Kolejny tom cyklu głośnych powieści Izabeli Czajki-Stachowicz. Dalsze losy bohaterki Małżeństwa po raz pierwszy i Nigdy nie wyjdę za mąż.
Czy kapelusik schowany ukradkiem do sarkofagu w Luwrze nasiąknie mądrością dziejów? Co czytali polscy robotnicy we Francji? Jak można zarobić na ciepły posiłek w wielkim mieście? Kogo kochała Kiki – legenda Montparnasse’u? I dlaczego nawet w najdroższym pokoju we francuskim hotelu nie ma pościeli? Przedwojenny Paryż, młodzi artyści z różnych stron świata, ale przede wszystkim ona – słynna już wtedy Bella, modelka Kislinga, przyjaciółka Czyżewskiego, muza Gombrowicza i Witkacego, której Chaim Soutine nosił walizki.
Bella dotarła do Paryża w 1924 roku i od razu uznała to miasto za najpiękniejsze na świecie – choć początki nie były łatwe i póki nie dostała pracy w piśmie „Polonia”, zdarzało jej się głodować. Po niemal pięćdziesięciu latach leciwa mieszkanka Mokotowa po trzech zawałach, oddzielona od przedwojennego Paryża traumą II wojny światowej, wspomina tamten czas z niepowtarzalną swadą i dowcipem.
Właściwie to było tak. Przyjechałam, usiadłam w „Rotonde” z największym wewnętrznym przekonaniem, że to jest z góry przeznaczone mi jedyne miejsce na świecie, gdzie mogę być naprawdę szczęśliwa. Właśnie tu, na rogu boulevard Montparnasse i boulevard Raspail, tu, na tym skrzyżowaniu dwóch ulic, przy żelaznym stoliku i na składanym żelaznym krześle, objawiło mi się moje błogosławione miejsce na tej ziemi. Nareszcie odnalazłam! Tu przecież jest mój właściwy dom i nie chcę innego. Nigdy w życiu nie czułam się tak wolna i szczęśliwa. Poczucie tej radosnej wolności uderzało mi do głowy jak alkohol.
(fragment)
Izabela Czajka-Stachowicz – ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Pięknych w Paryżu. Przyjaciółka i muza Witkacego, Gombrowicza, Iwaszkiewicza, rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego, muza artystów. Debiutowała w 1937 roku reportażem Moja podróż: Szlakiem Południa, wydanym pod pseudonimem Iza Bell. Pamiętana jest przede wszystkim jako autorka rozchwytywanych opowieści autobiograficznych – cyklu wspomnień, beletryzowanych i pełnych humoru, w których opisuje wiele postaci polskiej sceny kulturalnej. Pisze również o swoich podróżach po Europie, Afryce, Azji i Ameryce, a także o przeżyciach wojennych.
Izabela Czajka Stachowicz
Dubo… Dubon… Dubonnet
Wydawnictwo W.A.B. 2012
Zaloguj się i skomentuj. Pośród autorów komentarzy losujemy nagrody książkowe.
Zobacz więcej informacji
Przeraźliwie gwizdała lokomotywa… para przysłoniła wszystko – i dworzec, i odprowadzających mnie obu przyjaciół. Poprzez tę gęstą kotarę słyszałam wciąż głos Władka Broniewskiego:
– Uszy do góry, Bella.
– A nie daj się – wtórował mu Bruno Jasieński. – Trzymaj się! Do zobaczenia.
Pociąg drgnął i powoli ruszył – dym opadł – uśmiechałam się do obu, widziałam ich twarze za szybą. Chciałam powiedzieć coś bardzo ważnego… coś, co by zabrzmiało jak fanfara triumfu, ale krzyknęłam tylko: – Początek podróży!… – obaj parsknęli śmiechem – nie zrozumieli, widziałam z daleka powiewający szalik w czerwoną kratkę Brunona, wspięłam się na palce… ten szarozielony kapelusz to chyba Władka. Zwrotnica… szeroka aleja rozbiegających się szyn… Warszawa została poza mną. Salamandrze znowu udało się zbiec… tym razem Król węży już jej nie dopadnie.
Wtulona w róg przedziału, osłonięta płaszczem, zaciskałam pięści. – Chciał mnie sprzedać!! za pieniądze! Za pieniądze chciał mnie sprzedać kamienicznikowi z dziurkami na nosie! A taki był dla mnie dobry. Nigdy nikogo na świecie tak nie kochałam jak jego, mojego tatusia!
W ciemnym przedziale świeciła się u samego stropu maleńka niebieska żarówka. Mogłam się położyć, bo razem ze mną siedziało tylko jakieś małżeństwo. Starsza pani, szczupła i wątła, w czarnym toczku na siwych włosach, o chorowitej cerze, z nieukrywanym lękiem w oczach, była w ustawicznym ruchu – to ściągała jakieś walizki, to otwierała i zamykała neseser i torby wiszące razem z płaszczami, to znowu sprawdzała jakieś papiery w pugilaresie – natomiast mąż jej siedział nieruchomo, wpatrując się w nieprzejrzaną ciemność za oknami.
Udawałam, że drzemię. Chciałam, jak to zwykle bywa w pociągu, kiedy człowiek nie przynależy jeszcze do żadnego miejsca, uporządkować minione w jakąś logiczną, powiązaną całość. Cokolwiek było – powinno mieć jakiś dalszy ciąg. Jechałam do Paryża, ale przecież musiałam uregulować sprawę z Robertem Berény. Zaangażowałam się… on był poważnym, uczciwym i lojalnym człowiekiem – nie mogłam gwizdnąć na niego i popędzić dalej. Trzeba to w jakiś ludzki sposób załatwić. Teraz pojadę do niego, ale w Berlinie za nic nie zostanę. Już od miesięcy śnił mi się po nocach Paryż. Czasami – wydawało mi się nawet – słyszałam daleki jego głos…
Starsza pani uprzejmie częstowała mnie herbatą z termosu. – O dziękuję, bardzo dziękuję, ale nie mam pragnienia… może później – odpowiedziałam. Małżonek pani nadal wpatrywał się w ciemność, miał szarozieloną kamizelkę, krótko na jeża ostrzyżone białe włosy. Pani znów wspięła się na ławkę do siatki z bagażem, chciała zdjąć jakąś paczkę w czarnym papierze, przewiązaną sznurkiem.
– Przestań się wreszcie kręcić, usiądź na d… i siedź. Po co znowu chcesz rozwiązywać tę paczkę… Do cholery ciężkiej, ani chwili spokoju.
O, te słowa sprawiły na mnie wrażenie. Niecodzienne i zaskakujące. Pan w szarozielonej kamizelce nieporuszenie tkwił w oknie – czułam, jak starszej pani łzy kręcą się w oczach. „Ty wstrętny, ordynarny dziadygo” – powstrzymywałam okrzyk. Starsza pani odwracała ode mnie oczy – mój Boże, jakże musiała się wstydzić.
Pociąg nie zmieniał rytmu – łomotał – łoskotał – trząsł się i melodyjnie coś wystukiwał. Usypiałam ukołysana rytmem, budziłam się, kiedy za oknem rozbłyskiwały światła mijanych stacji. Leżałam, tuląc głowę do mojego domowego jaśka, z nogami wyciągniętymi wzdłuż kanapki. Starszy pan też spał na leżąco, tylko jego drobna, wątła żona, skurczona, półsiedząc, usnęła u jego nóg, Na granicy niemieckiej weszli celnicy – nie oglądali nawet walizek – resztę nocy przespałam – śnił mi się Robert… malował mi nos pędzlem umazanym w cynobrze – mówił „siedź na d… i nie ruszaj się”… Czy to możliwe, aby on do mnie tak mówił? – dziwiłam się we śnie.
Rano byłam w Berlinie, Robert czekał na peronie, miał rozradowaną minę. – Będziesz mieszkała w pensjonacie na Luitpoldplatz – pół minuty ode mnie.
Cieszyłam się i chaotycznie opowiadałam o śnie, ale niczego nie rozumiał. Pojechaliśmy do pensjonatu, gdzie niecierpliwie rzuciłam się w jego ramiona. Dopiero wieczorem poszliśmy na Nollendorfplatz, żeby zjeść porządny obiad. Robert nie rozumiał tych „wyższych” powodów mojego wyjazdu do Paryża.
– Dummheit – powiedział – sztuką możesz się tutaj zająć. Galerii jest do diabła i trochę, możesz oglądać Chagalla, Cézanne’a, Gauguina w Berlinie. Nie rozumiem słowa „klimat”. Nie jesteś malarką i to ci wcale nie jest potrzebne. A może… może łakniesz nowych przeżyć? Może szukasz nowej miłości? Powiedz mi otwarcie i szczerze. No?
Zaprzeczałam… przysięgałam – nie rozumiał – nie chciał zrozumieć, nie wierzył w wezwanie Paryża. Nie wierzył, że Paryż zawołał mnie wielkim głosem – Donnerwetter noch einmal. Hier wirst du bleiben, hier habe ich eine gewisse Klientele. Du brauchst kein Geld von deinem Vater .
Przyczaiłam się – dobrze, dobrze – zrobię wszystko, co zechcesz. Kochany jesteś, zostanę z tobą w tym okropnym, koszmarnym Berlinie… naturalnie, tak będzie lepiej. Słowami nie potrafię do niego trafić – co tu robić?
Dni stawały się coraz krótsze… Zmierzch zapadał o czwartej po południu – chodziliśmy na dalekie spacery, z których wracałam zmęczona i zmarznięta. Lucas Tichany co dzień przychodził do pracowni, bełkotał – wydawał dźwięki coraz gwałtowniejszej intonacji – raz zerwał swój granatowy beret z głowy i podeptał go. Rzeczywiście, niemowa pasjonat to nie jest takie sobie zwykłe zjawisko.
Kiedyś poszliśmy na spacer z Lucasem, bo Robert nie mógł tego dnia odejść od sztalug. Powiedziałam, że chciałabym pojechać do Paryża. Zrobiło to na Lucasu widoczne wrażenie, stanął na ulicy i wygłosił jakąś dziwaczną przemowę – prócz słowa „Paricz”, powtarzanego co parę sekund, niczego niepodobna było zrozumieć. Wskazywał palcem na swoją pierś, to znów walił się kułakiem w głowę, jego małe oczki rzucały ognie – pienił się i podskakiwał: – Bella… Paricz… Paricz – w pewnej chwili zostawił mnie samą i pognał przed siebie.
W moim pensjonacie na Luitpoldplatz wszystko szło jak w uregulowanym zegarku. Pani kierowniczka była uprzejma, pokojowa czysta, spokojna i bardzo dbająca o porządek. Rano do łóżka dostawałam kawę z mlekiem, na obiad przychodził Robert. Wikinga Eggelinga, Gerharda Eislera, Hausmana, Hansa Arpa, Stiffersa i pozostałą paczkę rzadziej widywałam – unikałam bowiem Hansa Richtera – wstydziłam się tego, co się stało.
I wreszcie nadszedł dzień, kiedy spakowałam swoje rzeczy do walizki – pokojowa odniosła mi z prania bieliznę – pieniędzy miałam więcej niż w dniu przyjazdu z Warszawy. Robert był hojny, mogłam brać z jego portfela, ile chciałam. Dla swojej obrony muszę stwierdzić, że nigdy nie przekraczałam dziesięciu marek. Nieraz się gniewał! Das ist kindisch, du läufst ohne Geld, mach keine Dummheit, nimm zwei hundert – jetzt verdiene ich ganz gut – vorige Woche habe ich zwei Bilder verkauft… Ale nie umiałam brać pieniędzy, uważałam, że to w jakiś sposób jest „niewłaściwe”.
O godzinie dziewiątej z minutami wieczorem z Bahnhof am Zoo odjeżdżał pociąg do Paryża.
Miałam wykupione miejsce w wagonie sypialnym. Zatelegrafowałam do Zamoyskiego: „W czwartek o szóstej Gare du Nord – Bella”.
A w środę po obiedzie, naturalnie niczego nie domyślając się, Robert zaproponował mi pójście na spacer do Tiergartenu. W parku, mimo wczesnej pory dnia, zapadł zmierzch, mżył drobny deszcz. Szliśmy szeroką aleją – liście kasztanów szeleściły pod nogami, zbutwiałe i czarne przylepiały się do podeszew pantofli, między zwisającymi liśćmi rozcapierzonych gałęzi bieliły się okrągłe, mleczne kule słabo jarzącego się światła – zapach wilgotnej ziemi, powiędłych liści i tego siąpiącego cieniuteńko deszczu przesłonił cały świat. Palto Roberta było włochate… dotykałam policzkami mokrej, kosmatej powierzchni materiału. „O, mój Boże – myślałam – taki dzień, jakby już wszystko dobiegało końca… i świat, i życie”.
Gdzieś z daleka dochodziły przytłumione dźwięki klaksonów, daleki gwar miasta. Wąchałam świat poprzez zapach zwiędłych liści, poprzez mgłę, deszcz i mokre, włochate palto Roberta. Do głębi przejmujący zapach – zapach smutku.
– Jetzt gehen wir in ein schöhnes Kaffeehaus. Pójdziemy sobie teraz do jakiejś pięknej, jasnej kawiarni, wypijemy dobrą kawę – sama wybierzesz przy bufecie ciastka, posłuchamy muzyki.
„Przecież powinnam jeszcze wpaść do pensjonatu po walizki” – myślałam.
Powoli szliśmy w stronę Kaiserdammu.
– Nie widziałaś jeszcze, jak po skończeniu wygląda portret Istvana Varro. Nie chciałabyś po kawie pójść ze mną? Mam go na sztalugach.
– Robert! Przecież on jest już skończony od lat… stał za dziesiątkami innych płócien, odwrócony do ściany… Przecież jeszcze zanim się poznaliśmy, rzuciłeś ten realizm – to dziwne, że znowu wróciłeś do tego.
Robert gniótł w palcach papierosa, wzrokiem błądził po drutach telegraficznych.
– Mutti (zawsze w przypływie czułości tak mnie nazywał), Mutti, nigdy żaden obraz nie jest ostatecznie skończony. Rozumiesz?
(Jeżeli w takim tempie będziemy szli, to ja nigdy nie dojadę do Paryża!)
– Robert! Strasznie zmarzły mi nogi… proszę, weź taksówkę, chciałabym już być w tej jasnej, ciepłej sali. Rozumiem już – obraz nigdy nie jest ostatecznie skończony…
Siedzieliśmy w kącie rzęsiście oświetlonej kawiarni. Robert zostawił w garderobie mokre, włochate palto. Jak to dobrze, że kobiety nie muszą zostawiać płaszczy w szatni. Rozpięłam płaszczyk i usiadłam naprzeciw niego… Palił papierosa i znowu pewno myślał o portrecie Istvana Varro – wąsatego, starszego pana w szlafroku.
– Teraz pójdę wybrać ciastka – wydało mi się, że głos miałam taki sam jak zawsze.
– Dobrze, a dla mnie weź kawałek szarlotki…
Już byłam chyba trzy kroki od stolika, a tu:
– Czekaj – czekaj… – Przystanęłam, serce waliło na alarm. – Co ja chciałem powiedzieć? Tak. Kawałek szarlotki i ciastko z serem. Wiesz jakie? Francuskie z serem.
– Dobrze – wykrztusiłam – bardzo dobrze, francuskie z serem.
I nie zatrzymując się, przeszłam prędkim krokiem koło bufetu, rozchyliłam ciemnoczerwoną kotarę, przebiegłam koło szatniarza, sprawdzającego jakieś numery wyryte na okrągłych blaszkach, a kiedy zamknęłam wyjściowe drzwi, znalazłam się znowu we mgle, deszczu i ciemnościach.
– Prędko, prędko Luitpoldplatz numer trzeci… i poczeka pan pod bramą, za chwilę wrócę z walizkami…
Piętnaście minut trwała jazda na dworzec. Tragarz szedł z walizkami przede mną. Deszcz rozpadał się na dobre, były to już nie ostre igiełki, lecz duże krople. Och, wszystko jedno, i tak za chwilę usiądę w ciepłym, suchym przedziale, w pociągu, z którego wysiądę na Gare du Nord w Paryżu.
Tym razem jechałam sama – był to przedział sypialny pierwszej klasy – tak, pieniądze to jednak dobra rzecz. Powleczenie pachniało krochmalem, mydłem i czystością, odsunęłam prześcieradło i usiadłam. Jeszcze siedem minut do odejścia pociągu. No, ale zdążyłam – i nagle zobaczyłam Roberta w tej rzęsiście oświetlonej kawiarni na Kaiserdamm, jak niespokojnie patrzy w stronę bufetu.
– Poszła po ciastka… już przecież minęło pół godziny, i nie wraca? Może zachorowała? Może zemdlała?
Och, żeby już ten pociąg ruszył. Od szatniarza się dowiedział, że wyszłam? Ale przecież szatniarz był tak zajęty tymi numerkami na blaszkach, że mógł mnie nie dostrzec.
Do drzwi ktoś zapukał. – Proszę – powiedziałam, a gardło miałam ze strachu tak ściśnięte, że słowa nie mogły się przedostać.
Wszedł mały człowiek w mundurze, na otoku czapki miał napis „Mitropa”.
– Czy szanowna pani zechce zjeść kolację, czy zarezerwować miejsce? – Podał mi różowego koloru bilet.
– Proszę – wyjąkałam.
Minęło jeszcze parę minut – pociąg powoli ruszył, wyszłam z przedziału i stanęłam w przejściu przy oknie.
Na dworcu działy się zawsze te same odwieczne sprawy. Zawiadowca stacji w zielonym mundurze – tłumy ludzi żegnających odjezdnych – przysadzista kobieta w białym fartuchu na palcie przy błyszczącym niklem wózku… „Frankfurter Würstchen”. Szklany kiosk z gazetami, szklany kiosk z owocami – złociste kule pomarańczy – i wielkie napisy wiszące na stalowych uchwytach: „Bahnhof am Zoo”. Jeszcze trochę świateł, jeszcze trochę Berlina, a potem ciemność bez kresu. Wilgotna, ociekająca wodą noc.
Poszłam do wagonu restauracyjnego. Poprosiłam o jajecznicę, bułki i masło, potem napiłam się ohydnej, lurowatej herbaty i zabrawszy ze sobą butelkę wody mineralnej, wróciłam do przedziału. Aż dziwne, jak dobrze pamiętam tamtą noc. Jasnożółta piżama od tatusia – jedwabna, bladożółta z białym oblamowaniem – i zapach „Jackie” Guerlaina. Nie miałam ani książki, ani gazety. Zgasiłam światło i poddałam się rytmowi pociągu.
Jak długo on tam czekał na szarlotkę i sernik? Nędznico! Łajdaczko! Kretynko! Czy już do końca życia będę musiała się wstydzić? I co sobie właściwie przy tym myślisz, pozbawiony mózgu czerepie? Jak mogłaś! Jak mogłaś zostawić go przy stoliku kawiarnianym i prysnąć? Paryż cię woła? A jak cię zawoła Kalkuta? A jak cię zawoła biegun południowy? Nieszczęsna idiotko, pozbawiony skrupułów, poroniony stworze człowieczy. Brzydzę się sobą. Nienawidzę siebie! A zapowiadałam się na uczciwą kobietę… miałam aspiracje… filozofia… polonistyka… historia sztuki. Zaczęłam płakać. Z początku cicho i żałośnie, a potem coraz gwałtowniej, aż rozryczałam się jak w dawnych, najdawniejszych czasach. Łomot wagonów, trzaskanie żelastwa szczęśliwie zagłuszały wydawane przeze mnie jęki.
– Dobry był dla mnie, za dobry. Wszyscy są dla mnie za dobrzy… uu… uu… uu – o, Boże! Jaka ja jestem nieszczęśliwa! Inne wychodzą za mąż, rodzą dzieci. Cieszą się szczęściem domowym, są wierne z potrzeby serca, tworzą następną generację, bo przecież tak chce natura. Żyją zgodnie z prawem boskim – a ja? Wyrzutek społeczeństwa – pomiot diabelski, nie chcę mieć męża… nie chcę mieć dzieci… nie chcę domowego szczęścia. Za nic nie chcę tworzyć następnej generacji! Boże, zmiłuj się nade mną, jestem obrzydliwą egoistką! Przysłoniłam głowę kołdrą, odcięłam się ostatecznie od całego świata i z mokrą od łez twarzą zasnęłam.
Teraz mi się wydaje, że płacz to bardzo zdrowe odprężenie. Płacz, jak deszcz, odświeża człowieka. Jak nie ma innej rady, dobrze jest wyrzucić z siebie wszystkie trucizny kanalikami łzowymi.
Zielona butelka mineralnej wody nakryta szklanką jak przezroczystym turbanem robiła do mnie grymasy – wykrzywiała się i jazgotała coś zupełnie niezrozumiałego. – Jesteś butelką wody mineralnej i nie wolno ci się do mnie wykrzywiać – jak będę miała pragnienie, to naleję sobie do twojego kapelusza wody i napiję się.
– Czemu udajesz, że mnie nie rozszyfrowałaś? – usłyszałam wyraźnie. Doskonale wiesz, że jestem czarownicą, i zamierasz ze strachu – bo także wiesz, że po to tu jestem, żeby ci zrobić coś okropnego.
Rzeczywiście wszystko to wiedziałam i umierałam ze strachu.
Drzwi przedziału otworzyły się i weszło trzech umundurowanych mężczyzn: – Passeport, s’il vous plaît . – Drżącymi rękoma sięgnęłam po torebkę, mimo woli spojrzałam na butelkę, wykrzywiła się szatańsko i pokazała mi zielony język. Drżącymi rękoma wyciągnęłam paszport z torebki i podałam najbliżej stojącemu. Pochylił się i zaczął przewracać kartki. Widziałam już na pewno, że wszystko stracone. Czarownica pękając ze śmiechu zrobiła do mnie okropnego zeza.
– Regardez-moi. Qu’es-tce-que-c’est?! – krzyknął dziwnie umundurowany francuski celnik, miał bowiem na czapce wielką kitę z piór. Pozostali, również z pióropuszami na głowach, pochylili się nad moim paszportem. Jeden z nich nosił krótką, bladozieloną brokatową pelerynkę. Podali mi paszport… – Co to znaczy – powtórzył pierwszy – nie ma francuskiej wizy. Niech pani spojrzy. Co to znaczy?
Zdrętwiałam z przerażenia – wizy francuskiej nie było – zamiast wizy leżały trzy zasuszone fiołki.
– Proszę panów – krzyknęłam – proszę panów – to ona! Ona ukradła mi wizę i położyła na to miejsce zasuszone fiołki – ona jest czarownicą – patrzcie! patrzcie! jak się wykrzywia! – Butelka skromnie i jak gdyby nigdy nic stała na stoliku.
– Passeport, s’il vous plaît. – Nieprzytomna odsunęłam zasuwkę – do przedziału weszło trzech umundurowanych celników – nie mieli pióropuszy ani żaden z nich nie nosił bladozielonej brokatowej pelerynki. Tak jak przed chwilą, we śnie, drżącymi rękoma sięgnęłam do torebki – z ukosa spojrzałam na butelkę.
Przyłożyli pieczęć. – Merci – dotknęli palcami czapek i już ich nie było.
Teraz dopiero przy pełnym świetle elektrycznym zdjęłam z głowy czarownicy szklankę i napełniłam wodą – banieczki prysnęły mi w nos. – To jest już ostatnia twoja sztuka – powiedziałam, obcierając twarz. – Ostatnia, bo za chwilę wyrzucę cię za okno, tyle mi strachu napędzić, nie tylko skraść wizę, ale na jej miejsce położyć trzy zasuszone fiołki.
Z trudem otworzyłam okno, wychyliłam głowę, wiatr uderzał mnie w twarz, deszcz nie padał, dla rozmachu pokręciłam ręką i daleko cisnęłam butelkę-czarownicę. Wśród płynących białych chust na niebie migotały malutkie gwiazdy. Chłód – radosny chłód uchodzącej nocy – przeniknął mnie na wskroś. Zatrzasnęłam okno, pod kocem odnalazłam słodkie ciepło.
Ot, i przekroczyłam granicę Francji. Niechaj mi będzie pozdrowiona! Popatrzcie, popatrzcie, dobrzy ludzie – pięćdziesiąt lat mija od tamtego wieczoru – pół wieku – naturalnie, jak na odcinek czasu w ogóle to niewiele, ale jeśli mierzyć rozpiętością życia człowieka, to przecież – to przecież nie tak znowu mało. Entuzjastycznie powitałam Paryż! Tak zresztą zawsze witałam Francję. Ile razy? Już chyba nie potrafię zliczyć – na lotnisku Orly i le Bourget, lądując w Rouen, Hawrze, Dunkierce, wychodząc z ekspresu na Gare du Nord. Za każdym razem kiedy stopą dotykałam ziemi francuskiej, serce przepełniała cudowna słodycz. A teraz – siedząc w fotelu przy zaśnieżonym oknie, w moim małym mieszkaniu na Mokotowie, z bolesnym skurczem uśmiecham się i pozdrawiam cię już z daleka, o najpiękniejsze, najmądrzejsze, jedyne miasto na kuli ziemskiej! Teraz kiedy w tym bujnym, szalonym życiu… życiu marynarza, włóczęgi, pijanego słońcem i miłością żołnierza, poznałam wszystkie wspaniałe miasta Ameryki Północnej i Południowej, kiedy posmakowałam wszelakiego wina w tawernach Hiszpanii, Włoch, Grecji, Jugosławii, Maroka, kiedy znany mi jest czar oceanów, mórz, olbrzymich rzek, fiordów i wysp, stepów, wodospadów, pustyni i prerii i kornie chylę głowę przed wspaniałościami tego świata… – zawsze i do końca dni moich Paryż pozostanie najukochańszym miastem na kuli ziemskiej!
Na dobry sen czytam sobie, dziękuję za fragment uroczej opowiastki. Moja kicia zwinięta na kolanach mruczy, słodka północ. Pozdrawiam Nocnych Marków z Ostródy.