Znakomity thriller psychologiczny – trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony opowieść o winie i zemście.


Policja w Akwizgranie dostaje anonimową informację o porwaniu małej dziewczynki. Komisarze Seifert i Menkhoff przeżywają szok, kiedy okazuje się, że ojcem dziecka ma być doktor Joachim Lichner, psychiatra, którego kilkanaście lat wcześniej po spektakularnym procesie poszlakowym wsadzili do więzienia za zamordowanie małej dziewczynki.

Lichner wypiera się wszystkiego, nawet tego, że w ogóle ma dziecko, i podobnie jak przed laty zapewnia o swojej niewinności. Czyżby ktoś znów chciał go wrobić? Dlaczego komisarz Menkhoff tak zaciekle stara się udowodnić mu kolejną zbrodnię? I czemu doktor coraz bardziej plącze się w zeznaniach, gdy tylko dotyczą one jego dawnej kochanki? Rozpoczyna się bezwzględny pojedynek psychologiczny…

Arno Strobel podejmuje wyrafinowaną grę z czytelnikiem, opowiadając historię ustami komisarza Seiferta, w dwóch coraz bardziej zacieśniających się planach czasowych. Za każdym razem kiedy wydaje się nam, że zbliżamy się do prawdy, autor myli tropy, a pod spodem ukazuje się drugie dno. A potem trzecie…

Arno Strobel mieszka w pobliżu Trewiru. Pracuje w Luksemburgu, gdzie zajmuje się projektami informatycznymi w jednym z niemieckich banków. Zaczął pisać, mając czterdzieści lat. Wydał dotychczas sześć książek. W Polsce opublikowano jego powieść „Trakt” (2013).

Arno Strobel
Istota
Tłumaczenie: Agnieszka Walczy
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 21 stycznia 2014

Prolog

7 kwietnia 2007

Zrobił pięć, sześć kroków, po czym stanął. Przez kilka sekund trwał w bezruchu, ze wzrokiem skierowanym na fasady żółtych domów naprzeciwko, jednak wcale ich nie widział. Słońce świeciło już mocno, czuł na twarzy ciepło jego promieni. Wielokrotnie starał się wykonać obrót, ale rozkaz wychodzący z synaps mózgu spełzał na niczym w drodze do mięśni.
Dokładnie znał te procesy, wiedział, co go blokuje, a jednak nic nie mógł na to poradzić. Dopiero gdy monstrum za jego plecami spowodowało niemal fizyczne pieczenie, wyzwolił się z odrętwienia i stawił czoła widokowi.
Czteropiętrowy biały budynek kryty czerwoną dachówką wcale nie wyglądał tak, jak kojarzył to z filmów. W każdym razie nie od frontu. Nie było żadnej wielkiej brudnoszarej bramy z żelaza, którą napęd silnikowy przesuwałby powoli na skrzypiących kółkach, gdy kogoś wypuszczają. Plastikowe drzwi osłonięte łukowatym daszkiem z zielonkawego szkła mogłyby równie dobrze stanowić wejście do hurtowni materiałów elektrycznych. Jedynie napis nad oknami obok nie pasował do całości: „ZAKŁAD KARNY”.
Trzynaście lat, miesiąc i dziesięć dni. Widział go po raz ostatni. Było, minęło. W ostatnich miesiącach wielokrotnie opuszczał akład Karny Hagen. Wychodził na przepustki, żeby powoli przyzwyczajać się do życia poza kratami. I wracał najpóźniej o 19.00. Było, minęło. Teraz.
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Byle dalej od więzienia, od Gerichtsstrasse – ulicy Sądowej. Poszedł ku Bülowstrasse, gdzie wsiądzie do autobusu i pojedzie na dworzec. Stamtąd dwie godziny pociągiem do Akwizgranu. Wykorzystał przepustki, znalazł mieszkanie. Miasto przez trzynaście ostatnich lat prawie się nie zmieniło. Ale on tak. Wciągnął głęboko powietrze. Wolny. A jednak nie był szczęśliwy, nie chciał być szczęśliwy. Trzynaście lat. A wściekłość powróciła.

– 1 –

22 lipca 2009
Komórka nadkomisarza policji kryminalnej Bernda Menkhoffa zadzwoniła, gdy byliśmy zaledwie kilka metrów od podjazdu do garażu jego domu jednorodzinnego w Brand, dzielnicy Akwizgranu. Podczas gdy on z trudem wydobywał telefon z kieszeni spodni, zjechałem drogą A-6 na pobocze. Od szesnastu lat byliśmy partnerami i najczęściej po służbie wysadzałem go pod domem, a następnego dnia zabierałem do pracy.
– Tak? – zgłosił się krótko Menkhoff i lekko przechylił głowę, słuchając rozmówcy. Rzuciłem okiem na zegarek. Miejmy nadzieję, że to już nic służbowego. Zostawiłem włączony silnik audi, żeby klimatyzacja nadal wdmuchiwała do wnętrza przyjemnie chłodne powietrze. Na zewnątrz panował upał.
– Tak, to ja – mruknął. – Skąd ma pan ten numer? − Znów przysłuchiwał się przez jakiś czas, po czym zacisnął powieki. – Co? – Więc to było coś służbowego. – Aha. A jak pan na to wpadł? – Głos Menkhoffa przybrał bezosobowe brzmienie. – Najpierw proszę podać swoje nazwisko. − Minęły kolejne sekundy, po czym opuścił rękę z telefonem. – Rozłączył się − westchnął.
– Anonim?
– Tak. Męski głos. Mówił coś o małej dziewczynce, która rzekomo zniknęła parę dni temu. Na Zeppelinstrasse.
– Niezbyt ciekawa okolica. No i?
– Co i? Nic więcej. − Otworzył drzwiczki od strony pasażera i wysiadając, rzucił: – Zaraz wracam.
− Okej. − Patrzyłem za nim, jak przechodzi przez podjazd do drzwi wejściowych, otwiera drzwi i znika we wnętrzu domu.

Było już po siódmej. Melanie czekała na mnie w domu. Oczyma duszy ujrzałem wspaniałe steki z polędwicy wołowej, które chciałem przyrządzić dla nas tego wieczoru. Miała to być romantyczna kolacja przy świecach, z czerwonym winem – małe zadośćuczynienie za to, że ostatnimi czasy często jadaliśmy bardzo późno. Od dnia mojego awansu na stopień nadkomisarza, parę miesięcy temu…
Otworzyły się drzwiczki i Menkhoff znów opadł na siedzenie.
– Wszystko w porządku. Pani Christ zostanie jeszcze i zajmie się Luisą. – Wskazał głową drogę. – No dalej, jedziemy.
Raz jeszcze pomyślałem o stekach i z westchnieniem wrzuciłem bieg. Może mężczyzna, który dzwonił, był tylko blagierem? Nieraz tak bywało. Może za dwadzieścia minut będziemy z powrotem?

Kiedy musiałem stanąć na światłach na Trierer Strasse, zerknąłem na Menkhoffa, który wrzucił komórkę do schowka w konsoli środkowej.
− Numer zastrzeżony? – spytałem.
Pokiwał głową i odgarnął z czoła pasmo czarnych włosów, poprzetykanych srebrnymi nitkami.
– Zastrzeżony.
Dziesięć minut później staliśmy przed kamienicą, której fasada prosiła się wręcz o odmalowanie.
– Pierwsze piętro po lewej stronie, tak mówił ten gość – wyjaśnił Menkhoff. Przyjrzałem się rzędowi spaczonych drewnianych okien na pierwszym piętrze i wysiadłem.
Zewnętrzne drzwi nie miały zamka, a klatka schodowa wyglądała równie obskurnie jak fasada. Krawędzie wydeptanych betonowych schodów były w większości poszczerbione, ściany pokryte wydrapanymi mądrościami i wulgaryzmami rodem z szaletu. Nieliczne gołe żarówki oświetlały nas swoim rozproszonym, nieprzyjaznym światłem.
Drzwi do mieszkania na pierwszym piętrze po lewej w wielu miejscach nosiły ślady uszkodzeń i wyglądały, jakby dawno temu ktoś próbował wyłamać je kopniakiem. Tabliczki z nazwiskiem nie było ani na brązowym drewnie, ani na brudnym dzwonku obok. Z wyrazem obrzydzenia na twarzy Menkhoff nacisnął guzik. Za drzwiami rozległo się przeraźliwe dzwonienie.

Przez jakiś czas nic się nie działo i mój partner już unosił rękę, żeby zadzwonić ponownie, kiedy dały się słyszeć kroki i zamek szczęknął. Drzwi uchyliły się odrobinę i w szczelinie ukazała się twarz mężczyzny. Zaparło mi dech w piersiach.

– 2 –

28 stycznia 1994

Juliane mieszkała z rodzicami przy końcu ślepej ulicy w dzielnicy Akwizgranu Steinebrück, tuż obok małego placu zabaw. Petra Körprich bez obaw wypuszczała swoją czteroletnią córeczkę na dwór, żeby się pobawiła, w czasie gdy sama gotowała obiad. Krótka uliczka używana była niemal wyłącznie przez nielicznych mieszkańców, a poza tym kuchenne okno wychodziło na plac zabaw.
Jednak tym razem kiedy po wyjęciu naczyń ze zmywarki Petra rzuciła okiem na zewnątrz, Juliane nie było. Po dziesięciu minutach zadzwoniła do męża, a ten godzinę później poinformował policję. Przez trzy dni razem z policjantami z oddziałów prewencji przeszukiwaliśmy całą okolicę, aż straszliwe podejrzenie przerodziło się w pewność: policjanci znaleźli dziewczynkę w krzakach w Lasku Akwizgrańskim, nieopodal Monschauer Strasse, zaledwie kilkaset metrów od jej rodzinnego domu. Ktoś udusił Juliane, a potem wrzucił jej małe ciałko do niebieskiego plastikowego worka i zostawił w lesie, jak śmieci, których ludzie chcą się niepostrzeżenie pozbyć.

Zaledwie od pół roku byłem członkiem 2. zespołu śledczych w wydziale zabójstw wydziału dochodzeniowo-śledczego nr 11 w Akwizgranie i był to pierwszy przypadek zabójstwa, przy którym pracowałem jako asystent komisarza Bernda Menkhoffa. Aż do tamtej chwili widok ofiary zabójstwa został mi oszczędzony.
Kiedy więc ujrzałem tę białą twarzyczkę, umazaną błotem, z ciemnymi plamami na zapadniętych policzkach, okoloną przez burzę blond loków, posklejanych i brudnych, gdy mogłem wreszcie oderwać wzrok od potwornych granatowoczarnych śladów duszenia na delikatnej dziecięcej szyjce, mogłem jednocześnie płakać z bólu i krzyczeć z wściekłości.
– Niechże się pan weźmie w garść! – wyszeptał do mnie komisarz Menkhoff, który musiał zauważyć, że zmagam się z gwałtownym przypływem emocji. Kiedy potem wąską dróżką wyprowadzałem samochód z lasu, zapytał: – To ile pan ma lat, panie Seifert? Dwadzieścia cztery?
– Dwadzieścia trzy – odparłem, speszony.
– Wystarczająco dużo, panie podkomisarzu policji kryminalnej, żeby zapamiętać sobie raz na zawsze: Gdy chodzi o zabójstwo, proszę pana, nigdy, ale to nigdy nie wolno panu dopuszczać do siebie uczuć. Kiedy taka mała dziewczynka zostanie zamordowana przez jakiegoś bydlaka, jest to rzecz potworna, ale – nawet jeśli zabrzmi to nieludzko – mała nie żyje i jest dla nas sprawą, którą musimy rozwiązać, jasne? Dziecku nie możemy już pomóc. Możemy za to sprawić, że ten śmieć nigdy więcej nie zrobi czegoś podobnego. − Menkhoff walnął otwartą dłonią w schowek na rękawiczki. − Do diabła, jeśli dopuści pan do głosu uczucia, straci pan neutralny osąd, przestanie zauważać szczegóły. Musi się pan nauczyć zachowywać zimną krew. Chciałbym móc na to liczyć, zrozumiano?

Zrozumiałem, ale w kolejnych dniach ciągle na nowo musiałem dochodzić do wniosku, że zrozumieć a wcielić w czyn − to dwie różne sprawy. Za każdym razem, gdy jakaś informacja znów okazywała się bezwartościowa, ogarniało mnie głębokie uczucie przygnębienia, bo może nigdy nie złapiemy tego potwora, a także gniew i obawa, że być może zginie jeszcze jakieś dziecko, podczas gdy my poruszamy się zupełnie po omacku.

Gdy chodzi o zabójstwo, proszę pana, nigdy, ale to nigdy nie wolno panu dopuszczać do siebie uczuć.

– 3 –

22 lipca 2009

Rozpoznałem go natychmiast, a jednak minęła chwila, zanim zdołałem sobie uświadomić, że istotnie stoi przed nami nie kto inny, tylko doktor Joachim Lichner. Był starszy, miał szczuplejszą twarz, a i nasada krótko obciętych jasnych włosów przesunęła się nieco ku tyłowi – lecz patrzył tymi samymi mądrymi, bystrymi oczyma, jakie zachowałem w pamięci. Oczyma, które mierzyły nas teraz bez widocznych oznak zdziwienia. Spojrzawszy w bok, zauważyłem, że Menkhoff dzieli moje emocje. Nieczęsto widywałem mojego kolegę tak osłupiałego jak w owej chwili.
– Panowie Menkhoff i Seifert, cóż za niemiła niespodzianka – przywitał nas Lichner.
– Lichner. – Głos Menkhoffa zabrzmiał ochryple. – Skąd się pan tu wziął, u licha?
Psychiatra uniósł brew.
– Dziwne pytanie, panie komisarzu, wziąwszy pod uwagę, że to pan stoi przed moimi drzwiami.

Mój partner najwyraźniej był zupełnie zbity z tropu. Zdawał się szukać właściwych słów i wyczułem, że muszę przyjść mu z pomocą.
– Otrzymaliśmy anonimowy telefon – powiedziałem, starając się o możliwie najbardziej rzeczowy ton.
– Podobno z tego mieszkania zniknęła jakaś mała dziewczynka.
W ułamku sekundy wyraz twarzy Lichnera uległ zmianie.
– Ach, mała dziewczynka? I pomyśleli panowie: zajrzyjmy sobie prewencyjnie do naszego poczciwego doktora Lichnera. Gdybyśmy znów mieli prowadzić śledztwo bez jakichkolwiek rezultatów, zawsze możemy go w coś wrobić. Co raz się sprawdziło, z pewnością zadziała ponownie, prawda?
– Osoba, która zadzwoniła, podała ten konkretny adres, panie doktorze – włączył się Menkhoff, który najwyraźniej doszedł już do siebie. – Musimy to sprawdzić. No więc, czy mieszka tu małe dziecko?
– A jakie dziecko miałoby tu mieszkać, panie komisarzu? Mieszkam tutaj ja i nikt więcej. Poza tym – Lichner wskazał przez ramię wyciągniętym kciukiem – czy sądzi pan, że można trzymać dziecko w takim chlewie? Hę?
– Panie doktorze – włączyłem się – chodzi nam wyłącznie o informację, a pańska osobista sytuacja mieszkanio…
– Niestety, w tej chwili na nic lepszego nie mogę sobie pozwolić – wszedł mi w słowo. – Mordercy dziecka, po wyroku, nie tak łatwo dostać pracę jako psychiatra, wie pan?
– Jest mi to… – zaczął Menkhoff, ale jemu też przerwał:
– Słyszałem, że pana zostawiła?
Przez kilka sekund mężczyźni mierzyli się wzrokiem, ale o ile Lichner sprawiał wrażenie niemal obojętnego, Menkhoff wyglądał, jakby miał ochotę skoczyć mu do gardła. Wiedziałem, że Lichner rozdrapał właśnie starą ranę, która do tej pory się nie zagoiła.
– Gówno to pana obchodzi – wysyczał mój partner. – Chciałbym rzucić okiem na pana mieszkanie. Wpuści nas pan od razu czy poczekamy pół godziny na nakaz rewizji?
Lichner odsunął się o krok.
– Ależ skąd, proszę, niech panowie wejdą. Będę miał pana jednak na oku, panie komisarzu. Gdyby chciał pan ukryć w moim mieszkaniu obciążający materiał, zauważę to. – Nie zważając na jego słowa, Menkhoff przeszedł obok i znalazł się w mieszkaniu.
Kiedy mijałem Lichnera, ten powiedział cicho: – Mam nadzieję, że nie dopuści pan do tego kolejny raz, panie komisarzu.
– Niech pan nie gada głupot – odparłem, podążając za kolegą.

Mieszkanie rzeczywiście było chlewem. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że wykształcony człowiek gnieździ się w takich warunkach. Z drugiej strony, wykształceni ludzie robili czasem absolutnie niewyobrażalne rzeczy. Pokój, przed którym staliśmy, miał jakieś piętnaście metrów kwadratowych, może nawet mniej. Czuć w nim było wilgocią i pleśnią, jak ze starej piwnicy. Ścianę na lewo od drzwi na całej długości zajmował zapuszczony, chwiejący się drewniany regał z całą masą zakurzonych rupieci piętrzącą się na półkach. Pod przeciwległą ścianą na skrzynce po owocach stał porysowany telewizor, a przed nim dwa wystrzępione brązowe fotele, które musiały pochodzić z wystawki. Zatłuszczony drewniany blat na skrzynce po piwie służył za stół, na nim w otwartym tekturowym pudełku leżały resztki pizzy. Brązowy dywan był cały w plamach, podobnie jak tapeta w kwiatowy motyw, z której gdzieniegdzie wisiały oderwane długie strzępy.
– O kurde… – rzucił Menkhoff, wodząc wzrokiem po pokoju.
– Gdybym wiedział, że czeka mnie tak ważna wizyta, zamówiłbym sprzątaczkę – ironizował Lichner.
– Pańska cela więzienna z pewnością była czystsza.
– O tak, zapewne, panie komisarzu. Ale pachniało tam niezbyt przyjemnie. Zalatywało… korupcją.

Menkhoff puścił mimo uszu aluzję Lichnera i zarządził przeszukanie pozostałych pomieszczeń. W kuchni – o ile w ogóle można było tak nazwać to miejsce – był taki sam bałagan jak w pokoju i tyle samo brudu, co w malutkiej łazience. Tym większa niespodzianka czekała nas, gdy w końcu otworzyliśmy drzwi do ostatniego pokoju. Małe pomieszczenie było puste i czyste, a pastelowe, żółte ściany najwyraźniej niedawno pomalowano.
Mój partner odwrócił się do Lichnera.
– Co to za pokój?
– Świeżo malowany, panie nadkomisarzu policji kryminalnej.
– Chcia… czy to pan go pomalował?
– A gdyby tak było, to co? Aresztuje mnie pan?
Znów świdrowali się wzrokiem. Nienawiść zdawała się przerzucać pomiędzy ich oczami most, po którym ciężkozbrojne myśli mogły wkroczyć do głowy przeciwnika.
– Spadajmy stąd, Alex. – Menkhoff oderwał wzrok od Lichnera. Gdy staliśmy już na klatce schodowej, obrócił się raz jeszcze. – Panie doktorze, niech pan pozostanie do naszej dyspozycji, w razie gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania.
– Zbyt wiele czasu spędza pan przed telewizorem, oglądając kiepskie kryminały, panie komisarzu – odparł Lichner, po czym zostawił nas na obskurnej klatce schodowej.
Menkhoff rzucił mi spojrzenie, które wyraźnie dawało do zrozumienia, żebym trzymał gębę na kłódkę. Gdy wyszliśmy z budynku, nagle stanął i wyciągnął komórkę.
– Zaczekaj chwilkę.

 
Wesprzyj nas