Maria Nurowska odkrywa tajniki góralskiej duszy


Maria Nurowska, pisząc tę powieść, czerpała inspirację z prawdziwych historii, które zdarzyły się na Podhalu. “Zabójca” to historia Joanny Padlewskiej, młodej dziennikarki, w drodze do Zakopanego spotykającej tajemniczego mężczyznę. Zaintrygowana zachowaniem współpasażera kobieta, pod pretekstem pisania reportażu o Polakach, którzy wrócili z Ameryki, postanawia za wszelką cenę poznać historię Adama Madeja.

Wkrótce dowiaduje się, że spędził wiele lat w więzieniu San Quentin, które jest jednym z najcięższych więzień w USA. Trafił tam za zabójstwo, ale czy na pewno? Z czasem Joanna zaprzyjaźnia się z Adamem, pomaga mu odbudować dom i stopniowo odkrywa, dlaczego trafił do więzienia i co tam przeżył. Adam powierza jej prowadzone przez lata zapiski więzienne, których lektura pozwala jej poznać prawdę o tym wyjątkowym człowieku. Wkrótce Joanna uświadamia sobie, że to, co czuje do Adama, to nie tylko przyjaźń. Czy będzie potrafiła przekonać go, że ktoś taki jak on jest zdolny do miłości?

Niespodziewanie jednak sprawy się komplikują, wydawca Joanny publikuje nieautoryzowany wywiad, a zraniony Adam postanawia zerwać z Joanną wszelkie kontakty. Czy Joannie uda się go odszukać? Czy po tym, co się stało, potrafią jeszcze być razem?

Historia miłosna, jakiej jeszcze nie było.

Maria Nurowska
Zabójca
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 stycznia 2014


Ten pociąg odjeżdżał z Dworca Centralnego o dziesiątej z minutami, weszłam do przedziału, jako pierwsza, dopiero potem pojawił się kolejny pasażer. Mruknął coś pod nosem i mimo że miejsce naprzeciw mnie przy oknie było wolne, usadowił się przy drzwiach. Nie wiem dlaczego pomyślałam, że stroni od ludzi, nic wtedy o nim nie wiedziałam, ani kim jest, ani dokąd zmierza. Mógł wysiąść na pierwszej lepszej stacji nie zamieniwszy ze mną słowa. Powinnam być zadowolona, że trafiłam na takiego milczka, najgorsi są bowiem gadatliwi podróżni, wścibscy, zadający kłopotliwe pytania. Przemieszczając się często z racji swojego zawodu wynalazłam sposób obrony przed takim nagabywaniem, udawałam, że śpię. Mój towarzysz podróży też chyba wpadł na to, bo przymknął oczy. Przyjrzałam mu się ukradkiem: ciemne, krótko ścięte włosy, z pasmami siwizny na skroniach, twarz o regularnych rysach, policzki pokryte kilkudniowym zarostem. Miał przy sobie tylko niewielki plecak, który niedbale rzucił na półkę. Może dlatego, że byliśmy w przedziale sami, mój wzrok uparcie wędrował w jego stronę, czułam, że nie śpi. Wyglądał mi na kogoś, kto podróżuje od wielu dni, może był cudzoziemcem i jechał do Krakowa zwiedzać zabytki. Nie wiem dlaczego, ale odniosłam wrażenie, że on nie jest stąd.

Wkrótce przedział zapełnił się ludźmi i przestałam się nim zajmować, odnotowałam jedynie, że nie wysiadł w Krakowie, a więc zapewne jego miejscem docelowym, podobnie jak moim, było Zakopane. Udawałam się tam na rozmowę z salową z pewnego warszawskiego szpitala, która przedziwnym zrządzeniem losu została wytypowana, jako pionek w grze tajnych służb. Centralne Biuro Antykorupcyjne chciało dopaść jej szefa, ordynatora oddziału, na którym pracowała. Być może spektakularne aresztowanie było potrzebne rządzącej partii w jej rozgrywkach politycznych, więc w asyście zdumionego personelu ordynator został wyprowadzony ze szpitala w kajdankach. Wkrótce potem w taki sam sposób wyprowadzono salową. Bez żadnych wyjaśnień zamknięto ją w celi, spędziła tam samotnie noc, a rano pojawiła się strażniczka z czystą kartką papieru i długopisem w ręku i powiedziała:
– Podpisz tu na dole i będziesz wolna.
– Co mam podpisać? – spytała uwięziona.
– No… że byłaś świadkiem przyjmowania przez ordynatora łapówek od mafii.
– Ja tego nie podpiszę, bo to nieprawda – odrzekła, przypieczętowując tym swój los.

Przesiedziała w areszcie dwa lata, w międzyczasie zlicytowano jej dom za grosze. Dobrzy ludzie zapłacili za nią kaucję, więc mimo toczącego się przeciw niej procesu, wyszła na wolność, tyle że nie miała już domu, na szczęście inni dobrzy ludzie wzięli ją do siebie. I ja tam właśnie jechałam. Byłam bardzo przejęta, kiedy naczelny w skrócie przedstawił mi jej sprawę, wprost nie mogłam uwierzyć, że coś podobnego mogło się wydarzyć w moim kraju, który nie zapomniał jeszcze obrzydliwych ubeckich metod.
– Widocznie za krótko żyjesz – powiedział – pożyjesz dłużej, przestaniesz się dziwić.

Wydawało mi się, że żyję dostatecznie długo, aby wiedzieć, co jest dobre, a co złe. Wychowywały mnie dwie kobiety, matka i babcia. Ojciec odszedł, gdy miałam niecałe dwa lata. Trzeba powiedzieć, że zachował się przyzwoicie, bo zostawił nam bardzo piękne mieszkanie w Alei Róż w pobliżu Łazienek. Często chodziłam tam z babcią do parku, wystarczyło przejść przez ulicę. Babcia zabierała mnie też na koncerty pod pomnikiem Chopina, czym raczej nie byłam zachwycona. Kiedy miałam czternaście lat mama podjęła niezbyt szczęśliwe życiowe decyzje, musiałyśmy opuścić mieszkanie i zamieszkać pod Warszawą w wynajętym domu. Była to właściwie rudera z kaflowymi piecami, bez bieżącej wody, jedyny czynny kran znajdował się w piwnicy. Wszystkie te obowiązki, palenie w piecu, noszenie wody spadły na babcię, bo ja i mama dojeżdżałyśmy do Warszawy: ja do szkoły, a mama na politechnikę, gdzie pracowała jako bibliotekarka. Któregoś dnia babcia na mój widok nie wstała z fotela, kiedy dotknęłam jej ręki była zimna. Usiadłam na podłodze i położyłam głowę na jej kolanach. Tak nas zastała mama. Bardzo płakała, obwiniając siebie, że przez głupie decyzje zgotowała swojej matce taki los.
– Ona ci wybaczyła – próbowałam ją pocieszyć.

Było mi bardzo ciężko po śmierci babci, bo wszystkim dyrygowała, nawet śmiałyśmy się z mamą, że jest takim generałem w naszej rodzinie. To ona w najdrobniejszych szczegółach ustalała porządek dnia, każda z nas miała jakieś obowiązki, mama robiła zakupy, ja wynosiłam śmieci i zamiatałam podwórko. Zawsze po powrocie z Warszawy, przy obiedzie, opowiadałyśmy sobie dzień. Po śmierci babci rozpierzchłyśmy się z mamą w dwie strony, każda z nas zaczęła prowadzić osobne życie. Właściwie przestałam jadać obiady, bo przeznaczone na nie pieniądze wydawałam głównie na kino. Uwielbiałam ten moment, kiedy gasły światła i ekran się rozjaśniał. To był dla mnie bardziej realny świat, niż ten poza salą kinową. Postanowiłam nawet po maturze zdawać do szkoły teatralnej, ale na wszelki wypadek papiery złożyłam też na wydział dziennikarski. Byłam zdumiona, kiedy się okazało, że otrzymałam zielone światło w obu uczelniach. Po namyśle wybrałam dziennikarstwo, chyba dlatego, że jednak nie widziałam siebie jako aktorki, wolałam pozostać widzem. Poza tym znalazłam sobie wzór do naśladowania, była nim znana dziennikarka i podróżniczka, wydała szereg książek o swoich podróżach. Po studiach trafiłam na staż do niskonakładowego, za to cenionego w środowisku dziennikarskim tygodnika „Na Wprost” i naczelny zaproponował mi etat. Pensja była, co tu dużo mówić, raczej symboliczna, ale dochodziły do tego wierszówki, więc wkrótce stać mnie już było na wynajęcie kawalerki, co uznałam za pierwszy życiowy sukces.

Pociąg zbliżał się do końcowej stacji w Zakopanem, więc pasażerowie oprócz mnie i tego mężczyzny zerwali się z miejsc. Podniosłam się dopiero, gdy koła zaczęły hamować. Nieznajomy też wstał, zaskoczyło mnie, że jest wyższy niż sądziłam. Wyraźnie czekał, żebym opuściła przedział pierwsza.
Szłam w tłumie podróżnych w stronę wyjścia do miasta, gdy nagle coś kazało mi odwrócić głowę. Zobaczyłam, że mój niedawny towarzysz podróży klęczy na peronie, ludzie go wymijają, ale on zdaje się tego nie dostrzegać. Na jego twarzy malowało się takie cierpienie, że mną to wstrząsnęło. Chciałam nawet do niego podejść i spytać czy nie potrzebuje pomocy, ale już wstał, wyminął mnie, a ja, nie do końca rozumiejąc dlaczego to robię, ruszyłam za nim. Zatrzymał się na przystanku autobusowym, było niewielu ludzi, więc po namyśle postanowiłam wziąć taksówkę. Zapowiedziałam kierowcy, że jeśli człowiek, którego wskażę, wsiądzie do autobusu, ma za tym autobusem jechać, ale w bezpiecznej odległości.
– Bedzie – odpowiedział.
Wkrótce nadjechał autobus, nieznajomy z pociągu wsiadł do niego, a my ruszyliśmy w ślad za nim.
– Warto to iść w koszta – odezwał się taksówkarz – dla takiego buzeranta?
– Dla kogo? – nie zrozumiałam.
– No dla tego panocka!
Wzruszyłam ramionami.
– Jestem tutaj służbowo!
– To wy może z policji? – taksówkarz wyraźnie się przestraszył.
– Z żadnej policji – odrzekłam niecierpliwie – niech pan lepiej pilnuje autobusu!
– Ni ma obawy, mnie nie odjedzie – mruknął – przecie mam bryke dobro.

Nieznajomy z pociągu wysiadł na przystanku w Kościelisku, więc odprawiłam taksówkarza i ruszyłam w ślad za nim. Czułam się trochę jak myśliwy, który właśnie osaczył swoją zdobycz. Nie wiem dlaczego postanowiłam śledzić tego człowieka. Co mnie w nim tak zafrapowało? Czy to dziwne zachowanie na peronie było jakimś znakiem ?
Szedł szybkim krokiem i trudno mi było za nim nadążyć, starałam się tylko, aby nie zniknął mi z oczu. Właśnie skręcił z głównej drogi i zaczął się wspinać pod górę, a ja oczywiście za nim. Nie było tu już domów, po obu stronach wysokiej skarpy ciągnęły się pola, zaniepokoiłam się więc, czy na pustej przestrzeni nie zorientuje się, że ma ogon. Na szczęście dalej pojawiły się gęste krzewy i łatwo mogłam się za nimi ukryć.
Na szczycie wzniesienia droga nagle się urwała, a mężczyzna zniknął za szpalerem świerków. Drzewa musiały wcześniej pełnić rolę żywopłotu, nie przycinane wystrzeliły jednak w górę tworząc szczelny parawan, poza którym trudno było cokolwiek dojrzeć. Wszystko wskazywało na to, że za nimi znajdował się dom. Najważniejsze, że mój „obiekt” został zlokalizowany. Nawet gdyby ten mężczyzna tutaj nie mieszkał, od właścicieli mogłabym później zdobyć o nim jakieś informacje.

Wiosna się wyraźnie spóźniała, dzień był pochmurny i wietrzny.
Sceneria jak z powieści Emily Brontë – pomyślałam, mając nadzieję, że nieznajomy z pociągu nie okaże się drugim Heathcliffem. Nawet był jakoś fizycznie do tamtego podobny, zresztą na Podhalu pełno jest takich Heathcliffów o ponurym spojrzeniu i mrocznej duszy. Jeżdżąc jako reporterka po Polsce dość często tutaj zaglądałam. Kiedyś w czasie oględzin miejsca, w którym powiesił się młody góral, jak się okazało syn znanego zakopiańskiego restauratora, policjantka, zesłana tu z centralnej Polski na staż, rozgadała się: – Co tutaj dochodzić i sprawdzać, przyszedł halny i połowa Zakopanego i okolic dostała wariactwa. My tu nawet śmiejemy się między sobą: „Idzie halny, trzeba chować sznury od żelazka i postronki”.

Halny to najbardziej tajemnicza sprawa w tamtych okolicach, wieje z prędkością siedemdziesięciu, a bywa że i stu kilometrów na godzinę i ma jakiś wyjątkowo depresyjny wpływ na psychikę ludzką. Jest w tym naprawdę coś niesamowitego. Tuż przed nadejściem wiatru nad szczytami górskimi pojawia się charakterystyczny wał z chmur, a jego uderzenie bywa straszne, potrafi łamać wiekowe świerki jak zapałki.

O mieszkańcach Podhala miałam jak najgorsze zdanie, gdyby odrzucić te wszystkie legendy o ich niezależności i honorze, pozostaliby mali duchem ludzie, zawistni, broniący swego nawet wtedy, kiedy przekraczało to granice zdrowego rozsądku. Dwie rzeczy ludowi podhalańskiemu wychodziły: picie wódki i mnożenie potomstwa. Niezliczone ilości dzieci zostawały spadkobiercami po rodzicach, którzy, aby było sprawiedliwie, obdzielali każde niewielką działką. I takie jest teraz to Podhale, poszatkowane, własność ziemi spoczywa głównie w prywatnych rękach. Aby scalić kawałki i coś na nich wybudować trzeba byłoby się między sobą dogadać, a to marzenie ściętej głowy. Wcześniej argumentem nie do odrzucenia były podpalenia krnąbrnego sąsiada i z tego powodu zaczęto stawiać drewniane chałupy tuż obok siebie, wtedy ten co podkładał ogień też mógłby się spalić. Spory przeniosły się więc przed oblicze Temidy i nie bez powodu sąd w Zakopanem nazywany jest „sądem góralskim”. Procesują się tam o wszystko, o miedzę, o dług wartości dwudziestu złotych, o krzywe spojrzenie… A ich okrutny stosunek do zwierząt! Po tym jak padł koń, który ciągnął przeładowany wóz z turystami do Morskiego Oka, zrobiło się spore zamieszanie, gazety i telewizja odsądzały woźniców od czci i wiary. No i co? Nic. Zaprzęgi śmierci dalej jadą pod górę…

Powinnam była się stąd zabierać, bo „inwigilowany” w każdej chwili mógł się wyłonić zza świerków. Na pewno mnie zapamiętał z pociągu i od razu by się domyślił, że go śledziłam.
W drodze powrotnej miałam wiatr w plecy, więc niemal zbiegałam ze wzgórza, ale na dole nie mogłam złapać taksówki i, mimo że byłam spóźniona na spotkanie, musiałam zaczekać na autobus. Z dziennikarskiego nawyku podsłuchiwałam co inni oczekujący mówią między sobą, a to co mówili, okazało się bardzo interesujące. W pewnej chwili pojawiła się stara góralka zakutana w wełnianą wzorzystą chustę:
– Podobno młody Madej wrócił nazod – powiedziała do kobiety, która stała na przystanku.
– Co pleciecie! – obruszyła się.
– Ludziska go widzieli jak szeł do swojej chałupy.
– Może widzieli mare!
– No, na pewno mare! – obraziła się ta w chuście.
Chwilę obie milczały.
– A ftóry to, Jadam czy Stasek? – spytała zagadnięta.
– Abo to wiada, przecie som identycni.
– A jako wyglondoł? Chyba bedzie ze dwadzieścia roków jak ich we świat poniesło?
– Jo tam nie wiem, ale jak jeden przyśtuderował to i drugi za nim przyńdzie. Przecie byli nierozłoncni jako dwa smreki na jednym pniu.
– Jak to bliźnioki.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, o kim te dwie góralki rozmawiały, swoją drogą wiadomości rozchodziły się tutaj lotem błyskawicy. Nadjechał bus i ludzie zaczęli się tłoczyć przy drzwiach. Byłam niezbyt uszczęśliwiona, że prywatny przewoźnik podebrał pasażerów temu z rozkładu jazdy, bo może coś ciekawego jeszcze bym się mogła dowiedzieć. Teraz miałam za zadanie odszukać w Zakopanem dom, w którym zatrzymała się bohaterka mojego reportażu. Zaopatrzona w bilet powrotny powinnam wyjechać stąd wieczorem, ale oczywiście w tej sytuacji postanowiłam zostać. Ze znalezieniem taniego pensjonatu nie było kłopotu, bo po sezonie niemal wszystkie świeciły pustkami. Na wielu domach wisiały tabliczki: „Wolne pokoje z telewizorem i łazienką”, nawet na ulicy koczowali łapacze, jak ich nazywałam, zachwalający pensjonaty, a w nich oczywiście pokoje z łazienkami.

Właściciele willi „Nostalgia”, którzy przygarnęli nieszczęsną salową okazali się bardzo gościnni, zaprosili mnie na obiad, chociaż się wymawiałam. Do stołu usługiwała góralka, która jak się potem okazało mieszkała w Kościelisku, a więc mogła coś wiedzieć o rodzinie Madejów ze wzgórza. Ale najpierw musiałam spełnić swój obowiązek i nagrać rozmowę z panią Stasią. Szła w moją stronę wspierając się na kulach, była wychudzona, miała rzadkie włosy związane w kitkę i mysią twarz, którą zasłaniały okulary w rogowej oprawie. Już samym swoim wyglądem budziła litość, nic więc dziwnego, że ci wyjątkowi ludzie ją do siebie zaprosili, choć wkrótce się miało okazać, że naprawdę wyjątkowa była właśnie ona.
Usiadłyśmy w niewielkim saloniku, gosposia przyniosła nam herbatę. Moja bohaterka odstawiła kule i wyjęła z kieszeni różaniec, a widząc moje spojrzenie wyjaśniła, że pomaga jej „uładzić myśli”. Skoro tak, włączyłam magnetofon:
Ja: Pani Stanisławo, dlaczego nie podpisała pani wtedy, zaraz po aresztowaniu, tego papieru ?
PS: Bo wiedziałam, co oni chcą z tym zrobić, chcą oskarżyć pana ordynatora, a to dobry człowiek, dobry dla ludzi i dla świata…
Ja: A wystawiał lewe zwolnienia dla mafii?
PS: Wystawiał zwolnienia jak kto potrzebował, panu ordynatorowi było wszystko jedno, czy ktoś jest z mafii, czy nie z mafii, dla niego chory, to był chory. Zresztą najwyższe instancje pana ordynatora uniewinniły.
Ja: Ale pani nadal ma kłopoty, w sądzie toczy się sprawa przeciwko pani, zlicytowano pani dom, odebrano rentę. Więzienie do końca zrujnowało pani zdrowie. Warto było walczyć z wiatrakami?
PS: Przykazanie mówi, aby nie dawać fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu, a ja chodzę do kościoła.
Ja: Mogłaby się pani wyspowiadać i grzech byłby odpuszczony, a nikt by pani nie zabrał domu i renty.
PS: Ale ja mam sumienie!
Sumienie ! Dawno nie słyszałam tego słowa.
Właściciele willi, para lekarzy, kilka lat temu przenieśli się tutaj z Warszawy. Oboje kochali góry, mimo dość zaawansowanego wieku wspinali się, jeździli na nartach.
– Żyjemy tu trochę jak w klasztorze – zwierzyła się pani Agnieszka – nie spotkaliśmy nikogo, z kim chcielibyśmy się zaprzyjaźnić, ale może wychodzi to na dobre, bo lepiej się słyszy własne myśli.
O pani Stasi powiedziała:
– To bohaterka. Jej sprawa przywodzi na myśl prześladowania pierwszych chrześcijan. Podobno w więzieniu ją głodzono, żeby zmusić do oczernienia przełożonego.
– Po prostu dostała się w tryby brudnej polityki.
– To na pewno, co za absurdalne zarzuty jej stawiają? Że za namową ordynatora, z którym miała utrzymywać stosunki intymne, założyła konto w Szwajcarii, aby mógł przelewać tam pieniądze od mafii. No przecież istnieją jakieś granice prawdopodobieństwa! Ta schorowana kobieta kochanką profesora! Albo ona i konto w Szwajcarii! Każdy normalny człowiek wiedziałby, że to kompletna bzdura, a sądy przerzucają się tą sprawą, jak gorącym kartoflem. Życzę tym tępogłowym sędziom, żeby się nim udławili.
Uśmiechnęłam się smutno:
– Trzymają się procedur.
– Powiedzieć pani, gdzie mam takie procedury?! – wykrzyknęła moja rozmówczyni o wyglądzie prawdziwej damy.

Udało mi się też porozmawiać z gosposią doktorostwa, panią Danutą. Okazała się osobą bardzo komunikatywną. Wystarczyło, że spytałam ją o Madejów ze wzgórza, dowiedziałam się od razu, że nad tą rodziną zawisła klątwa. Najpierw ojciec zostawił żonę dla jakiejś młodszej ze świata, był cieślą, ciągle wyjeżdżał, aż za którymś razem nie wrócił. Kobieta została sama z trójką dzieci, najstarsza Jagoda miała wtedy czternaście lat, a dwaj młodsi bracia bliźniacy Adaś i Stasiu po osiem. Siostra im trochę matkowała, bo Madejowa zatrudniła się jako kucharka w hotelu i wychodziła rano, a wracała wieczorem. To było zgodne rodzeństwo, dobrze się uczyli, cała trójka śmigała na nartach, kiedy chłopcy podrośli, w zimie dorabiali na stoku, uczyli dzieciarnię jeździć. Jagoda po maturze dostała się na architekturę w Krakowie i dojeżdżała do domu tylko na sobotę i niedzielę, ale bracia dawali już sobie sami radę. Zły los o ich rodzinie jednak nie zapomniał, mówiła pani Danusia, najpierw zwinena się matka, a jak się żałoba skończyła, którejś soboty córka poszła ze swoim chłopakiem na tańce, ale do domu już nie wróciła. Podobno się pokłócili i wyszła pierwsza z karczmy. Długo jej szukali, były ogłoszenia w prasie, plakaty z jej zdjęciem rozlepiono w całej okolicy. I kamień w wodę. Początkowo podejrzenie padło na jej chłopaka, nawet potrzymali go w areszcie, ale potem musieli wypuścić, bo jak nie ma ciała, to nie ma zbrodni. Ludzie różnie zaczęli gadać, że znudził się jej miejscowy narzeczony i, niewierna jak jej ojciec, uciekła z innym, albo że się naraziła władzy, bo jeszcze za komunistów roznosiła ulotki po Zakopanem i podtykała znajomym i nieznajomym. Była za Solidarnością. Podobno tego dnia, co Jagoda zniknęła, ktoś widział samochód z zaciemnionymi szybami, a przecież wiadomo kto czymś takim jeździ. Porwali dziewczynę z zemsty i zadowili jak kiedyś świętej pamięci księdza Popiełuszkę…
– A który to był rok? – spytałam.
– To było, proszę panią, niech sobie przyboce… niedługo przed temi wyborami, co to ksiądz straśnie grzmioł z ambony i kozoł syćkim iść głosować…
– Czyli przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem – udało mi się jej przerwać.
– Moze i haw tak było – zgodziła się.
– I znalazła się ta studentka?
– Naśli jo w lesie w Kirach… była owinięta w derke, ale psy bacy Wawrytki jo wykopali…
– Wiadomo kto ją zamordował?
W milczeniu pokręciła głową.
– W rok po pogrzebie Jagody chłopcyska ziemie posprzedawali, Stasiu Madej pojechoł do Hameryki jakiści tam biznes robić, Adaś poseł za siostro na studia… Ale i jego wywiało za wode… gazdówka stoi pusto, marnieje…
Już nie – pomyślałam.
To, czego się dowiedziałam o rodzinie Madejów, otwierało mi drogę do domu na wzgórzu. Mogłam spokojnie zapukać do drzwi, przedstawić się i poprosić o wywiad. „Jak pan odnajduje Polskę po latach nieobecności?”

 
Wesprzyj nas