7 lutego ukazał się trzeci tom bestsellerowej serii Diabelskie Maszyny Cassandry Clare – steampunkowa powieść osadzona w wieku wiktoriańskiej rewolucji technicznej.



Mroczna sieć zaczyna się zaciskać wokół Nocnych Łowców z Instytutu Londyńskiego. Mortmain planuje wykorzystać swoje Piekielne Maszyny, armię bezlitosnych automatów, żeby zniszczyć Nocnych Łowców.

Potrzebuje jeszcze tylko ostatniego elementu, żeby zrealizować swój plan. Potrzebuje Tessy Gray. Charlotte Branwell, szefowa Instytutu Londyńskiego, rozpaczliwie stara się znaleźć Mortmaina, zanim ten zaatakuje. Ale kiedy Mortmain porywa Tessę, chłopcy, którzy roszczą sobie równe prawa do jej serca, Jem i Will, zrobią wszystko, żeby ją uratować. Bo choć Tessa i Jem są zaręczeni, Will jest zakochany w niej jak zawsze.

Cassandra Clare
Mechaniczna Księżniczka (Clockwork Princess)
Seria: Diabelskie Maszyny
Tłumaczenie:Anna Reszka
Wydawnictwo MAG
Premiera: 7 lutego 2014

Rozdział pierwszy
Potworna awantura

„W poniedziałek żeń się dla zdrowia,
We wtorek dla bogactwa,
Środa to dzień najlepszy,
W czwartek dla udręki.
W piątek dla straty, a
W sobotę dla nieszczęścia”.
– przyśpiewka ludowa

– Grudzień to dobry czas na ślub – stwierdziła szwaczka z ustami pełnymi szpilek. – Jak powiadają: „Kiedy w grudniu pada śnieg, bierz ślub, a prawdziwa miłość przetrwa”. – Wbiła ostatnią szpilkę w suknię i zrobiła krok do tyłu. – No. I co panienka myśli? To jeden z ostatnich modeli Wortha.
Tessa spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Suknia była ze złotego jedwabiu, zgodnie z tradycją Nocnych Łowców, którzy uważali biały za kolor żałoby, choć sama królowa Wiktoria brała w nim ślub. Koronka zdobiła dopasowany stanik i stanowiła wykończenie rękawów.
– Piękna! – Charlotte klasnęła w ręce i pochyliła się. Jej brązowe oczy jarzyły się zachwytem. – Tesso, ten kolor świetnie na tobie wygląda.
Tessa okręciła się przed lustrem. Złoto przydawało jej policzkom tak potrzebnych kolorów, gorset nadawał jej sylwetce kształt klepsydry i zaokrąglał ją w tych miejscach, gdzie powinien, mechaniczny aniołek wiszący na szyi koił ją swoim tykaniem. Pod nim wisiał jadeit, który podarował jej Jem. Wydłużyła łańcuszek, żeby móc nosić obie te rzeczy razem, bo z żadną nie chciała się rozstawać.
– Nie sądzisz, że ta koronka jest zbyt ozdobna?
– Wcale nie! – Charlotte odchyliła się do tyłu, odruchowo kładąc rękę na brzuchu. Zawsze była bardzo szczupła – prawdę mówiąc, wręcz chuda – i nie potrzebowała gorsetu, a teraz, kiedy spodziewała się dziecka, zaczęła nosić luźne suknie, w których wyglądała jak ptaszek. – To twój ślub, Tesso. Jeśli istnieje jakaś okazja, żeby nawet przesadnie się wystroić, to właśnie w ten dzień. Tylko sobie wszystko wyobraź.
Właśnie temu zajęciu Tessa oddawała się ostatnio przez zbyt wiele nocy.
Jeszcze nie wiedziała, gdzie ona i Jem wezmą ślub, bo Rada nadal zastanawiała się nad ich sytuacją. Ale kiedy wyobrażała sobie tę chwilę, ślub zawsze odbywał się w kościele, ona szła główną nawą, wspierając się na ramieniu Henry’ego, nie rozglądając się, tylko patrząc prosto przed siebie na narzeczonego, jak przystało pannie młodej. Jem miał być w stroju nie bojowym, tylko specjalnie zaprojektowanym na tę okazję, ale w stylu militarnym: czarny ze złotymi pasami wokół nadgarstków i złotymi runami na kołnierzu i kieszonce.
Wyglądał tak młodo. Oboje byli tacy młodzi. Tessa wiedziała, że to niezwykłe, by pobierać się w wieku siedemnastu i osiemnastu lat, ale czas ich naglił.
Czas Jema.
Tessa dotknęła szyi i poczuła znajome wibracje. Skrzydła aniołka drapały wnętrze jej dłoni. Szwaczka z niepokojem spojrzała na nią. Była Przyziemną, nie Nefilim, ale miała Wzrok, jak wszyscy, którzy służyli Nocnym Łowcom.
– Mam usunąć koronkę, panienko?
Zanim Tessa zdążyła odpowiedzieć, rozległo się pukanie do drzwi:
– Jesteś tam, Tesso?
Charlotte wyprostowała się gwałtownie.
– Och! On nie może cię zobaczyć w tej sukni!
– Dlaczego? – zdziwiła się Tessa.
– Bo Nocni Łowcy uważają, że to przynosi pecha. – Charlotte wstała. – Szybko! Ukryj się za szafą!
– Za szafą? Ale…
Tessa pisnęła zaskoczona, kiedy Charlotte objęła ją w talii i niemal zaciągnęła do kryjówki jak policjant eskortujący wyjątkowo opornego przestępcę. Uwolniona Tessa otrzepała suknię i wykrzywiła się do Charlotte. Kiedy szwaczka otworzyła drzwi, obie wyjrzały zza szafy.
W szparze pojawiła się srebrna głowa. Jem był lekko rozczochrany, marynarkę miał przekrzywioną. Gdy rozejrzał się ze zdziwieniem i dostrzegł Charlotte i Tessę do połowy ukryte za szafą, westchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu! Nie miałem pojęcia, gdzie się podziewacie. Gabriel Lightwood jest na dole i urządza straszną awanturę.

***

– Napisz do nich – powiedziała Cecily Herondale. – Proszę. Tylko jeden list.
Will odrzucił do tyłu spocone włosy i spiorunował ją wzrokiem.
– Zajmij właściwą pozycję – rozkazał, wskazując miejsce czubkiem sztyletu. – Tam.
Cecily z westchnieniem spełniła polecenie. Wcześniej celowo źle stanęła, żeby sprowokować Willa. Łatwo było go sprowokować. Tyle pamiętała z czasów, kiedy miał dwanaście lat. Wtedy też podjudzanie go, żeby coś zrobił, na przykład, wspiął się na stromy dach rezydencji, wywoływało taki sam skutek: gniewny niebieski płomień w oczach, zaciśnięte zęby, czasami złamana noga albo ręka.
Oczywiście, ten Will, prawie dorosły, nie był bratem, którego pamiętała z dzieciństwa. Stał się bardziej wybuchowy i bardziej zamknięty w sobie. Odziedziczył urodę po matce i upór po ojcu, a także, jak się obawiała, jego skłonność do występków, choć tylko się tego domyślała z szeptów mieszkańców Instytutu.
– Podnieś broń! – Ton Willa był chłodny i profesjonalny jak u jej guwernantki.
Cecily wypełniła polecenie. Minęło trochę czasu, zanim przyzwyczaiła się do stroju bojowego: luźnej tuniki, spodni i pasa. Teraz poruszała się w nim równie swobodnie jak w nocnej koszuli.
– Nie rozumiem, dlaczego chociaż nie zastanowisz się nad napisaniem listu. Jednego listu.
– A ja nie rozumiem, dlaczego ty nie zastanawiasz się nad powrotem do domu – odparował Will. – Gdybyś po prostu ­pojechała do Yorkshire, mogłabyś przestać martwić się o naszych rodziców i…
– A może byś się założył, Will? – przerwała mu Cecily.
Była jednocześnie zadowolona i trochę rozczarowana, kiedy zobaczyła błysk w oczach brata, zupełnie taki jak u ojca, gdy proponowano mu zakład. Mężczyźni są tacy przewidywalni.
– O co? – Will zrobił krok do przodu.
Cecily widziała runy wijące się na jego nadgarstkach i mnemosyne na szyi. Przez dłuższy czas patrzyła na znaki jak na oszpecenia, ale teraz się do nich przyzwyczaiła. Podobnie jak do noszenia stroju Nocnych Łowców, do wielkich sal Instytutu wypełnionych echami i do jego dziwnych mieszkańców.
Wskazała na ścianę ze starą tarczą strzelniczą namalowaną pośrodku czarną farbą.
– Jeśli trafię w środek trzy razy, napiszesz do rodziców list o tym, co u ciebie słychać. Musisz im powiedzieć o klątwie i wyjaśnić, dlaczego uciekłeś.
Will spochmurniał, jak zawsze, kiedy siostra wyskakiwała z tą prośbą.
– Nigdy nie trafisz trzy razy, Cecy.
– W takim razie zakład nie powinien być dla ciebie wielkim zmartwieniem, Williamie.
Celowo użyła jego pełnego imienia. Wiedziała, że w ten sposób wprawia go w zakłopotanie, chociaż, kiedy tak mówił jego najlepszy przyjaciel Jem… nie, jego parabatai – o tej istotnej różnicy dowiedziała się po przybyciu do Instytutu – Will traktował to jak wyraz uczucia. Możliwe, że nadal pamiętał, jak ona człapie za nim na tłustych nóżkach i woła zadyszana: „Will, Will!”. Nigdy nie nazywała go wtedy Williamem, tylko Willem albo po walijsku Gwilym.
Brat zmrużył oczy, ciemnoniebieskie jak jej własne. Kiedy ich matka stwierdziła kiedyś z czułością, że Will będzie pożeraczem kobiecych serc, kiedy dorośnie, Cecily spojrzała na nią z powątpiewaniem: chudy, rozczochrany chłopak, same ręce i nogi, zawsze umorusany. Ale kiedy wparowała do jadalni Instytutu, a on wstał zdumiony, pomyślała: to nie może być Will.
Kiedy wbił w nią wzrok – miał oczy ich matki – dostrzegła w nich gniew. Nie był zadowolony, że ją widzi, o nie! I gdzie się podział ten chłopak z jej wspomnień: chudzielec z szopą czarnych włosów, z liśćmi na ubraniu. Teraz miała przed sobą wysokiego, onieśmielającego mężczyznę. Słowa, które zamierzała z siebie wyrzucić, uwięzły jej w krtani, więc odpowiedziała mu gniewnym wzrokiem. I od tamtej pory Will ledwo tolerował jej obecność, jakby była kamykiem w bucie, stałą, ale drobną przykrością.
Cecily wzięła głęboki wdech, uniosła podbródek i przygotowała się do pierwszego rzutu. Will nie wiedział, ile godzin spędziła sama w tej sali, ćwicząc, ucząc się wyważania noża, odkrywając, na czym polega dobry rzut. Odchyliła prawe ramię do tyłu, za głowę, po czym przeniosła ciężar ciała do przodu. Gdy czubek noża znalazł się na jednej linii z celem, Cecily wypuściła go, wstrzymując oddech, i błyskawicznie cofnęła rękę.
Nóż utkwił w ścianie, dokładnie pośrodku tarczy.
– Jeden – powiedziała Cecily, posyłając bratu uśmiech pełen wyższości.
Will odpowiedział jej kamiennym spojrzeniem, a następnie podszedł do ściany, wyszarpnął z niej broń i oddał ją siostrze.
Przy drugim rzucie nóż również trafił w cel i zawibrował niczym drwiący palec.
– Dwa – odliczyła Cecily grobowym tonem.
Brat oddał jej nóż z zaciśniętymi zębami, a Cecily przyjęła go z uśmiechem. Czuła, że w jej żyłach niczym krew płynie pewność siebie. Wiedziała, że jest w stanie to zrobić. Zawsze potrafiła wspiąć się tak wysoko jak Will, biegać równie szybko, wstrzymać oddech równie długo…
Rzuciła. Nóż wbił się w cel, Cecily podskoczyła, klaszcząc w ręce, ogarnięta radością zwycięstwa. Włosy uwolnione ze szpilek rozsypały się jej po twarzy. Odgarnęła je i szeroko uśmiechnęła się do brata.
– Napiszesz list. Zgodziłeś się na zakład!
Ku jej zaskoczeniu Will się uśmiechnął.
– Napiszę – powiedział. – Napiszę, a potem wrzucę go w ogień. – Uniósł rękę na widok jej oburzenia. – Obiecałem, że napiszę list, ale nie mówiłem, że go wyślę.
– Jak śmiałeś mnie tak oszukać?! – wykrzyknęła Cecily.
– Uprzedzałem cię, że nie jesteś materiałem na Nocnego Łowcę. Inaczej nie dałabyś się tak łatwo oszukać. Nie zamierzam napisać tego listu, Cecy. To wbrew Prawu, i już!
– Jakby obchodziło cię Prawo! – Cecily tupnęła nogą i od razu zirytowała się jeszcze bardziej; nie znosiła dziewczyn, które tupały nogami.
– A tobie nie zależy na byciu Nocną Łowczynią. – Will zmrużył oczy. – Co ty na to? Napiszę list i dam ci go, jeśli mi obiecasz, że sama zawieziesz go do domu… i już nie wrócisz.
Cecily aż się cofnęła. Pamiętała wiele głośnych kłótni z Willem, porcelanowych lalek wyrzucanych przez okno poddasza, ale wśród wspomnień były też miłe chwile: brat bandażujący jej rozcięte kolano albo zawiązujący wstążkę we włosach. Tej dobroci brakowało Willowi, który stał teraz przed nią. Ich mama płakała przez pierwsze dwa lata po jego wyjeździe. Tuląc Cecily, mówiła, że Nocni Łowcy „pozbawią go całej miłości”. To zimni ludzie, powtarzała, ludzie, którzy zabraniali jej małżeństwa z ich ojcem. Czego on u nich szukał, jej Will, jej mały synek?
– Nie pojadę – oświadczyła Cecily, mierząc brata wzrokiem. – I jeśli się uprzesz, że muszę, ja… ja…
W tym momencie drzwi sali się uchyliły. W progu stanął Jem.
– A, widzę, że sobie grozicie. Robicie to całe popołudnie czy dopiero zaczęliście?
– To on zaczął. – Cecily wskazała brodą na Willa, choć wiedziała, że to bezcelowe.
Parabatai Willa traktował ją z obojętną, łagodną uprzejmością zarezerwowaną dla młodszych sióstr przyjaciół, ale zawsze stawał po jego stronie. Uprzejmie, ale zdecydowanie stawiał jej brata ponad wszystkim na świecie.
Cóż, prawie wszystkim. Widok Jema zrobił na niej piorunujące wrażenie, kiedy zjawiła się w Instytucie: jego nieziemska, niezwykła uroda, srebrzyste włosy i oczy, delikatne rysy. Wyglądał jak książę z bajki. Cecily mogłaby nawet rozważyć zakochanie się w nim, gdyby nie było oczywiste, że Jem jest po uszy zakochany w Tessie Grey. Jego wzrok podążał za nią wszędzie, dokądkolwiek szła, głos się zmieniał, kiedy do niej mówił. Matka Cecily stwierdziła kiedyś z rozbawieniem, że jeden z ich młodych sąsiadów wpatruje się w dziewczynę, jakby „była jedyną gwiazdą na niebie”, i właśnie w taki sposób Jem patrzył na Tessę.
Cecily nie czuła zazdrości. Tessa była wobec niej miła i przyjazna, choć trochę nieśmiała, zawsze z nosem w książce, podobnie jak Will. Jeśli właśnie takiej dziewczyny pragnął Jem, Cecily do niego nie pasowała. Im dłużej przebywała w Instytucie, tym wyraźniej sobie uświadamiała, jak bardzo skomplikowałyby się sprawy z Willem. Jej brat był wyjątkowo opiekuńczy wobec Jema. Obserwowałby ją przez cały czas i czuwał, żeby przypadkiem go nie zdenerwowała albo nie skrzywdziła w inny sposób. Nie, lepiej trzymać się od tego wszystkiego z dala.
– Właśnie myślałem, żebym związać Cecily i nakarmić nią kaczki w Hyde Parku – powiedział Will, odgarniając do tyłu wilgotne włosy i posyłając Jemowi rzadki u niego uśmiech. – Przydałaby mi się twoja pomoc.
– Niestety, chyba będziesz musiał odłożyć na później swoje plany wobec siostry. Na dole jest Gabriel Lightwood, a ja chciałbym ci przypomnieć dwa słowa. Twoje ulubione słowa, przynajmniej kiedy ty je wypowiadasz.
– „Kompletny prostak”? – podsunął Will. – „Bezwartościowy uzurpator”?
Jem uśmiechnął się szeroko.
– Demoniczna ospa.

***

Z wprawą trzymając tacę w jednej ręce, drugą Sophie zapukała do pokoju Gideona Lightwooda.
Usłyszała pośpieszne kroki i drzwi się otworzyły. W progu stał Gideon w spodniach, szelkach i białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Ręce miał mokre, a włosy wilgotne, jakby pośpiesznie przeczesał je palcami. Sophie drgnęło serce w piersi, ale zmusiła się do tego, żeby przybrać surową minę.
– Panie Lightwood, przyniosłam rogaliki, o które pan prosił, a Bridget zrobiła kanapki – oznajmiła.
Gideon zrobił krok do tyłu, żeby wpuścić ją do środka. Pokój był taki sam jak wszystkie inne w Instytucie: ciężkie, ciemne meble, wielkie łoże z baldachimem, duży kominek, wysokie okna, tutaj wychodzące na dziedziniec. Sophie czuła na sobie spojrzenie Gideona, kiedy szła przez pokój i stawiała tacę na stoliku. Potem się wyprostowała i odwróciła z rękami złożonymi z przodu na fartuchu.
– Sophie… – zaczął Gideon.
– Panie Lightwood – przerwała mu Sophie. – Ma pan jeszcze jakieś życzenie?
Spojrzał na nią na pół buntowniczo, na pół ze smutkiem.
– Chciałbym, żebyś mówiła mi Gideon.
– Już panu tłumaczyłam, że nie mogę.
– Sophie, proszę. – Zrobił krok w jej stronę. – Zanim wprowadziłem się do Instytutu, myślałem, że jesteśmy na dobrej drodze do przyjaźni. Ale od dnia, kiedy tu zamieszkałem, traktujesz mnie chłodno.
Sophie odruchowo powędrowała dłonią do twarzy. Przypomniała sobie, jak pan Teddy, syn jej dawnego pracodawcy, dopadał ją w ciemnych kątach, przyciskał do ściany i wsuwał ręce pod stanik, mamrocząc jej do ucha, żeby była mu przychylniejsza, jeśli wie, co dla niej dobre. Na to wspomnienie zrobiło się jej słabo, nawet teraz, po latach.
– Sophie. – W kącikach oczu Gideona pojawiły się zmarszczki. – O co chodzi? Jeśli zrobiłem coś złego, czymś cię obraziłem, powiedz mi, proszę, jak mogę to naprawić…
– Nic złego pan nie zrobił, niczym mnie nie obraził. Jest pan dżentelmenem, a ja służącą. Nie może być między nami poufałości. Proszę nie wprawiać mnie w zakłopotanie, panie Lightwood.
Gideon opuścił uniesioną rękę. Minę miał tak żałosną, że Sophie zmiękło serce. Ja mam wszystko do stracenia, a on nic, upomniała się surowo. Powtarzała to sobie późno w nocy, leżąc w wąskim łóżku, dręczona wspomnieniem oczu koloru burzy.
– Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Nie mogę być pańską przyjaciółką.
Gideon zrobił krok do przodu.
– A gdybym cię poprosił…
– Gideonie! – W otwartych drzwiach stanął zdyszany Henry w jednej z tych swoich okropnych kamizelek w zielone i pomarańczowe paski. – Twój brat jest na dole…
Oczy Gideona się rozszerzyły.
– Gabriel jest tutaj?
– Tak. Krzyczy coś o waszym ojcu, ale zaklina się, że nic nam nie powie, póki ty się nie zjawisz. Chodź.
Gideon się zawahał, przesuwając wzrok z Henry’ego na Sophie, która starała się być niewidzialna.
– Ja…
– Chodź, Gideonie. – Henry rzadko mówił ostrym tonem, a kiedy to robił, efekt był zdumiewający. – On jest cały we krwi.
Gideon zbladł i sięgnął po miecz wiszący przy drzwiach.
– Idę.

***

Gabriel Lightwood opierał się o ścianę przy drzwiach Instytutu, bez kurtki, w samej koszuli i spodniach przesiąkniętych krwią. Na zewnątrz u stóp schodów Tessa widziała powóz Lightwoodów z herbem w postaci płomienia namalowanym na boku. Chłopak musiał sam nim przyjechać.
– Gabrielu – zaczęła Charlotte kojącym tonem, jakby próbowała uspokoić znarowionego konia. – Powiesz nam, proszę, co się stało.
Gabriel – wysoki i smukły, z kasztanowymi włosami sklejonymi krwią – podrapał się po twarzy. Wzrok miał dziki.
– Gdzie mój brat? Muszę porozmawiać z moim bratem.
– Już idzie. Posłałam po niego Henry’ego, a Cyril szykuje nasz powóz. Gabrielu, jesteś ranny? Potrzebujesz iratze? – Charlotte mówiła macierzyńskim tonem, jakby chłopak nigdy nie patrzył na nią z góry, stojąc za krzesłem Benedicta Lightwooda, nigdy nie spiskował ze swoim ojcem, żeby odebrać jej Instytut.
– Tak dużo krwi – zauważyła Tessa, wysuwając się do przodu. – Gabrielu, to nie tylko twoja, prawda?
Gdy na nią spojrzał, Tessa pomyślała, że młody Lightwood po raz pierwszy na nikogo nie pozuje. W jego oczach widziała jedynie strach, oszołomienie… i dezorientację.
– Nie. To ich…
– Ich? O kim mówisz?
Pytanie zadał Gideon, zbiegając po schodach z mieczem w ręce. Za nim śpieszyli Henry, Jem, Will i Cecily. Gdy Jem nagle zatrzymał się na stopniach, Tessa uświadomiła sobie, że zobaczył ją w sukni ślubnej. Jego oczy się rozszerzyły, ale pozostali już przepychali się obok niego, tak że pociągnęli go ze sobą jak liść niesiony prądem rzeki.
– Ojciec jest ranny? – Gideon stanął przed bratem. – A ty?
Ujął brata za podbródek i odwrócił do siebie jego twarz. Choć Gabriel był wyższy, na jego twarzy odmalowała się ulga, że starszy brat jest obok. W jego surowym tonie zabrzmiała nuta urazy.
– Ojciec… Ojciec to robak.
Will zaśmiał się krótko. Był w pełnym rynsztunku, jakby właśnie wyszedł z sali treningowej, wilgotne włosy miał przyklejone do skroni. Nie patrzył na Tessę, ale ona już się do tego przyzwyczaiła. Nigdy na nią nie patrzył, jeśli nie musiał.
– Dobrze widzieć, że zacząłeś podzielać nasz punkt widzenia, Gabrielu, ale oznajmiasz to w dość niezwykły sposób.
Gideon posłał mu spojrzenie pełne nagany, po czym zwrócił się do brata.
– Co masz na myśli, Gabrielu? Co ojciec zrobił?
Chłopak potrząsnął głową.
– Jest robakiem – powtórzył bezdźwięcznie.
– Wiem. Zhańbił nazwisko Lightwoodów i okłamał nas obu. Okrył wstydem i zniszczył naszą matkę. Ale nie musimy być tacy jak on.
Gabriel uwolnił się z uścisku brata i błysnął zębami w gniewnym grymasie.
– Nie słuchasz mnie. On jest robakiem. Robakiem. Przeklętym wielkim wężem. Odkąd Mortmain przestał przysyłać lek, było coraz gorzej. Ojciec się zmieniał. Te plamy, które miał na rękach, zaczęły się rozprzestrzeniać na całe ciało. Dłonie, szyję, twarz… – Zielone oczy Gabriela odszukały Willa. – To demoniczna ospa, prawda? Wiesz o niej wszystko, tak? Jesteś eks­pertem?
– Nie musisz się zachowywać, jakbym to ja ją wymyślił – odparł Will. – Tylko dlatego, że wierzyłem w jej istnienie. Są o niej relacje w starych księgach w naszej bibliotece…
– O demonicznej ospie? – zapytała Cecily, marszcząc brwi. – Will, o czym ty mówisz?

 
Wesprzyj nas