A gdybyśmy tak mogli przeżywać nasze życie raz za razem, żeby wreszcie zrobić to jak należy? Czy to nie byłoby wspaniałe?


W 1910 roku, podczas szalejącej w Anglii śnieżycy, przychodzi na świat dziewczynka. I umiera, zanim zdąży zaczerpnąć pierwszy oddech. W 1910 roku, podczas szalejącej w Anglii śnieżycy, rodzi się ta sama dziewczynka. I żyje, snując swoją opowieść.

Jak by to było, otrzymać od losu drugą szansę? A potem trzecią? Mieć nieskończoną liczbę możliwości, aby przeżyć swoje życie? Czy za którymś razem udałoby się ocalić świat przed przeznaczeniem, jakie jest mu pisane? I czy ktokolwiek chciałby to w ogóle uczynić?

Czytelnik podąża tropem Ursuli Todd, która raz po raz przeżywa najbardziej dramatyczne wydarzenia pierwszej połowy dwudziestego wieku.

Dowcip i wrażliwość Kate Atkinson pozwalają odnajdywać urok nawet w najbardziej ponurych momentach naszej historii, a jej niezwykły talent pisarski sprawia, że przeszłość ożywa wprost na naszych oczach.

Jej wszystkie życia to najwybitniejsza i najbardziej oryginalna powieść tej autorki, w której składa ona hołd temu, co najlepsze i najgorsze w człowieku.

Kate Atkinson, laureatka Nagrody Whitebread (obecnie Costa Book Award) w kategorii Książka Roku, przyznanej za jej debiutancką powieść Za obrazami w muzeum, jest cenioną przez krytykę autorką książek tłumaczonych na całym świecie. Bohaterem jej czterech bestsellerowych powieści jest były prywatny detektyw, Jackson Brodie (Historie jednej sprawy, One Good Turn, When Will There Be Good News? oraz Started Early, Took My Dog).

Kate Atkinson
Jej wszystkie życia
Przekład Aleksandra Wolnicka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera 19 marca 2014

Bądźcie waleczni

Listopad, 1930

Owionął ją zaduch papierosów, powietrze było lepkie i wilgotne. Weszła do kawiarni prosto z ulewy; na futrach niektórych siedzących w środku kobiet wciąż drżały krople deszczu niczym delikatna rosa. Zastępy kelnerów w białych fartuchach sprawnie uwijały się po sali, zaspokajając zachcianki monachijczyków spragnionych kawy, ciasta i ploteczek.

Siedział przy stoliku w głębi lokalu, jak zwykle otoczony wianuszkiem zauszników i pochlebców. Wśród nich dostrzegła kobietę, której nigdy przedtem z nim nie widziała: platynową blondynkę z trwałą ondulacją i w mocnym makijażu – na pierwszy rzut oka aktorka. Blondynka w wyzywający sposób zapaliła papierosa; falliczna symbolika tego gestu nie budziła wątpliwości. A przecież wszyscy wiedzieli, że on woli kobiety nieśmiałe i skromne, najchętniej pochodzące z Bawarii. Te całe ich dirndle i podkolanówki, Boże, ratuj!

Stół uginał się od tamtejszych smakołyków, drożdżowych i serowych Bienenstich, Gugelhupf, Kasekuchen. On jadł kawałek tortu szwarcwaldzkiego. Przepadał za nim. Nic dziwnego, że miał taką ziemistą cerę, cud, że nie miał jeszcze cukrzycy. Odrażające, miękkie ciało (kojarzące się jej z surowym ciastem), zawsze ukryte pod ubraniem, nigdy nieeksponowane. Wyjątkowo niemęski mężczyzna. Dostrzegłszy ją, uśmiechnął się i uniósł lekko z miejsca na powitanie:
– Guten Tag, gnadiges Fraulein. – Jednocześnie wskazał jej krzesło obok siebie. Zajmujący je sługus natychmiast się poderwał i odszedł.
– Unsere Englische Freundin – przedstawił angielską przyjaciółkę blondynce, która wolno wypuściła z ust kłąb dymu i przyjrzała jej się bez szczególnego zainteresowania, by na koniec odpowiedzieć z berlińskim akcentem: – Guten Tag.
Odłożyła ciężką torebkę na podłogę obok krzesła i zamówiła gorącą czekoladę. Nalegał, aby spróbowała Pflaumen Streusel, placka śliwkowego z kruszonką.
– Es regnet – zauważyła tonem luźnej konwersacji. – Pada deszcz.
– Tak, pada – powtórzył z twardym akcentem. Roześmiał się, bardzo z siebie zadowolony. Inni przy stole także się roześmiali. – Brawo – pochwalił ktoś jego angielski. – Sehr gutes Englisch. – Był w dobrym humorze; z rozbawionym uśmiechem dotykał warg wierzchem palca wskazującego, jakby wystukiwał rytm jakiejś sobie tylko znanej melodii.
Placek okazał się wyśmienity.
– Entschuldigung – wymamrotała przepraszająco, sięgając do stojącej na podłodze torebki po chustkę do nosa. Rogi obszyte koronką, monogram z jej inicjałów: „UBT” – urodzinowy prezent od Pammy. Dyskretnie otarła z ust okruchy placka i schyliła się, żeby schować chustkę z powrotem do torebki, a przy okazji wydobyć ukryty w niej ciężki przedmiot. Stary wojskowy rewolwer ojca z czasów Wielkiej Wojny, model Webley Mark V.
Ruch przećwiczony setki razy. Jeden strzał. Wszystko odbyło się błyskawicznie, poza jedną chwilą, która niczym pęcherzyk powietrza zawisła w czasie, gdy wycelowała broń w jego serce, i wszystko jakby się zatrzymało.
– Fuhrer – powiedziała i czar prysł. – Fur Sie.
Siedzący wokół stołu wyszarpnęli z kabur pistolety i wycelowali je prosto w nią. Jeden oddech. Jeden strzał.
Ursula pociągnęła za spust.
Zapadła ciemność.

Śnieg

11 Lutego 1910

Mroźny powiew, lodowaty dotyk powietrza na świeżo obnażonej skórze. Nagle i bez uprzedzenia zostaje wyciągnięta na zewnątrz, a znajomy, wilgotny, tropikalny świat niespodziewanie znika bez śladu. Jest wystawiona na działanie żywiołów, jak obrana krewetka, wyłuskany orzech.
Nie oddycha. Cały świat sprowadzony do tego jednego. Do jednego oddechu.
Niedojrzałe płuca niczym skrzydła ważki niezdolne rozpostrzeć się w nieznanej atmosferze. Brak powietrza w zdławionej tchawicy. Brzęczenie tysiąca pszczół w maleńkim, pofałdowanym, perłowym uszku.
Panika. Tonąca dziewczynka, spadający ptak.

*

– Doktor Fellowes powinien już tu być – jęknęła Sylvia. -Dlaczego jeszcze nie przyjechał? Gdzie on się podziewa? – Krople potu na skórze, wielkie niczym perły. Czuła się jak koń u kresu morderczego wyścigu. Ogień w kominku w sypialni buzował jak w kotłowni na statku, a grube zasłony z brokatowej tkaniny były ciasno zaciągnięte dla obrony przed wrogiem – nocą, czarnym nietoperzem.
– Paniny mąż musiał utknąć w jakiejś zaspie. Okrutna dziś zamieć na dworze. Droga na pewno cała zasypana.
Sylvie i Bridget, samotne w swej męce. Służąca Alice pojechała odwiedzić chorą matkę, a Hugh oczywiście akurat teraz uganiał się za Isobel, swoją postrzeloną siostrą, gdzieś a Paris. Sylvie nie miała ochoty angażować do pomocy pani Glover, chrapiącej właśnie jak wieprz w swoim pokoju na poddaszu. Przypuszczała, że ta wzięłaby się za nią z werwą sierżanta przeprowadzającego musztrę. To dziecko trochę się pospieszyło. Sylvie spodziewała się, że tak jak inne przyjdzie na świat po terminie. Myślał indyk, i tak dalej.
– Ojej, proszę pani! – wykrzyknęła naraz Bridget – ona jest całkiem sina!
– Dziewczynka?
– Pępowina owinęła jej się wokół szyi. O Matko Przenajświętsza! Udusiła się, bidulka.
– Nie oddycha? Daj mi ją. Trzeba coś zrobić. Jak ją ratować?
– Och, pani Todd, już po niej. Umarła, zanim zdążyła sobie pożyć. Tak mi przykro, proszę pani, tak okropnie przykro. Ta maleńka już jest aniołkiem w niebie. Żeby tak pan Todd był tutaj! Jaka szkoda. Czy mam obudzić panią Glover?
Maleńkie serce. Bezradne, maleńkie serce bije jak szalone. Nagle nieruchomieje niczym spadający z nieba ptak. Jeden strzał.
Zapada ciemność.

Śnieg

11 Lutego 1910

-Na litość boską, dziewczyno, przestań latać jak kot z pęcherzem i przynieś tu zaraz wrzątek i ręczniki. Gdzieś ty się chowała? W lesie?
– Przepraszam, sir. – Bridget przepraszająco dygnęła, co najmniej jakby doktor Fellowes był samym następcą tronu.
– Dziewczynka, panie doktorze? Mogę ją zobaczyć?
– Tak, pani Todd, śliczniutka, zdrowiutka dziewczyneczka. – Sylvie pomyślała, że doktor Fellowes chyba trochę przesadził z tymi zdrobnieniami. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno byłoby go nazwać serdecznym. Miało się wrażenie, iż nic go tak nie irytuje jak zdrowie jego pacjentów, a już zwłaszcza ich narodziny oraz zgony.
– Udusiłaby się przez tę owiniętą wokół szyi pępowinę. Zjawiłem się w Fox Corner dosłownie w ostatniej chwili. – Doktor Fellowes uniósł w górę nożyczki chirurgiczne i z dumą zaprezentował je Sylvie. Były małe, zgrabne, z wygiętymi w górę ostrymi końcami. – Ciach, ciach – dodał. Z roztargnieniem – całkiem zrozumiałym, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności i towarzyszące im fizyczne wyczerpanie – Sylvie odnotowała w pamięci, że musi koniecznie sprawić sobie takie nożyczki, na wypadek gdyby podobna sytuacja powtórzyła się kiedyś w przyszłości (jakkolwiek było to mało prawdopodobne). Ewentualnie nóż – dobry, ostry nóż, który nosiłaby stale przy sobie jak ta mała rozbójniczka z Królowej Śniegu.
– Miała pani szczęście, że zdążyłem w samą porę – ciągnął doktor Fellowes. – Zanim śnieg całkiem zasypał drogi. Wezwałem położną, panią Haddock, ale podejrzewam, że utknęła gdzieś w okolicach Chalfont St Peter.
– Panią Haddock łupacz, jak gatunek ryby? – powtórzyła Sylvie, marszcząc brwi. Bridget wybuchnęła głośnym śmiechem, ale zaraz wymamrotała: – Proszę o wybaczenie, sir. -Sylvie pomyślała, że obie muszą być na granicy histerii. I nic dziwnego.
– Irlandzka hołota – mruknął doktor Fellowes.
– Bridget to tylko pomywaczka, sama jest jeszcze dzieckiem. Jestem jej bardzo wdzięczna. To wszystko stało się tak szybko. – Sylvia myślała o tym, jak bardzo chciałaby zostać teraz sama; nigdy jej się to nie udawało. – Chyba musi pan zostać u nas do rana, doktorze – dodała niechętnie.
– Tak, chyba rzeczywiście nie mam innego wyjścia – przyznał równie niechętnie doktor Fellowes.

Sylvie westchnęła i zaproponowała, żeby nalał sobie w kuchni kieliszek brandy. I może poczęstował się szynką z piklami. – Bridget się panem zajmie. – Chciała się go jak najszybciej pozbyć. Odbierał każde z jej trojga (trojga!) dzieci, a mimo to ani trochę go nie lubiła. To widok tylko dla męża, nie dla niego. Tymczasem to on ją obmacywał i grzebał tymi swoimi instrumentami w jej najdelikatniejszych i najbardziej intymnych miejscach (chociaż z drugiej strony, czy wolałaby, aby jej dziecko odbierała położna o nazwisku Haddock?). Lekarze od spraw kobiecych sami powinni być kobietami – niewielka szansa.

Doktor Fellowes zwlekał z odejściem, wydając półgłosem urywane polecenia i nadzorując mycie oraz opatulanie noworodka przez zaczerwienioną Bridget. Jako najstarsza z siedmiorga rodzeństwa Bridget umiała przewijać niemowlęta. Miała czternaście lat – o dziesięć mniej niż Sylvie, która w tymże wieku sama była jeszcze dzieckiem, zakochanym w kucyku zwanym Tiffinem. Nie miała pojęcia, skąd się biorą dzieci, więcej, jej własna noc poślubna okazała się dla niej sporym zaskoczeniem. Matka coś tam jej wcześniej napomykała, ale na zgłębianie szczegółów anatomicznych już nie starczyło jej śmiałości. W jej mniemaniu stosunki małżeńskie sprowadzały się do wspólnego podziwiania skowronków o świcie. Lottie była powściągliwą kobietą. Niektórzy powiedzieliby, że wręcz żyła w pewnym odrętwieniu. Jej mąż, a ojciec Sylvie, Llewellyn Beresford, był znanym w kręgach socjety malarzem, jednak w żadnym razie nie można by go uznać za członka artystycznej cyganerii. W ich domu nie tolerowano żadnej nagości ani dwuznacznych zachowań. Ojciec sportretował samą królową Aleksandrę, gdy ta była jeszcze księżniczką, i zawsze powtarzał, że to przemiła osoba.

Pan Beresford zajmował wraz z rodziną przyjemny dom w Mayfair, Tiffina zaś ulokowano w stajniach w pobliżu Hyde Parku. Później w trudnych chwilach Sylvie zdarzało się szukać pocieszenia w owej szczęśliwej przeszłości; wyobrażała sobie, że w rześki wiosenny poranek siedzi zgrabnie w damskim siodle, umieszczonym na szerokim grzbiecie kucyka kłusującego przez Rotten Row, podczas gdy drzewa mienią się barwnym kwieciem.
– Może miałaby pani ochotę na filiżankę mocnej, gorącej herbaty i świeżutką grzankę z masłem, pani Todd? – zagadnęła ją Bridget.
– Z przyjemnością.
Noworodek opatulony niczym egipska mumia został nareszcie przekazany Sylvie. Delikatnie pogłaskała brzoskwiniowy policzek. – Witaj, maleńka – rzekła, na co doktor Fellowes odwrócił się, żeby nie być świadkiem tak ckliwej sceny. Gdyby to od niego zależało, wszystkie dzieci od małego chowałyby się w spartańskich warunkach.
– No cóż, chyba rzeczywiście miło byłoby przekąsić coś na zimno – stwierdził. – Zostało może trochę tej wybornej warzywnej marynaty pani Glover?

Życie jak pory roku

11 Lutego 1910

Oślepiający promień słońca niczym lśniący srebrzysty miecz przeszył zasłony i obudził Sylvie. Przeciągała się jeszcze leniwie w pościeli z koronek i kaszmiru, gdy do sypialni weszła pani Glover, dumnie taszcząc przed sobą wielką tacę ze śniadaniem. Trzeba było naprawdę wyjątkowej okazji, żeby aż tak oddaliła się od swego królestwa. Na tacy stał wazonik, a z niego zwieszał się smętnie pojedynczy, na wpół zamarznięty kwiatek. – Ojej, przebiśnieg! -zawołała Sylvie. – Pierwszy kwiat, który ośmiela się wychylić nad ziemię swoją biedną główkę. Prawdziwy z niego bohater!

Pani Glover, według której kwiaty nie były zdolne do bohaterstwa ani – skoro już o tym mowa – w ogóle nie przejawiały żadnych cech charakteru, chwalebnych czy nie, była wdową, od kilku zaledwie tygodni zatrudnioną w Fox Corner. Przed jej nastaniem zatrudniano w kuchni kobietę o imieniu Mary, która ruszała się jak mucha w smole i stale przypalała pieczeń. Dla odmiany pani Glover zdarzało się serwować raczej niedogotowane posiłki. W zamożnym gospodarstwie rodziców Sylvie na gosposię wołano po prostu „gosposia”, pani Glover wolała jednak, aby się do niej zwracać: „pani Glover”. Dzięki temu mogła się czuć niezastąpiona. Mimo to Sylvie z uporem nazywała ją w myślach gosposią.
– Dziękuję, gosposiu. – Pani Glover powoli zamrugała powiekami jak jakaś jaszczurka. – To znaczy pani Glover -poprawiła się Sylvie.
Pani Glover postawiła tacę na łóżku i rozsunęła zasłony. Cóż za nadzwyczajna światłość, ani śladu czarnego nietoperza.
– Jak jasno – zauważyła Sylvie, osłaniając oczy dłonią.
– To przez ten śnieg – odparła pani Glover, kręcąc głową w sposób, który mógł wyrażać zarówno zachwyt, jak i niechęć. Zwykle niełatwo było wyczuć, co ma na myśli.
– A gdzie doktor Fellowes? – spytała Sylvie.
– Wezwali go do nagłego wypadku. Byk poturbował jakiegoś farmera.
– Co za okropność.
– Ludzie ze wsi przyszli i próbowali odkopać jego automobil, ale koniec końców musiał go podwieźć mój George.
-Ach – westchnęła Sylvie, jakby nagle zrozumiała coś, czego nie potrafiła wcześniej rozgryźć.
– I to mają być konie mechaniczne – parsknęła z pogardą pani Glover, zupełnie jak byk. – Tak to się kończy, kiedy człowiek próbuje polegać na tych nowomodnych maszynach.
– Mhm – mruknęła Sylvie, nie mając ochoty na kwestionowanie tak zdecydowanych poglądów. Była zaskoczona, że doktor Fellowes wyjechał, nie zbadawszy jej ani dziecka.
– Zaglądał tu, ale pani spała – wyjaśniła pani Glover.
Czasami Sylvie zastanawiała się, czy ich gosposia nie potrafi przypadkiem czytać w myślach. Co za przerażający pomysł.
– Oczywiście najpierw zjadł śniadanie – dodała pani Glover, zawierając w tym jednym zdaniu zarówno pochwałę, jak i przyganę. – Ten to ma apetyt, jak mi Bóg miły.
– Sama zjadłabym konia z kopytami – zaśmiała się Sylvie. Chociaż, rzecz jasna, nigdy by tego nie zrobiła. Pomyślała przelotnie o Tiffinie i ujęła srebrne sztućce, ciężkie jak broń sieczna, gotowa zabrać się do pikantnych cynaderek pani Glover. – Pyszności – powiedziała (to się dopiero okaże!), ale pani Glover już pochylała się nad leżącym w kołysce niemowlęciem („Tłuściutka jak prosię”). Sylvie zastanowiła się z roztargnieniem, czy pani Haddock nadal tkwi uwięziona przez śnieżycę gdzieś w okolicach Chalont St Peter.
– Podobno o mały włos nie umarła? – zagadnęła pani Glover.
-No cóż… – odparła Sylvie. Zycie i śmierć oddzielała taka cienka linia. Pewnego wieczoru, po paru kieliszkach wybornego koniaku, jej rodzony ojciec, portrecista londyńskiej socjety pośliznął się na isfahańskim dywaniku, pokrywającym podest schodów na pierwszym piętrze. Nikt nie usłyszał upadku ani krzyku. A przecież dopiero co zaczął malować portret hrabiego Balfour. Oczywiście nigdy go nie dokończył.

Później okazało się, że był bardziej rozrzutny, niż żona i córka mogłyby przypuszczać. Potajemny hazardzista, w całym mieście miał pozaciągane długi. Nie zadbał niestety o to, aby zabezpieczyć rodzinę na wypadek swojej nagłej śmierci, i wkrótce wierzyciele zaczęli oblegać ich przyjemny dom w Mayfair. Domek z kart, jak się okazało. Tiffin musiał zostać sprzedany, a jego odejście złamało serce Sylvie; jej rozpacz z tego powodu była o wiele większa niż po śmierci ojca.
– Myślałam, że jego jedyną słabością były kobiety – westchnęła matka, przysiadając na moment na walizce niczym modelka pozująca do piety.

Rozpoczął się dla nich okres szlachetnego ubóstwa, przy zachowaniu wszelkich form obowiązujących podupadłą klasę średnią. Matka Sylvie stawała się coraz bledsza i coraz mniej interesująca; skowronki całkiem wywietrzały jej z głowy, a ona zapadała się w sobie, zżerana przez galopujące suchoty. Od losu modelki jakiegoś podrzędnego malarzyny ocalił siedemnastoletnią Sylvie mężczyzna przypadkowo spotkany przy pocztowym okienku. Miał na imię Hugh i jak się okazało, był wschodzącą gwiazdą opływającego w dostatki świata bankowości, uosobieniem wszelkich burżuazyjnych cnót. Czy urodziwa dziewczyna bez grosza przy duszy mogłaby wymarzyć sobie lepszą partię?

Lottie odeszła z tego świata spokojniej, niż można się było spodziewać, a Hugh i Sylvie pobrali się po cichu w dniu osiemnastych urodzin dziewczyny. („W ten sposób – stwierdził Hugh – już zawsze będziesz pamiętała o rocznicy naszego ślubu”). W podróż poślubną udali się do Francji, gdzie spędzili rozkoszne dwa tygodnie w Deauville, by następnie osiąść pod Beaconsfield, w swoim małym, prowincjonalnym raju, w domu zbudowanym z grubsza w stylu Lutynesa. Było w nim wszystko, czego dusza mogła zapragnąć: ogromna kuchnia, bawialnia z przeszklonymi drzwiami prowadzącymi na trawnik, ładny pokój śniadaniowy oraz kilka sypialni, gotowych na przyjęcie gromadki dzieci. Na tyłach domu znajdował się nawet mały pokoik, w którym Hugh urządził swój gabinet. Moja pustelnia, zażartował.

W sąsiedztwie stały podobne domy, rozmieszczone w rozsądnej odległości. Były też łąka i zagajnik, a za nim las z płynącym przez środek strumykiem. Na wiosnę rosły tu całe połacie dzwonków. Dzięki położonej w pobliżu stacji kolejowej Hugh mógł znaleźć się za swoim biurkiem w banku w czasie krótszym niż godzina.
– Nasza własna Senna Kotlina – śmiał się Hugh, szarmancko przenosząc Sylvie przez próg domu. Ich nowe lokum było stosunkowo skromne (bez porównania z Mayfair), a i tak zapłacili za nie więcej, niż mogli sobie pozwolić – finansowa lekkomyślność, która zdumiała ich oboje.
– Powinniśmy jakoś nazwać ten dom – oświadczył Hugh. -Pod Wawrzynami, Pod Sosnami, Pod Wiązami…
– Przecież żadne z tych drzew nie rośnie w naszym ogrodzie – zauważyła trzeźwo Sylvie. Stali w przeszklonych drzwiach nowo zakupionego domu, spoglądając na przerośnięty trawnik. – Trzeba będzie nająć ogrodnika – powiedział Hugh. Dom odpowiedział mu głuchym echem. Nie zdążyli go jeszcze wypełnić dywanami w stylu Voyseya, tkaninami od Morrisa ani innymi estetycznymi drobiazgami typowymi dla dwudziestowiecznej rezydencji. Sylvie z radością zamieszkałaby w luksusowym londyńskim domu towarowym Liberty’s zamiast w tym wciąż jeszcze nienazwanym małżeńskim gniazdku.
– Zielone Łany, Piękny Widok, Słoneczna Łąka? – podsuwał kolejne propozycje Hugh, czule obejmując swoją młodą żonę.
-Nie!

Poprzedni właściciel ich bezimiennego domu sprzedał go i wyjechał do Włoch. – Wyobraź to sobie – powiedziała Sylvie z rozmarzeniem. We wczesnej młodości odwiedziła Włochy; wspólnie z ojcem wybrali się tam w podróż, podczas gdy jej matka leczyła płuca w Eastbourne.
– Pełno tam Włochów – rzucił lekceważąco Hugh.
– Racja. Ale to akurat zaleta – odparła Sylvie, wysuwając się z jego objęć.
– Zielone Wzgórze? Domostwo?
– Przestańże wreszcie – ucięła Sylvie.
Z zarośli wychynął lis i przebiegł przez trawnik. – Och, popatrz tylko! – zawołała Sylvie. – Wcale się nie boi, musiał się przyzwyczaić, że dom stoi pusty.
– Miejmy nadzieję, że w ślad za nim nie zjawi się tu kawalkada myśliwych z całej okolicy – mruknął Hugh. – Toż to sama skóra i kości.
– To lisica! Matka karmiąca młode. Zobacz, widać jej sutki.
Hugh zamrugał powiekami, słysząc tak odważne słownictwo z ust swojej dziewiczej oblubienicy (tak przynajmniej zakładał; taką miał nadzieję).
– Popatrz! – szepnęła Sylvie. Na trawę wyskoczyły teraz dwa młode liski i zaczęły baraszkować, przewracając się nawzajem. – Och, jakie to śliczne stworzonka!
– Niektórzy powiedzieliby: szkodniki.
– A może to my jesteśmy dla nich szkodnikami – odparła Sylvie. – Fox Corner, Lisi Zakątek – tak powinniśmy nazwać ten dom. Nikt jeszcze nie wybrał tej nazwy, a chyba właśnie o to chodzi?
– Mówisz poważnie? – Hugh miał pewne wątpliwości. -Trochę to dziwaczne, nie sądzisz? Brzmi jak z bajki dla dzieci: Dom w Lisim Zakątku.
– Odrobina ekstrawagancji jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Jeśli chodzi o ścisłość – nie dawał za wygraną Hugh -to dom chyba nie może być zakątkiem, a tylko się w nim znajduje?
A więc to na tym polega małżeństwo, pomyślała Sylvie.

Dwoje małych dzieci zajrzało ostrożnie przez uchylone drzwi. – Jesteście wreszcie – powitała je z uśmiechem Sylvie. – Maurice, Pamelo, chodźcie i przywitajcie się z waszą nową siostrzyczką.
Dzieci z rezerwą zbliżyły się do kołyski, jakby nie wiedziały, czego się właściwie spodziewać. Sylvie pamiętała, że sama czuła się podobnie, gdy patrzyła na ciało swego ojca, leżące w ozdobnej, dębowej trumnie z mosiężnymi okuciami (za którą łaskawie zapłacili koledzy ojca z Akademii Królewskiej). A może po prostu bały się pani Glover?
– Jeszcze jedna dziewczyna – stwierdził ponuro Maurice. Dwa lata starszy od Pameli, pięciolatek był podczas nieobecności Hugh jedynym mężczyzną w gospodarstwie. – Interesy – tłumaczyła ludziom Sylvie, chociaż prawda była taka, że Hugh w pośpiechu przeprawił się przez kanał La Manche, aby wyrwać swoją głupiutką najmłodszą siostrę z łap żonatego mężczyzny, z którym ta uciekła do Paryża.
Maurice dźgnął palcem twarzyczkę dziecka, na co mała przebudziła się i zaskrzeczała przestraszona. Pani Glover chwyciła chłopca za ucho. Sylvie aż się wzdrygnęła na ten widok, ale Maurice przyjął ból ze stoickim spokojem. Sylvie pomyślała, że jak tylko nabierze sił, będzie musiała koniecznie zamienić słówko z panią Glover.
– Jak jej dacie na imię? – spytała gosposia.
– Ursula – odparła Sylvie. – Będzie się nazywała Ursula. To znaczy mała niedźwiedzica.
Pani Glover niezobowiązująco skinęła głową. Klasa średnia rządziła się własnymi prawami. Jej rosły syn dostał na chrzcie zwyczajne imię – George – po grecku: rolnik, oracz, przynajmniej tak twierdził ksiądz. I rzeczywiście George orał pola w pobliskim gospodarstwie należącym do posiadłości Ettringham Hall, jakby o jego losie zadecydowało nadane mu imię. Nie żeby pani Glover miała czas zawracać sobie głowę takimi rzeczami jak przeznaczenie czy starożytni Grecy, jeśli o to chodzi.
– No, pora wracać do roboty – oznajmiła. – Na obiad będzie pyszna mięsna zapiekanka. A na deser egipski pudding.

 
Wesprzyj nas