Poznaj kulisy pracy oficera wywiadu.


Pułkownik Aleksander Makowski to legenda polskiego wywiadu. Syn szpiega, wychowany w Londynie oraz Waszyngtonie, stypendysta Harvardu i absolwent szkoły wywiadu w Kiejkutach. Nikt przed Makowskim nie odpowiedział aż tyle o kuchni pracy polskich szpiegów.

Pułkownik – w wywiadzie-rzece, który prowadzą Paweł Reszka i Michał Majewski – ze szczegółami relacjonuje, jak wyglądało szpiegowskie szkolenie w tajnym ośrodku w Kiejkutach. Odpowiada, jak uczono go werbować agentów, nagrywać spotkania z ukrycia i wykrywać tych, którzy go śledzą. Makowski mówi, jak wyglądały relacje PRL-owskiego wywiadu z towarzyszami radzieckimi. Opowiada o swojej pracy szpiegowskiej w Stanach Zjednoczonych i o tym, jak próbowało go zwerbować FBI.

Zdradza, jak wyglądała praca polskich „nielegałów” za granicą, przedstawia największe sukcesy i wpadki polskich szpiegów. Przez kolegów, przełożonych, ale i przeciwników Makowski (doktor prawa, znakomicie poruszający się na Zachodzie) był i jest uważany za jednego z najzdolniejszych oficerów polskiego wywiadu.

Żaden z weteranów służb specjalnych nie opowiedział do tej pory tyle i tak szczegółowo o działaniach polskiego wywiadu w ostatnich dekadach.

Paweł Reszka, Michał Majewski
Zawód: szpieg
seria Literatura Faktu
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 stycznia 2014

Przedmowa

Skąd pomysł na tę książkę? Dlaczego akurat Aleksander Makowski? Zanim się poznaliśmy, wyprzedzała go dobra i zła sława.
– Aleks? – mówił nam kiedyś jego znajomy. – W szkole wywiadu był najzdolniejszy na roku. Zresztą potem skończył prawo na Harvardzie, to się nie zdarza zbyt często.
– Makowski był wyjątkowo niebezpieczny – opowiadał nam Bogdan Borusewicz, jeden z legendarnych przywódców Solidarności.
W latach osiemdziesiątych Aleks tropił zachodnie kanały przerzutu sprzętu i pieniędzy dla opozycji. I na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych właśnie to zadecydowało, że musiał się pożegnać ze służbą. Był jednym z dwóch negatywnie zweryfikowanych oficerów.
Jednak wywiad nigdy z niego nie zrezygnował. Mimo że oficjalnie wyklęty, ciągle brał udział w tajnych misjach polskich służb. Długo był dla nas człowiekiem cienia.
Kiedyś od znajomego, młodego biznesmena, usłyszeliśmy taką oto anegdotę:
– Elegancki raut. Rozmawiam z Janem Kulczykiem. Wokół nas nikogo nie ma, ale widzę, że wianuszek ludzi otacza człowieka, którego nie znam. Mówię więc do Kulczyka: „Nic z tego nie rozumiem. Pan jest słynny i najbogatszy. A ludzie stoją wokół jakiegoś nieznajomego gościa. O co tu chodzi?”. Na co Kulczyk:
„Proszę pana, przecież to jest Makowski”. „A kto to jest Makowski?”, pytam. „Nie wie pan, kim jest Aleksander Makowski?! Niemożliwe!” Jeden z najbogatszych Polaków nie posiadał się ze zdumienia.

Spotkaliśmy się w 2007 roku, gdy Antoni Macierewicz ujawnił jego nazwisko w Raporcie z likwidacji WSI. Zaczęliśmy rozmawiać. O ojcu, który był oficerem wywiadu, o życiu na słynnej alei Przyjaciół, o wychowaniu w Londynie i Waszyngtonie, o szkoleniu w Kiejkutach, studiach na Harvardzie. O szpiegowskiej robocie w USA i tropieniu pieniędzy Solidarności. Wreszcie o dzikim biznesie lat dziewięćdziesiątych, handlu bronią, wyjazdach do Afganistanu po szmaragdy i szpiegowskie informacje. Wczesną wiosną zeszłego roku spotkaliśmy się z Makowskim na kawie. Pod koniec rozmowy rzucił słowa, na które gdzieś tam czekaliśmy od dawna:
– To może zrobimy te moje wspomnienia…
Tydzień później nagrywaliśmy pierwszą rozmowę do książki.
Michał Majewski
Paweł Reszka
Warszawa, październik 2013

1
Sztuka werbunku

Sztuka werbunku – Rozpracowanie człowieka – Najlepsze sposoby na złowienie agenta – Czy zdrajcą zawsze należy pogardzać

Na czym polega dobra taktyka werbunku?
Zacznijmy od tego, że w wywiadzie najważniejsza jest informacja. To zresztą przypomina pracę dziennikarzy. Dobry dziennikarz ma dobrych informatorów. Dobry szpieg ma dobrych agentów. Zaczynamy od oceny sytuacji. Należy wyczuć, czy werbunek ma sens. Zanim wygłosisz formułkę: „Jestem oficerem wywiadu, chcę z panem pracować”, musisz ocenić, czy są szanse powodzenia. Ryzykujesz dużo, bo się przed człowiekiem odkrywasz. Dlatego należy zacząć od rozpracowywania delikwenta. To znaczy ustalić na jego temat dosłownie wszystko co się da: gdzie się urodził, szkoły, hobby, nawyki, żony, kochanki, dzieci, co lubi, czego nie lubi, jakie jada potrawy, jakie książki czyta. Czasami takie rozpracowanie trwa rok, czasami dwa, trzy lata. Wiesz o panu doradcy ministra albo prezesie koncernu wszystko. Wtedy należy oszacować, czy jest podatny na werbunek.

Co czyni człowieka podatnym na werbunek?
Hazard, zamiłowanie do kobiet, kosztowne hobby: diamenty, zegarki, sztuka. W sumie rozpracowanie powinno odpowiedzieć na dwa pytania: czy jest szansa na werbunek oraz jaką taktykę, podstawę do werbunku przyjąć: pieniądze, szantaż, jedno i drugie, czy może jakieś górnolotne argumenty.

Rozpracowuje jedna osoba czy zespół?
Niekiedy cała rezydentura. W ramach rozpracowania kogoś istotnego dokonuje się nawet werbunku mniej istotnych osób tylko po to, by uzyskać wiedzę o tej, o którą najbardziej nam chodzi. Wypytuje się je oczywiście o wiele spraw, tak żeby ukryć nasze właściwe zainteresowanie. Bywało nawet, że dochodziło do dwóch werbunków – tylko w celu lepszego rozpracowania. No, ale tu szło o cele z najwyższej półki. Na poziomie ministrów obrony.

To znaczy, że rozpracowywanie to praca zespołowa?
Tak. Tak samo jak typowanie werbownika. Szuka się kogoś, kto będzie w jakimś sensie pasował do celu. Oczywiście jest jedna lub dwie osoby, które „prowadzą”, czyli nadzorują rozpracowywania. Dają polecenia, wyznaczają kierunki, ślą pytania do innych rezydentur, zbierają to do kupy.

I co potem?
Należy przesłać raport werbunkowy do centrali, do wydziału terytorialnego. W takim raporcie jest wiele punktów, w których opisuje się szczegółowo: kogo, po co, jak, za ile chcemy werbować. Najważniejszy punkt brzmi: przedsięwzięcia na wypadek nieudanego werbunku. Czyli co zrobić, jeśli się nie uda. Trzeba mieć gotowy plan, jak się wycofać, no i jak udawać, że to właściwie nie my. Raport trafia do naczelnika albo zastępcy naczelnika wydziału terytorialnego.

A dalej?
Teoretycznie zgody na niektóre werbunki mógł zatwierdzać naczelnik wydziału terytorialnego – czyli jak werbunek w Stanach, to naczelnik wydziału amerykańskiego. Jednak na ogół, jeśli szło o obcokrajowca, zgodę wydawał wicedyrektor albo dyrektor wywiadu. To już w zależności od tego, jak potencjalny agent był wysoko.

Dlaczego?
No, jeśli werbujemy urzędnika ministerstwa obcego państwa i operacja nam nie wyjdzie, to jest niezbyt dobrze. Zaraz pojawiają się protesty, skandale i zaczyna marudzić MSZ.

Jak się wybiera werbownika?
Jego też trzeba wymienić w reporcie. Jest pewna pula oficerów,którzy są do dyspozycji w całym wywiadzie. Kombinujesz: mężczyzna czy kobieta? Jeśli chcesz werbować znawcę sztuki, to dobierasz kogoś, kto się na tym zna albo szybko się tego nauczy. Niech mają o czym pogadać. Niech będzie jakiś punkt zaczepienia do kultywowania znajomości. Przy werbunku najważniejsze są drobiazgi.

Jakie?
Werbowany musi czuć, że jesteś dla niego partnerem. Najlepiej byłoby, gdyby uznał, że przewyższasz go intelektualnie i jesteś rozsądnym człowiekiem.

Ludzie raczej wolą głupszych od siebie.
Nie w tym przypadku. On za chwilę zdradzi ojczyznę, czyli odda swój los, swoje życie w twoje ręce. Musi czuć, że jesteś inteligentny, profesjonalny, że nie wysypiesz go przy najbliższej okazji. Gdy już to wszystko wiadomo, trzeba wymyślić miejsce do werbowania i podjąć próbę. Miejsce też jest istotne. W grę wchodzą dwie opcje: albo łowimy go na terenie jego kraju, albo czekamy, aż wyjedzie. Ta druga opcja, werbunek na terenie kraju trzeciego, jest oczywiście bezpieczniejsza. Nie ma zagrożenia ze strony kontrwywiadu albo jest mniejsze, no i w ogóle gdyby delikwent chciał się poskarżyć swoim służbom, to jednak miałby dalej.

Czyli nie ma specjalnej spontaniczności podczas werbunku.
Jest, ale w granicach punktów opisanych w raporcie. Raport o werbunek przygotowuje starszy oficer, przekazuje zastępcy naczelnika, ten tekst podrasowuje, zmienia czy uzgadnia, naczelnik podpisuje i pismo idzie do zastępcy dyrektora wywiadu. Jeżeli figurant – czyli kandydat na agenta – zajmuje znaczącą pozycję, to ostateczna decyzja musi być uzgodniona z dyrektorem. W szczególnych przypadkach o tym, czy werbować, czy też nie, decyduje wiceminister kierunkowy. Kwestią zasadniczą jest tu granica opłacalności.

Co konkretnie jest w punktach raportu werbunkowego?
Jak zacząć rozmowę, jak ją prowadzić, jakiej argumentacji użyć i kiedy. Czy i kiedy posuniemy się do wykorzystania materiału kompromitującego, czyli do szantażu. Czy i ile pieniędzy będziemy oferować.

Na czym polega trik łowcy?
Całość argumentacji powinna przekonać człowieka, że zdradzając, właściwie nie zdradza. Że robi to dla dobra ludzkości albo z jakichś wyższych pobudek. Że te informacje nie będą szkodzić jego krajowi, tylko pomogą… nie wiem… zapobiec kataklizmowi jądrowemu czy coś w tym stylu. Na ogół wiemy oczywiście, ile facet zarabia, wiemy, jak mieszka, na jakim poziomie, wiemy, jakimi jeździ samochodami, ile z grubsza wydaje, na co. No i na tej podstawie trzeba przygotować i zaoferować taką sumę, jaka go nie rozśmieszy. Krótko mówiąc, nie dość, że robisz coś dla ludzkości, to jeszcze dostaniesz za to kasę.

A szantaż?
To jest delikatna sprawa. Jasne, że w wywiadzie wykorzystuje się materiały kompromitujące. Problem w tym, że łatwo przedobrzyć. Jeśli głęboko zranisz jego godność, to facet wstanie i wyjdzie. Tyle zyskasz. Szantażować należy, tak by nie obrazić, nie upokorzyć. Zawsze należy zostawić sobie margines na wycofanie się z takiej próby.

Jak ładnie zaszantażować człowieka, żeby nie urazić jego godności?
To zależy. Ktoś ma kochankę. Trzeba poruszyć temat kochanek. Mogę mu powiedzieć, że mam kochankę, czy rzucić uwagę, że byłem kiedyś w mieście i widziałem go z piękną kobietą. I koniec. To niby szantaż, ale ciągle jeszcze da się go obrócić w żart, prawda? Na ogół werbujemy ludzie inteligentnych, debile nie są nam potrzebni. Zresztą z debilami rozmowy są na ogół prostsze. Tak więc facet, któremu oświadczasz, że widziałeś go z piękną kobietą, rozumie, o czym mówisz. Generalnie w takiej rozmowie chodzi o to, żeby wyczuć, czy cel jest zainteresowany, czy podjął w głębi duszy decyzję, czy tylko przeciąga rozmowę, żeby wyciągnąć od ciebie jak najwięcej informacji dla swojego kontrwywiadu. Dlatego raport werbunkowy, w którym opisana jest w punktach cała strategia, jest tak szalenie ważny.

Żeby nie dawać się podpuścić?
Między innymi po to są te punkty. Bo jak może rozwijać się sytuacja, gdy już złożysz zawoalowaną propozycję? Gość orientuje się nagle, że jest werbowany. Wstaje i mówi: „Miło było pana poznać, do widzenia, mam nadzieję, że już nigdy się nie zobaczymy” – i koniec.
Wariant drugi – orientuje się, że jest werbowany, i mówi: „Okej, dobra, tylko ja chcę tego, tego i tego”. No i wariant trzeci, najtrudniejszy. Piłujesz, piłujesz, a on mówi: „Wie pan, nie jestem przekonany, spotkajmy się jeszcze”. Wtedy masz dylemat: „Co on chce zrobić? Może powiadomić swój kontrwywiad i przyjść już z obstawą?”. Ale jednocześnie nie chcesz odpuścić, więc umawiasz się na kolejne spotkanie. No i wtedy wracasz do swojej centrali, siadasz i razem z pozostałymi zastanawiasz się, co z tym zrobić. W sumie, przy pewnej dozie doświadczenia, można wyczuć, czy gość się waha, czy też nie ma ochoty na współpracę i próbuje cię wykiwać.

Ale jak to wyczuć?
Rzecz jest delikatna. W sumie obaj, i ten, który ma ochotę zostać agentem, i ten, który cię podpuszcza, zadają pytania. Ten pierwszy chce się upewnić, że jesteś fachowcem i będziesz w stanie zagwarantować mu bezpieczeństwo. Drugi pyta wiadomo po co – chce jak najwięcej informacji sprzedać swoim. Pytania będą się delikatnie różniły. W pierwszym przypadku spodziewam się usłyszeć: jak mi zapewnisz bezpieczeństwo? gdzie będziemy się spotykać? ile możesz mi dać pieniędzy? W drugim: z jakiej jesteś jednostki? skąd przyjechałeś? jak długo tu jesteś?

Czy z twojego praktycznego punktu widzenia są lepsze i gorsze motywacje, dla których człowiek podejmuje współpracę?
Dla mnie najlepszą motywacją są pieniądze.

Czysty układ handlowy?
Tak, no, chyba że ktoś zechce współpracować ze względów ideologicznych. Ale takie cuda były najczęściej w czasach Kominternu: socjalizm, komunizm, Związek Radziecki, rozbrojenie i powszechne szczęście.

Czyli jednak układ handlowy.
Tak, z elementem delikatnego szantażu. To znaczy dobrze, jeśli jeszcze wiemy na temat tego człowieka coś, co go lekko kompromituje. Ale wspaniałomyślnie o tym „zapominamy” i po prostu wypłacamy mu pieniądze.

Dlaczego z twojego punktu widzenia pieniądze są najpewniejsze?
Jeżeli facet pracuje dla pieniędzy, to ciągle chce ich mieć więcej i coraz bardziej się stara. Agent potrafi się wykazać nieprawdopodobną inwencją. Jeżeli jest odpowiednio zmotywowany, dokonuje cudów. Czasami musisz go wręcz hamować. Mówi: „Zdobędę taką a taką informację”. „A masz do niej dostęp?” „Nie, ale wiem, kto ma”. To już robi się niebezpieczne.

Rośnie ryzyko.
Zdecydowanie. Takiego agenta trzeba bardzo umiejętnie prowadzić, bo sam sobie może zrobić krzywdę.

Mówiliśmy, że gdy sytuacja nie jest jednoznaczna, decyzję o kontynuacji bądź zaprzestaniu werbunku podejmuje po dyskusji specjalny zespół. Kto wchodzi w jego skład?
Doświadczeni oficerowie wywiadu i wicedyrektor kierunkowy. Trzeba znaleźć odpowiedź na pytanie: „Czy dalsze ryzyko nam się opłaca?”. Z zasady taka rozmowa odbywa się w Polsce, w wyjątkowych sytuacjach decyzję może wziąć na siebie rezydent. Oczywiście musi powiadomić o niej centralę. Centrala zawsze może decyzję zmienić.

Dlatego pytamy, jak wygląda takie spotkanie. Oficer – co zrozumiałe – obstaje za werbunkiem, przełożeni się wahają. Co decyduje?
Jak zwykle w życiu zależy to od ludzi, ale na ogół rozjemcą jest wicedyrektor, a nawet dyrektor wywiadu. Opowiem o swojej praktyce. Miałem kilka takich spotkań. Przewodniczył im Władysław Pożoga, wiceminister odpowiedzialny za wywiad. Brałem w nich udział jako naczelnik i wicenaczelnik wydziału. Typowa dyskusja robocza, każdy się wypowiada. Ja jako naczelnik jestem najbliżej sprawy. Pożoga zazwyczaj na koniec pyta: „A wy co, naczelniku?”. Mówię na przykład: „Werbujemy dalej”. A on: „To proszę uzasadnić”. Więc uzasadniam. No i Pożoga: „Dobrze, ale na waszą odpowiedzialność”. Ja: „Na moją”. On: „No to robimy tak, jak naczelnik uważa”. Pożoga bez oporu zmieniał decyzję pod wpływem czyjejś argumentacji. Jeśli ktoś był pewny, dobrze uzasadnił, chciał wziąć odpowiedzialność na siebie – to okej, proszę bardzo. Wiceministrowi też zależało na sukcesie.

Czy spotkania werbunkowe są nagrywane przez werbownika?
Wszystko jest nagrywane. Mieliśmy zresztą znakomity sprzęt Nagra Stefana Kudelskiego. Kudelski to Polak z bardzo patriotycznej rodziny. Jego ojciec oficer nie wrócił po wojnie do Polski. Więc syn robił karierę naukową i biznesową w Szwajcarii. Dziś pisze się o nim „szwajcarski naukowiec”, a warto wiedzieć, że nazwa „Nagra”, którą dał swoim magnetofonom, pochodzi od słowa „nagrać”. To był niewielki – jedna trzecia strony formatu A4 – magnetofon szpulowy. Taśma była dość cienka, ale wystarczała na trzy, cztery godziny nagrania. Sprzęt nie był lekki, ale wchodził do wewnętrznej kieszeni marynarki. Oczywiście w lecie, pod lnianą marynarką, raczej nie dało się go nosić, bo odkształcenie materiału było zbyt widoczne. Można go więc było wsadzić do tylnej kieszeni spodni albo przykleić taśmą do ciała. Kabel z mikrofonem wyprowadzało się przez rękaw lub pod klapę marynarki. Wystarczało, mikrofony były bardzo czułe.

W trakcie spotkania jesteś więc okablowany?
Tak. Magnetofon w kieszeni, mikrofon wyprowadzony albo wbudowany w spinkę czy guzik.

A gdy ktoś cię zwodzi, to na drugą rozmowę werbunkową też idziesz z magnetofonem? Szalenie ryzykowne.
Podczas burzy mózgów podejmuje się decyzje także w sprawie tego, czy idziesz z magnetofonem, czy nie. Jasne, że to ryzykowne, bo możesz zostać wciągnięty w pułapkę. Jeśli kontrwywiad zatrzyma cię ze sprzętem do nagrywania, to będzie niewesoło. Zazwyczaj umówione jest następne spotkanie, ale to jeszcze nic nie znaczy. Przecież delikwenta można spotkać „przypadkiem” wcześniej, prawda? My do niego podchodzimy, gdy nie jest przygotowany. Przyciskamy go. Ryzyko jest mniejsze.

Czy rozmowę werbunkową odsłuchują przełożeni?
Przełożeni czytają raport. Jeśli ktoś bardzo chce, to może sobie oczywiście odsłuchiwać. Nagranie ma dwa cele. Po pierwsze, dokumentuje, że agent zgodził się na współpracę. Po drugie, ułatwia werbownikowi napisanie dokładnego raportu.

Nagranie jest archiwizowane?
Tak, leży w aktach sprawy. Jeśli jest ważne, może tak leżeć latami. No i stanowi największy hak, jaki możesz mieć na człowieka.

Nagranie rozmowy werbunkowej?
Oczywiście. Skoro on pod wpływem twojej argumentacji mówi „tak” i jeszcze ustalacie za ile, to już nawet nie musisz go prosić o podpisanie zobowiązania.

Zobowiązanie może skomplikować sprawę?
Jasne, bywają przecież różne sytuacje. Często zdarza się tak, że werbowany pojmuje, o co chodzi. Chce dostarczać dane, dostawać za to „prezenty”, ale woli, by nie padały takie słowa jak „wywiad” czy „wynagrodzenie”. Rozmowa się toczy, ty go pytasz, on odpowiada. Ty coś sugerujesz, on przed następnym spotkaniem zdobywa wiedzę na sugerowany temat. To jest zawsze wygodna sytuacja. Bo jeśli człowiek jest doświadczony życiowo, to ma pewien komfort. Przyjdzie do niego kontrwywiad i zapyta o ciebie. „Znam, naturalnie, rozmawiamy. Ale jaki wywiad? No co pan powie! W życiu bym nie podejrzewał! To taki miły człowiek”.

Wywiad musi być elastyczny?
To dobre słowo. Liczy się informacja, a nie kwit. Dlatego wywiad nie wymaga, żeby każdy podpisywał zobowiązanie, kwitował każdego dolara. Wywiad nie chce wiedzieć, czy zjedliście dwa obiady, czy cztery. Kogo obchodzi, czy twój agent wie, że jest twoim agentem? Kogo obchodzi, czy coś podpisał? Ważne, żeby dostarczał informacje. To wszystkich obchodzi, reszta – tak naprawdę – nie ma znaczenia.

Miałeś problem z ukrywaniem pogardy dla swoich agentów?
Pogardy? Skąd! Dlaczego?

Przecież oni byli zwykłymi zdrajcami.
W stosunku do źródła nigdy nie czułem pogardy. To, że jest ono zdrajcą, w ogóle mnie nie interesowało. Dla mnie mój informator jest wybitnie pozytywną jednostką. On świadczy mi usługi, a ja mu za nie płacę. Taki mamy układ. Zdrajca? Pogarda? Taka myśl nie może nawet zaiskrzyć w głowie oficera wywiadu. Dla źródła trzeba mieć najwyższy szacunek. Tak nas od pierwszego dnia uczono w szkole. Pracowano nad nami, wbijano nam to do głowy. Źródło czy – jeśli wolicie – agent to twoje „być albo nie być”. Nie masz agentów, nie masz sukcesu. A jeśli umiesz werbować, jeśli zdobywasz agentów, to jesteś w wywiadzie kimś. Psychologicznie masz wbity do głowy szacunek dla źródła – agent jest najwyższym dobrem.

Spójrzmy obiektywnie: agent to szmata. Nie dość, że daje się szantażować, to jeszcze sprzedaje swój kraj za pieniądze.
Jesteście dziennikarzami. O swoich informatorach też tak myślicie?

Nie, ale oni rzadko zdradzają ojczyznę.
Wasi informatorzy zdradzają przyjaciół, instytucje, w których pracują, swoich przełożonych. Ujawniają wam tajemnice państwowe, sekrety naszej ojczyzny, nie? A jednak nie powiecie o żadnym z nich „szmata”, prawda? Tłumaczę wam sytuację psychologiczną, tor myślenia. Jeżeli masz dobrego agenta, który dostarcza informacje wysoko oceniane przez twoją służbę, to – wierzcie mi – nie przychodzi ci do głowy słowo „zdrajca”, „szmata”. Myślisz o nim: „Fajny facet, na poziomie, sporo wie, oby żył wiecznie” – i tyle. Oczywiście nikt też agenta nie idealizował. Wiadomo było, że jak ktoś raz zdradzi, może to zrobić kolejny raz. Stałym elementem pracy z agentem jest ciągłe sprawdzanie go na różne sposoby.

Jak?
Głównie poprzez weryfikację jego informacji u innych źródeł, wszelkich możliwych.

A inne metody?
Można zrobić kombinację sprawdzeniową. Podstawiasz własnemu agentowi kogoś, kto rzekomo reprezentuje inny wywiad. I próbujesz przewerbować. Patrzysz, jak zareaguje. Oczywiście sytuacja jest idealna wtedy, gdy agent uwierzy, że podstawiona osoba rzeczywiście reprezentuje inny wywiad, i od razu nam o tym opowie. Zdarzały się takie kombinacje.

Stosuje się je, gdy są podejrzenia, tak?
Generalnie tak. Jeżeli materiały są okej i się potwierdzają, to nie ma powodu do prowadzenia takich operacji. Ale na przykład czasem materiały są tak dobre, że kierownictwo zaczyna nabierać podejrzeń. Im lepsze materiały, tym wyższy rozdzielnik. I to nie tylko krajowy, czasem idą też do zaprzyjaźnionych służb. Kombinację sprawdzeniową uruchamia się po to, by mieć stuprocentową pewność, że agent nie robi nas w konia.

Okej, podstawiacie oficera, który udaje przedstawiciela innego wywiadu, i wasz cenny agent zgadza się na współpracę. Co wtedy?
To oczywiście problem, ale jest jeszcze kwestia, z czego to wynika. Mógł się przecież zgodzić, wyobrażając sobie, że będzie miał jeszcze jedno źródło dochodu.

I co wtedy?
Wtedy musimy próbować ciągnąć ten nowy związek i patrzeć, czy podstawionemu człowiekowi daje te same materiały. To naturalnie oznacza, że gość jest chciwy i za chwilę może pójść na jakieś kolejne układy. A to grozi dekonspiracją, wpadką. To nie jest dobra sytuacja, ale jeżeli agent dostarcza supermateriały, ciągniemy związek. Jeżeli materiały są takie sobie, to wtedy trzeba się zastanowić. Znowu zrobić burzę mózgów.

Mówiliśmy o wyborze werbownika. O tym, że szuka się człowieka o zainteresowaniach podobnych do zainteresowań figuranta, takiego, jaki będzie mu odpowiadał. Trzeba jeszcze stworzyć werbownikowi legendę. Doprowadzić do naturalnego spotkania z obiektem.
Oczywiście, bo trudno jest tak podejść do kogoś na ulicy i zaprosić na kawę. Dobre jest hobby. Marian Zacharski spotkał swoje źródło na kortach. Można znać się na gruncie zawodowym: dyplomata – urzędnik. Można się widywać na wykładach, debatach politycznych, w klubie dyskusyjnym. Można się zaprzyjaźnić z kimś spośród znajomych naszego celu. Wiele jest sposobów.

Jakiś konkretny przykład? Coś z życia?
Nie mogę.

Często werbuje się pod obcą flagą?
Jeżeli na przykład dojdziemy do wniosku, że my, jako Polska, jesteśmy za malutcy, by figurant zechciał dla nas pracować, to udajemy kogoś innego. Tak samo, jeśli nie chce pracować z naszym krajem ze względów ideologicznych. Kiedyś takim powodem był komunizm. „Nigdy nie będę pracował dla czerwonych”. „A to się dobrze składa, bo jesteśmy Anglikami”.

Taki człowiek nigdy się potem nie dowiaduje, że pracował dla was?
Zależy. Zdarzają się agenci, z którymi się spotykasz dwa, trzy razy w roku. Nie ma co zawracać im głowy detalami. No, ale czas leci, po dwóch, trzech latach, kiedy taki informator dostarczył ci już tyle materiału, że głowa boli, a ty w pełni panujesz nad sytuacją, możesz mu ewentualnie ujawnić, kim naprawdę jesteś. Możesz robić to stopniowo. Coś tam rzucisz, raz, drugi, i w końcu się domyśli. On nie powie do końca, ty nie powiesz do końca, a sprawy i tak zaczynają być oczywiste.

 
Wesprzyj nas