znaleźliśmy stosy kremów, ale zwyczajnie ich nie sprzedawano. Chińczycy ich nie używali.
Byli tacy, którzy twierdzili, że nacja ta nie wydziela potu, inni natomiast przekonywali, że chiński pot nie śmierdzi, a wynika to z odpowiedniej diety. Po odwiedzeniu czterech centrów handlowych i trzech supermarketów, dwóch przejażdżkach taksówką i jednej podróży metrem mogłam powiedzieć tyle, że ani jedno, ani drugie nie było prawdą, a Chińczycy powinni polubić kosmetyki osłabiające nieprzyjemny zapach ciała.

Tobi odczuwał pewną satysfakcję, gdyż miał w Chinach do spełnienia misję. Jego pracodawca, międzynarodowy koncern, wysłał go, jak to się ładnie mówi, aby przybliżył Chińczykom zachodni sposób pielęgnacji ciała. Inaczej mówiąc, miał przekonać obywateli tego państwa, by kupowali produkty, o których myśleli, że ich nie potrzebują.
Główną atrakcją dnia okazały się ulegające biodegradacji tampony sprzedawane w japońskim supermarkecie. Nie znaleźliśmy natomiast ani butów dla Tobiego, który nabawił się okropnych pęcherzy – przy rozmiarze czterdzieści pięć kapitulował każdy sprzedawca, ani spodni, które sięgałyby mu przynajmniej do kostek. W zamian kupiliśmy majtki Calvina Kleina po pięćdziesiąt centów za sztukę. Okazało się też, że za jedyne dwadzieścia euro mogę się ubrać od stóp do głów. Dla kobiety, która miała krótkie nogi, małe piersi i słabość do kopii sukienek Marca Jacobsa, Szanghaj był rajem.
Ponieważ do końca tygodnia nikt nie zamierzał się nami zajmować, postanowiliśmy pooglądać przedszkola na własną rękę. Trafiliśmy do placówki Montessori, gdzie stojąc w observation room, sali obserwacji, ciemnym, wyłożonym lustrami pomieszczeniu, prawie się załamałam. Kontakty z rodzicami ograniczano tu do minimum, na maluchy można było patrzeć jedynie przez lustra. Dzieci, zarówno chińskie, jak i innych narodowości, wmaszerowawszy w karnym rządku do pokoju zabaw, w milczeniu dostawały puzzle i gry do zabawy. Wydawały się milczącymi żołnierzykami. W myślach zobaczyłam naszego małego dzikiego trzmiela, jak stoi między nimi i szlocha.
Tak naprawdę to ja szlochałam, stojąc za szybą, dopóki Tobi nie wyprowadził mnie delikatnie z pomieszczenia.
Zanim ostatniego dnia spotkaliśmy naszą agentkę od przeprowadzki, zdążyliśmy znaleźć nieuporządkowane, ale sympatyczne przedszkole, w którym, mieliśmy taką nadzieję, nasza córka przeżyje tylko niewielki szok kulturowy. Potem poświęciliśmy się poszukiwaniu domu. W Szanghaju expats, jak powszechnie nazywa się expatriates, emigrantów, mają trzy możliwości mieszkaniowe. Pierwsza to ogrodzone osiedle na obrzeżach miasta z identycznymi domami zbudowanymi specjalnie dla obcych. Druga – wynajęcie mieszkania w kompleksie wieżowców w centrum, z portierem i innymi cudzoziemcami jako sąsiadami. Trzecia możliwość to wynajęcie starego lanehouse’a, chińskiej odmiany szeregowca, tyle że węższego i wyższego niż w Europie, na którejś z małych uliczek dawnej dzielnicy francuskiej, gdzie obcokrajowcy raczej nie mieszkali. Ta opcja wydała się nam najbardziej interesująca. Nie ma przecież sensu jechać za granicę, by znaleźć się na niemieckim osiedlu.

Firma Tobiego przeznaczyła na wynajem mieszkania dość dużą sumę. Przed podróżą snuliśmy więc plany o znalezieniu domku z basenem. Na miejscu okazało się, że za cenę willi w hamburskim Elbvororte w Szanghaju można dostać co najwyżej ciemną norę na parterze drapacza chmur. Nadające się do zamieszkania domy o zachodnim standardzie, jak to ładnie nazywano, czyli z niezagrzybionymi łazienkami, elektrycznym ogrzewaniem i oknami dającymi się zamknąć, nie schodziły poniżej czterech tysięcy euro za miesiąc. Nagle mój podróżniczy zapał osłabł. Na tak wiele przygód nie byłam przygotowana. Jak się urządzić? Jak żyć? Czy nie wyrządzimy krzywdy córce? I sobie. Czy nie zrezygnować?
Ale wrócić z podkulonym ogonem?
Tobi potrząsnął głową.
Poddać się, nie spróbowawszy?
Nie, ja też tego nie chciałam.
Siedzieliśmy w małej francuskiej winiarni i piliśmy trzecią lampkę przecenionego bordeaux. Była dziesiąta wieczór. Za dwanaście godzin nasz samolot miał odlecieć do Niemiec. Nie znaleźliśmy domu.
Na zewnątrz przechadzała się chińska rodzina – dzieci ubrane były w wywatowane piżamy z nadrukiem Kubusia Puchatka. Rodzinę próbowały wyprzedzić młode Chinki, które potykały się na swoich błyszczących dwudziestocentrymetrowych szpilkach. Tuż za nimi szła dziewczynka, której nos zdobiła szeroka plastikowa klamerka. Najwidoczniej miała ona nadać chińskim nozdrzom zachodni kształt. Czułam się, jakby przeniesiono mnie na inną planetę. Nie na drugi koniec świata, ale na Księżyc. Siedzieliśmy w małym księżycowym barze przy stole przy oknie i umieraliśmy ze strachu.

 
Wesprzyj nas