Zsuzsa Bánk opowiada historię trzech rodzin i towarzyszy jej młodym bohaterom, gdy pokonują prądy i mielizny życia, szukając jego głębi.


W małym południowoniemieckim miasteczku wschodzą i zachodzą jasne dni dzieciństwa. Seri spędza je z Karlem i Ają, córką węgierskich artystów, która wraz z matką mieszka w zrujnowanym domu na obrzeżach.

Ale pozornie idealny czas dzieciństwa lat sześćdziesiątych kryje dramatyczne rysy. Ojciec Seri zmarł wkrótce po tym, gdy przyszła na świat. Ojciec Aji jest cyrkowcem i w domu pojawia się tylko raz w roku. Brat Karla pewnego błękitnego dnia wsiadł do nieznanego samochodu i nigdy nie wrócił.

Zsuzsa Bánk opowiada historię trzech rodzin i towarzyszy jej młodym bohaterom, gdy pokonują prądy i mielizny życia, szukając jego głębi. Pokazuje, jak uczą się odwagi. Odmalowuje miłość i zdradę, winy i przebaczenia młodości. Po doskonale przyjętym Pływaku oddaje w ręce czytelników opowieść o tym, że przeszłość nigdy nie odsłania wszystkich tajemnic, że za jasnością kryje się cień, a życie często zmienia się w jednej chwili.

Ta gęsta narracyjnie powieść, napisana językiem, jakiego się już nie spotyka, opowiada o jasnych dniach dzieciństwa, na które cieniem kładą się rodzinne sekrety i kłamstwa, jak zawsze za późno odkrywane i zbyt bolesne, by jasne dni mogły trwać bezkarnie. To piękna, nostalgiczna opowieść o beztroskich, słonecznych chwilach, które mamy już niestety za sobą.
Katarzyna Kazimierowska, redaktorka portalu Zwierciadlo.pl

Zsuzsa Bánk urodziła się w 1965 roku we Frankfurcie nad Menem. Jest powieściopisarką i dziennikarką. Nakładem Wydawnictwa Czarne ukazały się jej dwie poprzednie powieści Pływak oraz Najgorętsze lato. Za swoją twórczość otrzymała wiele prestiżowych nagród: m. in. Nagrodę Aspekte (2002), Nagrodę im. Jürgena Ponto (2002), Niemiecką Nagrodę Książkową (2003), Nagrodę im. Bettiny von Arnim (2003), Nagrodę im. Mary Cassens (2003) oraz Nagrodę im. Adalberta von Chamisso (2004).

Zsuzsa Bank
Jasne dni
Przekład z języka niemieckiego Elżbieta Kalinowska
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 28 stycznia 2014

Cyrkówki

Znam Aję od zawsze.
Prawie nie mam wspomnień o czasie przed nią, o życiu, w którym jej nie było, żadnych wyobrażeń, jak mogłyby wyglądać dni bez Ai. Od razu mi się spodobała. Mówiła głośno i wyraźnie, znała takie słowa jak wędrowny cyrk i tamburyn.
W porównaniu do innych dzieci była mała, miała drobne dłonie i stopy i, jakby na przekór mikrej posturze, budowała długie zdania, za którymi trudno było nadążyć, jakby musiała udowadniać, że umie mówić głośno, bez pauz i bez błędów. Sprowadziła się do Kirchblüt tego roku, kiedy nie istniało dla nas nic zabawniejszego niż wymawianie imion wspak, wołaliśmy na siebie Retep albo Itteb. Aja zawsze była po prostu Ają.

Znalazłyśmy się tak, jak znajdują się dzieci, bez wahania, bez warunków i od pierwszej wspólnej zabawy, od pierwszego zadanego pytania zaczęłyśmy spędzać dni razem, nawlekałyśmy je na niekończący się łańcuszek, każdą przerwę, którą inni nas rozdzielali, uznając za bezczelność. Kiedy Aja przychodziła do mnie, otwierała bramę bezdźwięcznie. Nikt nie umiał otwierać i zamykać naszej dużej bramy na rolkach bezdźwięcznie, zapowiadała każdą wizytę, zanim gość stanął przed drzwiami, jej odgłos słychać było na poddaszu i w najdalszych zakątkach ogrodu. Tylko Aja otwierała bramę tak cicho, że niczego nie zauważałyśmy, przebiegała przez podwórko, a ja dziwiłam się, że umie tak niezauważalnie pojawiać się i odchodzić.

Musiałyśmy się spotkać latem, które otaczało Aję, jakby było jej własnością, jakby to do niej należało jego światło, kurz i długie, jasne wieczory, poruszała się po nim bez kurtki i bez butów, w żółtym kapeluszu znalezionym w matczynej szafie jak po wielkim, słonecznym domu z przechodnimi pokojami.
Całowałyśmy się i obejmowały prędko, po dziewczyńsku, Aja nie witała się tak z nikim, później też nie, byłyśmy nierozłączne, ale nie wiem, dlaczego wybrała właśnie mnie, dlaczego to mnie zaprosiła do swojego życia, innego niż wszystko, co spotkałam wcześniej, innego niż wszystko, co znałam. Rozgrywało się w miejscu bez czasu i granic, wydawało się większe i przestronniejsze niż moje własne życie.
Nie wiem, co pchnęło ją w moją stronę, nakazało ominąć innych i związać się ze mną, w ogóle nie wiem, co sprawia, że decydujemy się na tę, a nie inną osobę. Sposób, w jaki biegałam po łące, puszczałam kaczki na wodzie, śpiewałam piosenki? A może po prostu nie było nikogo, kto mógłby zająć miejsce obok niej w tamtych dniach, tam? Byłyśmy razem tylko dlatego, że później też nie zjawił się nikt, kto mógłby mnie zastąpić? Nigdy jej o to nie pytałam, dziś nie ma to znaczenia. Dziś jesteśmy, kim jesteśmy, i nie pytamy, nie szukamy powodów.

Najdziwniejsza w Ai była jej matka. Inna niż matki, które znałam, matki z naszego miasteczka o wąskich ulicach wokół rynku, z długim, szpiczastym cieniem kościelnej wieży, matki w kolorowych samochodach, z kolorowymi siatkami na zakupy, codziennie zaglądające do skrzynki na listy. Matka Ai odbierała pocztę w drzwiach swojego domu. Jako pierwsze rzuciły mi się w oczy jej paznokcie u nóg, pomalowane na fioletowo, z fioletowym paskiem na skórze wokół, jakby nie chciała oszczędzać na lakierze. Była wyższa niż inne kobiety, wyższa nawet od większości mężczyzn. Drobna córka zdawała się przy niej znikać. Miała długie, szczupłe nogi, o których mówiła, że wyglądają jak nogi od stołu, i to była prawda, trochę wyglądały jak nogi od stołu wynoszonego latem z kuchni do ogrodu pod gruszę, której gałęzie rzucały na brudny blat plecionkę cieni. Za drucianą siatką hodowała podarowane przez kogoś kury, pozwalała Ai i mnie sypnąć im garść kukurydzy, otworzyć wąską bramkę za każdym razem, gdy wchodziła, żeby jedną złapać i ukręcić jej łeb.Skubała ją potem powoli, a białe i brązowe pióra spływały w wysoką do kolan trawę.

Aja mieszkała w matką w domu, który nie był domem, tylko domkiem zbitym z desek powiązanych drutem, chatą, do której dostawiano kolejne fragmenty, gdy nie starczało miejsca, gdy robiło się za ciasno, nawet dla tej garstki mebli, dla piętrzących się kartonów i skrzynek, dla pudełek po butach, dla listów w nich przechowywanych. Kable i taśma klejąca jak pajęcze sieci ciągnęły się przez dwa małe pokoje, maleńką kuchnię i wąski korytarz od lamp, które paliły się także za dnia, nawet gdy świeciło słońce i jego promienie docierały do wszystkich zakamarków. Wtedy nie wiedziałam nic o domach, jakie mają być, jak wyglądać i gdzie powinny stać, że potrzebują ulicy i numeru i że nie wystarczy powiedzieć: za Kirchblüt, tam, gdzie zaczynają się pola i krzyżują szutrowe drogi, niedaleko domku dróżnika, wygląda, jakby unosił się w powietrzu. Nie wiedziałam, że ktoś powinien pozwolić na stukanie młotkiem i trzymanie kur, że ktoś decyduje o tym, co jest domem.
Nie miałam pojęcia o przedpołudniach spędzanych przez matkę Ai na korytarzach urzędów. Dla mnie ich dom był domem, ze wszystkim, co potrzeba, nawet jeśli nie miał dziurki od klucza – dlatego Aja nie miała go nigdy przy sobie. Jej matka nie zamykała opadniętej furtki ani drzwi wejściowych i kiedy ktoś pytał, czy nie boi się włamywaczy, wybuchała charakterystycznym śmiechem, trochę za późno, trochę za cicho, jakby takie pytania nigdy nie przyszły jej do głowy. A cóż, mówiła, można by u nas ukraść?

Czasem morzył ją sen, zanim wypowiedziała zdanie, zanim dokończyła myśl, a nocą, kiedy Aja budziła się i szła do kuchni po szklankę wody, siedziała pod lampą, jakby czekała na świt, w każdym razie Aja tak mówiła. Miała szramy na rękach, siniaki na kolanach i goleniach, wyglądała śmiesznie, cała w brudnych plastrach i opatrunkach wykonanych samodzielnie z resztek materiału. Krojąc cebulę, zacinała się nożem, który wieszała wysoko na haku, żeby Aja nie mogła go dosięgnąć, uderzała głową o szafki, plątała się w kablach, zrzucała coś, co się tłukło i co dokładała potem do wiadra, do innych odłamków i skorup, których nie była w stanie posklejać. Poruszała się po domu i po ogrodzie, po ulicach miasteczka, jakby nic nie mogło stanąć jej na drodze, jakby to przedmioty miały ustępować jej miejsca, a nie na odwrót, jakby nie mogła poświęcić im jednej myśli, bo jej myśli były zbyt cenne, jakby ich miała za mało i musiała oszczędzać.

Kiedy rozstawałyśmy się wieczorem, żeby spotkać się najdalej następnego dnia, następnego ranka, robiłyśmy na pożegnanie gwiazdy. Tak jak inni podają sobie ręce, obejmują się, my robiłyśmy gwiazdy, przy opadniętej furtce, tam, gdzie trawa była wydeptana, a lwie paszcze przeciskały się między sztachetami, Aja ze mną w jedną, jej matka między nami w drugą stronę. W niektóre wieczory trzymała się na uboczu, jakby nie chciała nam przeszkadzać, postanawiała dać nam trochę czasu, chociaż miałyśmy go przecież pod dostatkiem, jakbyśmy potrzebowały jeszcze minuty, kilku chwil jeszcze, zanim odejdę. Biegłam potem wąską drogą, odwracałam się przy domku dróżnika, a Aja podciągała się na płocie, wsadzając kolana między sztachety, machała rękami, jakby chciała powiedzieć: nie zapomnij przyjść jutro.

Choć dom nie miał adresu, matka Ai dostawała listy w grubym papierze pakowym. Pod jej nazwiskiem stało tylko Kirchblüt, wypisane małymi, krzywymi literami, listonosz przynosił je do drzwi, bo często były to przesyłki, których odbiór musiała własnoręcznie kwitować. I nawet gdy na płocie zawisła blaszana skrzynka, ze szparą, do której mógłby je wsuwać, nie przestał doręczać ich osobiście. Wypowiadał głośno nazwisko matki Ai, jakby za każdym razem musiał się przekonywać, że to ona rzeczywiście jest adresatką, dziwne to były momenty, bo upierała się, żeby wszyscy nazywali ją Évi, nie Éva, a już na pewno nie pani Kalócs. W urzędzie tak do niej mówią, oznajmiała każdemu, to wystarczy, i tylko listonoszowi na to pozwalała. Opierał rower o słup, popychał furtkę i widząc światło w kuchni, słysząc dźwięk, brzęk, stukał w okno i czekał, aż Évi podejdzie kilka kroków do drzwi, odbierze pocztę: zawinięte w papier pakowy listy w lekkich jak piórko niebieskich kopertach, które później przez wiele dni leżały na stoliku obok siatki przeciw muchom.
Podnosiłyśmy je pod światło, obracały na wszystkie strony, a Aja twierdziła, że umie wywąchać, gdzie zostały wysłane. Zbliżała list do nosa, podtykała pod mój nos, wachlowała, a kiedy matka, przyłapawszy nas, pytała, czym pachnie, Aja odpowiadała: Ameryką, pachnie Ameryką.
(…)

 
Wesprzyj nas