W grudniu 2009 roku Karen Duve pod wpływem impulsu oraz dydaktycznych pogadanek nowej współlokatorki podjęła przedwczesne postanowienie noworoczne. Zdecydowała się przeprowadzić na sobie wyjątkowy eksperyment dietetyczno-etyczny.



Przez dziesięć miesięcy miała zamiar sprawdzić, jak na organizm, środowisko i gospodarkę wpływają radykalne zmiany żywieniowe. Czy to prawda, że mięso truje? Może człowiek nie powinien pić mleka? Czemu kurczak w supermarkecie kosztuje jedno euro, a warzywa są jak z obrazka? Na pierwszy ogień idzie dieta ekologiczna, potem wegetariańska, wegańska, a w końcu frutariańska.

Karen Duve musi nauczyć się uważnie czytać etykiety, bierze udział w akcji uwalniania kur z przemysłowej fermy i czyta tony specjalistycznej literatury. Ktoś mógłby pomyśleć, że w ten sposób łatwo popaść w neoficki zapał i szybko zmienić się w „zielonego fanatyka”, ale Duve opisuje swoją przygodę z humorem i dystansem.

Jeść przyzwoicie to książka o ideologii, która kryje się za jedzeniem, ale przede wszystkim o tym, że warto się zmieniać, dbać o środowisko i myśleć krytycznie.

Książka Duve to nie tylko pasjonująca opowieść o własnych doświadczeniach, ale także zakrojona na wielką skalę próba zbadania warunków masowej hodowli zwierząt i przemysłowej produkcji spożywczej.
„Wendekreis”

Karen Duve
Jeść przyzwoicie. Autoeksperyment
Przekład z języka niemieckiego Karolina Kuszyk
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 19 sierpnia 2013

1

Grudzień 2009

“Niczego nie osiągnąłem. Cóż mogą zmienić zwykłe filmy, skoro nawet katastrofa w Czarnobylu niczego nie zmieniła?”
Horst Stern

Rankiem tego dnia, kiedy postanowiłam zostać lepszym człowiekiem, stałam nad zamrażarką w supermarkecie REWE, trzymając w ręce płaskie opakowanie z napisem „Przysmak z grillowanego kurczaka” – produkt kupowany przeze mnie często i chętnie, smaczny, tani i łatwy do przygotowania. Dzięki aluminiowej foremce nie trzeba nawet brudzić patelni. Wystarczy nastawić piekarnik na sto osiemdziesiąt stopni, otworzyć go, raz-dwa wsunąć danie do środka, a po godzinie przełożyć na talerz chrupiące i skwierczące mięso. Już miałam wrzucić mrożonkę do koszyka, gdy nagle z głębi supermarketu wynurzyła się Jiminy, podbiegła do mnie i wyrwała mi ją z rąk. Jiminy naprawdę nazywa się Kerstin. Pół roku temu Kerstin wprowadziła się do jednego z pokoi mojego brandenburskiego domu, w zamian za co ja otrzymałam prawo do korzystania z jej lokum na berlińskim Kreuzbergu. Od tamtej chwili zaczęły się ścierać nasze dwa światy.

Kerstin odżywiała się prawie bezmięsnie, większość produktów spożywczych kupowała w sklepach ekologicznych i najwyraźniej czuła się powołana do komentowania moich zwyczajów żywieniowych.
Nazwałam ją „Jiminy” na cześć świerszcza z disneyowskiej wersji Pinokia. Pinokio, obdarzony życiem przez Dobrą Wróżkę, z początku nie posiadał jeszcze sumienia i dlatego otrzymał za towarzysza gadającego świerszcza, który miał go wspierać radą w kwestiach natury etycznej, a kiedy to konieczne – udzielać reprymendy. W filmie Disneya Jiminy, świerszcz odpowiedzialny za sumienie Pinokia, nosi surdut, kamizelkę, koszulę ze sztywno nakrochmalonym kołnierzykiem, bryczesy, halsztuk i pantofle, na głowie ma cylinder, a pod pachą – nieodłączny parasol.
– Jak możesz kupować mięso torturowanych zwierząt? – wrzasnął mój świerszcz. – Przecież dobrze wiesz, w jakich warunkach hoduje się te kurczaki.
Fakt. Musiałam przyznać, że gdzieś głęboko, w najgłębszych zakamarkach świadomości kryła się informacja, że warunki, w jakich muszą żyć kurczaki takie jak ten, są raczej niekorzystne.
– Zasada jest prosta: im produkt tańszy, tym gorsze warunki hodowli – oświadczyła Jiminy, pochyliła się nad zamrażarką i odłożyła opakowanie na miejsce. Wskazała mi cenę przyklejoną po zewnętrznej stronie pojemnika z mrożonkami. – A dwa euro dziewięćdziesiąt dziewięć centów za całego kurczaka każe domyślać się aktów bezprzykładnego okrucieństwa.

Przed oczami stanęły mi obrazy z filmu dokumentalnego, który oglądałam kiedyś późnym wieczorem na ZDF: młode kurczaki z pozbawionymi pierza szyjami, stłoczone całymi tysiącami na zatrważająco małej przestrzeni, kury o częściowo amputowanych dziobach, z połamanymi nogami, zdychające na posadzce pokrytej grubą warstwą zaschniętych odchodów, deptane przez inne kury. Myślenie o wszystkim, co się wydarzyło, nim anonimowa masa mięsa trafiła do aluminiowej rynienki, nie było przyjemne, w dodatku kosztowało mnie wiele silnej woli i samozaparcia – tym bardziej że wskutek tego umysłowego wysiłku nie pozostało mi oczywiście nic innego, jak tylko odmówić sobie owego „przysmaku”.

*

Wczesnym popołudniem tego dnia, kiedy postanowiłam zostać lepszym człowiekiem, siedziałam przed telewizorem, jadłam wegetariańskie i – przyznaję – całkiem smaczne curry, które przyrządziła Jiminy, i wysłuchiwałam jej komentarzy na temat moich telewizyjnych zwyczajów, zadając sobie w duchu pytanie, czy odstąpienie jej pokoju aby na pewno było dobrym pomysłem. Obok fotela leżał mój chory na raka buldog Bulli i od czasu do czasu posyłał mi pełne rozczarowania spojrzenie. Gdybym kupiła danie z kurczaka, mógłby swoim zwyczajem asystować mi przy posiłku. Na NDR leciał typowy dla przedświątecznej popołudniowej ramówki zwiastun reportażu o pewnym hodowcy drobiu z Dolnej Saksonii, który trzyma się starych dobrych metod i wypuszcza swoje gęsi na łąkę. Niebo w telewizorze było wiosennie błękitne, kwitła wiśnia, a gęsi, skubiąc świeżą trawę, człapały po łące i z zaaferowaniem gęgały. Prowadząca program wpadła w taki zachwyt, że trzy razy powtórzyła słowo „szczęśliwy” – szczęśliwe gęsi, szczęśliwe zwierzęta, mięso szczęśliwych gęsi.

– Jeśli w święta koniecznie musisz jeść pieczeń z gęsi, to przecież zawsze możesz sobie zamówić taką z dobrej hodowli – zaproponowała ugodowo Jiminy.
– Skąd wiesz, że im tam dobrze? – prychnęłam. – Wcale nie są szczęśliwe. Zresztą teraz i tak już po nich.
Nadal miałam jej za złe, że ośmieliła się mnie pouczać. Któż z nas lubi, gdy inni prawią mu morały?
– O wiele za duże stado – rzuciłam, spoglądając w stronę ekranu, chociaż nie miałam bladego pojęcia, ile gęsi powinno liczyć idealne stado. – Myślisz, że dobrze się czują w tej masie? Widzisz gdzieś wodę? Kobieto, przecież to gęsi! Gęsi! Mają błony pławne nie po to, żeby deptać po trawie. One są stworzone do pływania!
Jiminy z zakłopotaniem spojrzała na ekran. Rozparłam się wygodniej w fotelu. Jakie to przyjemne uczucie, wytrącić broń z ręki komuś, kto przewyższa cię pod względem moralnym.
– Poza tym uważam, że to bardzo mało prawdopodobne, by któraś z nich kiedykolwiek widziała swoją matkę – perorowałam dalej. – Przychodzą na świat w wylęgarni. To sieroty. Pierwszą rzeczą dostrzeganą przez nie po wykluciu się jest żarówka, którą biorą za słońce – i nigdzie matki witającej je uspokajającym gęganiem… Jak okiem sięgnąć, setki takich jak one sierot i ani jednego bajorka, w którym mogłyby się potaplać.
– Moim zdaniem i tak będzie najlepiej, jeśli urządzisz sobie wegetariańskie święta – orzekła Jiminy.
Odburknęłam coś niewyraźnie.
(…)

 
Wesprzyj nas