Nowa powieść Kerstin Ekman jest ciętym opisem życia literackiego. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o losach dwóch kobiet…


Kiedy pewnego dnia sławna pisarka Lillemor Troj zmusza się, by przeczytać maszynopis powieści o swoim własnym życiu, ziemia zaczyna usuwać jej się spod nóg. Powieść została napisana przez kobietę, którą dobrze zna i która chce stać się uznaną pisarką. Nigdy nie były przyjaciółkami, ale przez dziesięciolecia stały się głęboko od siebie uzależnione.

Teraz ta druga kobieta grozi zniszczeniem czarującej i mądrej osoby, za jaką czytelnicy uważają Lillemor Troj.

Nowa powieść Kerstin Ekman jest ciętym opisem życia literackiego. Przede wszystkim jednak jest to opowieść o losach dwóch kobiet, od lat pięćdziesiątych XX wieku aż do dziś, o kłamstwie, prawdzie, samotności i wspólnocie.

Do tej pory nakładem Wydawnictwa Czarna Owca ukazały się dwie książki tej autorki: “Dzwon śmierci” oraz “Praktyka morderstwa”.

Kerstin Ekman
Oszustki
Przekład: Anna Węgleńska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 15 stycznia 2014


Wydawca ma na sobie marynarkę i t-shirt. Ona włożyła żakiet w różowym odcieniu z cienkiej imitacji skóry, do niego szare spodnie i białą jedwabną bluzkę. Oglądając się przed wyjściem w lustrze w hallu, uznała, że wygląda dobrze, ale gdy tylko weszła do tego pokoju i zobaczyła, jak on jest ubrany, poczuła się stara i śmieszna.
Niedawno stała przy przejściu dla pieszych na Valhallavägen obok pewnej poetki, o której myślała, że nie żyje: w płaszczu koloru czerwonego wina, w berecie ze srebrną broszką wyglądała jednak na jak najbardziej żywą i zadbaną. Tak ubierałyśmy się w latach pięćdziesiątych, pomyślała Lillemor. A przed paroma dniami w „Svenska Dagbladet” była fotografia Nelly Sachs: niebieska jedwabna suknia z kołnierzykiem, srebrny naszyjnik z małymi kuleczkami. Z pewnością także czółenka, chociaż na fotografii nie było ich widać. Przypuszczalnie takie jak moje.
Mówił przez chwilę, a ona nie słuchała. To żenujące, że świadomość tak łatwo i bez najmniejszego powodu ześlizguje się w przeszłość. W chwili, gdy uświadamia sobie, że on peroruje ze swadą, nasuwa jej się myśl: może on mnie prosi, żebym napisała swoje memuary! Ogarnia ją niemiłe uczucie, nieomal przerażenie.
– Przepraszam – mówi. – Nie dosłyszałam.
Głucha nie jest. W każdym razie nie całkiem, jeszcze nie. Ale kiedy myśli gdzieś odpłyną, musi to czymś zamaskować.
– Dostałem twój maszynopis – mówi on niepotrzebnie głośno i klepie, nie, właściwie uderza ręką w gruby stos kartek. Jest to takie dziwne, że jej zdaniem najmądrzej będzie milczeć. Przecież widzi, że jest zły. Siedzi za biurkiem i apodyktycznie wali w maszynopis, ale ubrany jest tak, jak kiedyś byli ubrani mężczyźni w piwiarniach. Czy nie było takiej w Domu Ludowym? Na tyłach. Przesiadywali tam pijacy w cyklistówkach. Nie zdejmowali ich nawet w środku. Nosili marynarki na podkoszulkach. Zarost też mieli zupełnie taki jak on.
– Przejdź do rzeczy, Max – mówi ona. – Wezwałeś mnie tu, więc pewnie masz jakąś sprawę.
– No, nie, droga Lillemor! – On wstaje i próbuje nadać swojemu głosowi jowialne brzmienie. Podchodzi nawet i siada obok niej na małej kanapce. Ale jest zły.
– Absolutnie cię nie wzywałem! Chciałem tylko, żebyśmy się spotkali. Czegoś takiego, i to z twoim maszynopisem, nie mogę przecież wyjaśniać przez telefon.
– Nie przysłałam żadnego maszynopisu.
– Nie, ja wiem, że nie przysłałaś go tutaj. Nie do nas.
Potem zapada cisza, i trwa o wiele za długo. Jest trochę przestraszona, boi się, że coś wyślizguje jej się z rąk, bo on wraca do biurka, poprawia T-shirt i marynarkę i patrzy na nią surowo.
– Wysłałaś go do innego wydawnictwa – mówi. – Zupełnie nie mogę pojąć dlaczego.
Pauza. Wyraźnie miejsce na wyjaśnienia. Ale ona żadnego nie ma, więc milczy.
– Może się zastanawiasz, skąd mam twój maszynopis.
– Prawdę mówiąc tak – odpowiada ona. – Bo żadnego nie wysyłałam.

Wtedy on znów kładzie rękę na stosie papieru. Na palcach ma czarne włosy. A ona się zastanawia, czy ma je też na piersi. To by było dość okropne. Sune w każdym razie był gładki. Tak jak Jakub. Ten tutaj to Ezaw, nadęty, ale może nie złośliwy. Nagle gwałtownie, niemal boleśnie zatęskniła za swoim poprzednim wydawcą. A właściwie za wszystkimi trzema wydawcami, z którymi miała tu do czynienia. Pierwszym, z którym pertraktowała, nieśmiałym i rumianym. I drugim, nienagannym szorstkim humorystą. No i Sara, taka kochana, przeszła na emeryturę. Najbardziej jej brak właśnie Sary.
– Przejdź do rzeczy, Max – mówi zmęczonym głosem, bo chce, żeby tak właśnie brzmiał. – Masz maszynopis. Cały czas go poklepujesz, jakby to był mały piesek. Ale nie robisz tego czule.
– Nie, ale to jasne, że jestem zmartwiony – mówi on i naprawdę udaje mu się to powiedzieć z troską. – Nigdy nie przypuszczałem, że mogłabyś nas zostawić, nie po tylu latach współpracy z naszym wydawnictwem, to przecież ponad pięćdziesiąt lat.
– Pięćdziesiąt dwa – mówi ona.
– I nic nie powiedziałaś! Tylko…
Przerywa mu:
– Jeśli maszynopis został wysłany do innego wydawcy, jak możesz go tu mieć i cały czas poklepywać?
– Lillemor, nie rozumiem cię. Uważam, że nie możesz tego wydać.
– Bądź tak miły i odpowiedz na moje pytanie – mówi ona. – Jak możesz mieć maszynopis, który został wysłany do innego wydawcy?
Znów zapadła cisza, bardzo długa.
– Mamy przecież kontakty – mówi on w końcu. – My… mam na myśli nie n a s t u t a j, tylko koncern, do którego należy przecież wydawnictwo, który… tak… ty pewnie nie jesteś tego w pełni świadoma, zmienił właściciela. Wysłałaś go przecież do Rabben i Sjabben. I ktoś stamtąd, nazwisko nie ma znaczenia, wcześniej pracował u nas i chce wrócić. Więc zadzwonił.
Znów cisza. Środkowym palcem ściąga w dół lamówkę T-shirtu i drapie się. Naprawdę ma czarne włosy prawie do szyi. Uczniak, myśli ona. Uczniak o grubym głosie i czarnych włosach na piersi i na palcach.
– I ty go odkupiłeś?
– Można by tak to określić. Więc ci go odrzucą, rozumiesz. Tak, na ten pseudonim i adres, który podałaś. Dostaniesz list. Napiszą, że książka nie pasuje do profilu ich wydawnictwa, ale on ma nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, żeby ją odesłał do nas.
– Było drogo? – pyta ona i teraz naprawdę jest poruszona.
– No… w istocie tak. Ale uważam, że jest tego wart.
– Maszynopis?
– Nie, nie. Uważam tylko, że nie możesz go wydać. Chciałem ci pomóc.
– W czym?
Na to wyraźnie nie potrafi odpowiedzieć. Bębni w ten budzący zgorszenie stos papierów. Paperasse. To słowo słyszała w swoim długim pisarskim życiu tyle razy, że w końcu poszukała w Laroussie: papier sans valeur. Ale tego on nie może wiedzieć.
– Daj mi to przeczytać – powiedziała. – Naprawdę jestem ciekawa.

Kiedy ona się podnosi, żeby wziąć maszynopis, on kładzie na nim obie ręce i mówi, że to dynamit i że absolutnie nie wolno jej tego ze sobą zabrać. Ale teraz wydaje się, że niemal uwierzył, że ona nie wie, co w nim jest. Wierzy albo nie wierzy. Może tak na wpół, w każdym razie jest bardzo zakłopotany.
– Chcę przeczytać – mówi ona z uporem.
– Możesz to zrobić na dole, w pokoju autorów. Ten maszynopis nie może zostać wyniesiony poza te mury.
Idą schodami na dół. Maszynopis niesie on. Lillemor czuje ból w kolanach. Przy schodzeniu dokucza jej artroza. Kiedy pierwszy raz wchodziła tu drugimi schodami, tymi, które prowadzą do pokoju wydawcy, miała na nogach panto] e na wysokich obcasach. Już nie może ich nosić. Pamięta też, że włosy otaczały jej twarz niczym anielska aureola, a ona nie mogła ich w żaden sposób ujarzmić, ani piwem, ani papilotami. W tamtych czasach na pewno nie było żadnych balsamów, myśli, i znów czuje się zażenowana, bo on znów coś powiedział, a ona nie usłyszała. Musiała go zapytać i poprosić, żeby się zatrzymał i odwrócił do niej. Inaczej go nie słyszy.
– Powiedziałem, że tej książki, tak na poważnie, nie możesz wydać. Wypadłoby to w przyszłym roku. Na twoje osiemdziesięciolecie. Tego byś chyba nie chciała. I to przecież zupełnie nie byłoby godne Lillemor Troj, wydawać pod pseudonimem.
On, zdaje się, mimo wszystko wierzy, że to ona to napisała.
– Jest aż tak złe?
– Absolutnie nie! Ale to jest przecież, że się tak wyrażę, coś całkiem innego niż to, co zazwyczaj piszesz.
Gdy wreszcie doszli do półpiętra i mieli ruszyć dalej, na parter, on dodaje:
– To jest przecież czysto rozrywkowa powieść.

Wtedy ona znów wpada w studnię czasu i równie wyraźnie jak słowo paperasse słyszy: „A właściwie co złego jest w rozrywce?”. Kiedy wchodzą do małego pokoju autorów, z portretami noblistów i innych wielkich pisarzy mężczyzn na ścianach, on kładzie maszynis na biurku i mówi:
– Uważam, że powinnaś to jeszcze przejrzeć. Z pewnością zmienisz decyzję. Jestem o tym przekonany, Lillemor. Chcesz kawy?
– Poproszę.
Jak dobrze, że on sobie pójdzie. Działa jej na nerwy. Siedziała tutaj tyle razy, wypisując dedykacje na swoich książkach. Czuje się tutaj jak w domu. Gdy tylko on wychodzi, rozkłada maszynopis i zaczyna czytać, od początku.

Młodość, Radość, Chytrość
Trzy okazje miałam w październiku 1953 roku, żeby podejść Lillemor Troj w Parku Angielskim. Jestem pewna, że widziała mnie stojącą pod drzewem, ale nie dała tego po sobie poznać, a sprawa polegała na tym, że jestem z Kramfors. Ona też stamtąd pochodzi, chociaż nie chce, żeby jej o tym przypominano. Zawsze mówiła, że maturę zdała w Härnösand, co zresztą jest prawdą. Za drugim razem, gdy tam stałam, znalazłam się tak blisko niej, że – jak sądziłam – musiała się ze mną przywitać. Ale ona wskoczyła na rower, patrząc prosto przed siebie.
Tak więc dwa razy zwolniłam się, żeby na nią czekać. Nie można było tego ciągnąć, bo mój szef był niezadowolony, jak się urywałam. Pracowałam wtedy w bibliotece miejskiej w Uppsali. Nie wiedziałam, gdzie Lillemor mieszka, ale wiedziałam, że zaczęła studiować historię literatury i poetykę; jeśli więc chciałam ją spotkać, musiałam pilnować godzin seminarium na wydziale filologii na końcu parku. Powiedziałam, że muszę iść do dentysty, i za trzecim razem mój szef stwierdził, że chyba mam bardzo kiepskie zęby. Popatrzyłam wtedy prosto przez jego garnitur.

Widziałam, że podkoszulek ma szarożółty, tak jak długie gacie, i lamówkę przy rękawach podkoszulka. Piersi, z szarymi kosmykami włosów i plamami, całkowicie pozbawione pigmentu, były zapadnięte nad dwoma zdeformowanymi żebrami i wyleczonym ogniskiem gruźliczym.
To moja sztuczka. Wcale nie uważam, żeby to było trudne. Potrafię także przenikać wzrokiem budynki. Ze swojej pozycji obserwacyjnej widziałam dom, w którym niski jajogłowy profesor przez podszewkę kieszeni z szermezy macał penisa, gdy przerabiali Odę do wiatru zachodniego Shelleya. Słyszałam, jak wypowiada się Lillemor. Użyła słowa „frapujące”. To frapujące, że Shelley uważał, jakoby odnowa mogła powstać z jego słów, które jednocześnie były porównywane do iskier z popiołu ogniska i porywanych wichrem liści. Powiedziała to nieśmiało, jak wypadało jej płci, ale jednocześnie z ufną pewnością. Miała wszystkie powody pod słońcem, żeby czuć się pewnie, bo jajogłowy, patrząc na nią, macał się jeszcze mocniej.

Chodziłam na to seminarium trzy lata wcześniej. Byli na samym początku, bo mówili raczej o antyku. Może o Safonie. Ale że się macał, byłam pewna. Zdolność widzenia przez kamienne ściany i podkoszulki była tym, czym się wtedy zabawiałam. Nic więcej właściwie z tego nie wynikało. Skracało mi to oczekiwanie, gdy tak stałam w spacerowych butach z kauczukowymi podeszwami zanurzonymi w liściach, które w siarkowożółtych, płomiennie czerwonych i czarno nakrapianych stertach butwiały pod drzewami.
Za trzecim razem nie zamierzałam dać się wykiwać. Stanęłam za klonem, bardzo blisko wejścia na wydział & lologii. W chwili gdy Lillemor wsiądzie na rower, miałam ruszyć do przodu. Właśnie się wyroili. W cichym parku ich głosy brzmiały jak ptasi świergot. Zapalali papierosy i fajki. Ogniki żarzyły się, kiedy zaciągali się łapczywie. Zachorują potem na nowotwory, dostaną rozedmy. Widziałam ich szarzejące włosy i policzki, wysychające i zapadnięte.

Widziałam też troje pijaków przesiadujących na grobie Pontusa Wiknera, dwóch mężczyzn i jedną grubą zniszczoną kobietę z majtkami zsuniętymi na uda. Ale to musiało być parę lat wcześniej, bo wtedy tak nie było, może w Dragarbrunn. W roku 1953 liście opadały cicho na niepobrudzone nagrobki. Ale w zasadzie przenikać przez czas nie jest trudniej niż przenikać przez budynki i ciała. Teraz byłam przygotowana. W chwili kiedy Lillemor wsiadła na rower, a jej szara plisowana sukienka opadła dookoła siodełka, wybrałam kierunek i polazłam przez liście. Spotkałyśmy się na żwirowanej dróżce. Zachwiała się i zeskoczyła z roweru. Powiedziałam „Hej!”, a ona odegrała zdziwioną. Tak się zaczęło nasze wspólne życie.

To bolesne, kiedy myślę o tym, że chciała mi je odebrać. Poza tym pewnie sądziła, że pójdzie łatwo. Jeśli ona zmieni zdanie – a kiedyż to nie zmieniała! – złożę tę historię w tekturowym pudle z nieudanymi projektami. Na strychu mam pudło i wszystkie pudełka i skoroszyty. I jej pamiętniki. O tej stracie będzie mogła rozmyślać, kiedy ją odkryje.
Gdy wyszła za mąż, napisała, że w tym akustycznym domu radio trzeszczało, toalety szumiały, a drzwi od szaf skrzypiały, i sądziła, że od prawdziwej ciszy człowiek może się stać nieśmiały. A potem napisała, że uprała swoje falbaniaste kuchenne firanki i małą porcją farbki ufarbowała je na jasnoniebiesko. Wzięły trochę błękitu od nieba, dodała, ponieważ zawsze próbowała widzieć rzeczy z jasnej strony. Zatem niebo wprowadziło się do jej kuchni, a ona była aniołem, który smażył śledzie. I stanie się nieśmiała od ciszy. Chociaż myślę, że raczej się jej bała.

Praesens było formą czasu, której nie lubiła. Naprawdę jej zabraniała. Mówiła, że to czas lęku. Chociaż z tym, myślę, przesadzała. Nie wolno zresztą rzucać od niechcenia takim słowem jak lęk, i to jej powiedziałam.
– No dobrze, w takim razie niepokój – zgodziła się. – Bo lęk to raczej te roztrzęsione poranne godziny, zanim się przeczyta recenzje.
– O nie, to tylko niepokój. Jeśli w ogóle ktoś, to właśnie ty powinnaś wiedzieć, co to lęk.
– Ale praesens jest nie do użycia w tłumaczeniach – oponowała. – Szczególnie na angielski. W anglosaskich kręgach językowych go unikają.
– Więc unikają obecności. Bo praesens to nic innego jak obecność.
Lillemor chciała imperfectum, przypuszczalnie dlatego, że wtedy zostawia się różne sprawy za sobą i panuje się nad nimi, nadając formę opowieści, choć owa forma jest jak lana z żelaza. Jeszcze gorzej byłoby oczywiście z plusquamperfectum. Tę przestarzałą formę najmądrzej zostawić w spokoju. Przeszłość staje się w nim jeszcze bardziej odepchnięta w tył. To jak chodzić dookoła w bardzo odległym wspomnieniu, które staje się bezbarwne niczym stary diapozytyw.

Jeśli praesens jest lękiem, to ma go ode mnie. Imperfectum staje się mój, ponieważ wszystko wydaje się teraz być poza mną. Życie. Został tylko ten cholerny kierat. Wstać, nastawić radio i wodę na herbatę. Jak w kieracie. Następnym razem spotkałam ją w cukierni. Proponowałam Landinga, ale ona wolała Günterską, trochę na uboczu, przy Östra Ågatan. Kiedy w końcu dopadłam ją w Parku Angielskim, bez żadnego wstępu wyłożyłam jej swoją sprawę, a ona osłupiała. Naturalnie liczyłam się z tym, że może się oburzyć i może nie być przychylna, bo zachowywała się raczej konwencjonalnie. Było to konieczne, bo rodzina była w drodze do zdobycia wyższej pozycji.
– W każdym razie nie mogę tego zrobić bez przeczytania – powiedziała.
Na podjęcie decyzji zostały jej dwa dni. Niemal trzy kwadranse musiałam czekać, żeby się pojawiła. Miała zaróżowione policzki, pewnie znów jechała na rowerze. Zapaliła papierosa.
– Nowela wcale nie jest zła! – odezwała się. – Umiesz pisać.
– Chcę pierwszą nagrodę.
W oparach kawy, wanilii i papierosowego dymu spojrzałam na kartkę, którą przyniosła. Pokazała mi zdjęcie od fotografa. Jasne włosy starannie ufryzowane, z zaczesaną na bok i podkręconą grzywką, tył głowy z girlandą loków na karku niewidoczny.
Oczy bardzo duże i głębokie. Nad nimi wyskubane, regularne brwi, dyskretnie podkreślone kredką. Usta umalowane, lśniące od szminki. Ubrana była w ten sam różowy wydekoltowany sweter z angory, który miała na sobie teraz, ale na fotografii był jasnoszary. Sznur pereł leżał schludnie ułożony na delikatnych obojczykach.
Podeszła kelnerka i Lillemor zamówiła kawę, dwie rolady czekoladowe z pistacją i bitą śmietaną. Ponieważ wypaliła ostatniego papierosa z paczki, uzupełniła zamówienie o pudełko marlboro. Rozumiałam, że to ja powinnam ją zaprosić, więc skorygowałam to ostatnie: dwa cygara. Oblizała się. Chciwość, o której nic nie wiedziała, leżała daleko poza zasięgiem jej myśli.
– Nie podoba mi się sprawa z tym zdjęciem – powiedziała. – Do czego im ono?
– Do publikacji. Przecież to pismo ilustrowane.
Popatrzyła na mnie z zadumą. Nie byłam piękna, ale ona była. W Günterskiej usiadłam tak, żeby lustro mieć za plecami. Zwykle nie dbałam o wygląd, ale teraz sprawa była tak ważna, żeby nie powiedzieć rozstrzygająca, że nie chciałam dać bezpośredniego dowodu, że nigdy nie zdobyłabym żadnej nagrody w piśmie ilustrowanym. Zdałam maturę z najlepszą oceną ze wszystkich przedmiotów poza gimnastyką. Ale teraz nie o to chodziło. Uzgodniłyśmy, że Lillemor dostanie połowę nagrody, pięciuset koron, za to, że wyśle nowelę pod swoim nazwiskiem i zjawi się w sztokholmskiej restauracji Metropol, żeby odebrać nagrodę.
– Wydajesz się pewna!
– Tak – powiedziałam. – Wygram.
Naturalnie rozmyśliła się. Już po tygodniu zadzwoniła do mnie i powiedziała, że to zupełnie zbzikowany pomysł w konkursie na nowelę przyjąć nagrodę zamiast kogoś innego. Poza tym to oszustwo. Zatelefonowała do biblioteki, co zdenerwowało mojego szefa. Nie wolno nam było prowadzić prywatnych rozmów. Jak zwykle znów zmieniła zdanie. Już zresztą wysłała zarówno nowelę, jak i fotografię.

Pierwszą nagrodę przyznano mi nie tylko dlatego, że piszę dobrze. Zamiast w sposób oczywisty zrobić ofiarę z Łucji, pozwoliłam ją zamordować podczas eliminacji. To było pikantne, a facetom z jury podobają się takie rzeczy, tak samo jak podobała im się fotografia Lillemor Troj. Metoda dokonania morderstwa była, rzecz jasna, dyskusyjna. Człowieka może chyba tylko zemdlić od wypicia szklanki wody, w której przez kilka godzin stały konwalie. Ale udało się. Raczej wątpliwe, żeby zimowe konwalie w ogóle miały taką moc, żeby wydzielać jakąś truciznę. I w tymże ilustrowanym piśmie ukazał się kwaśny komentarz znanej w owym czasie autorki kryminałów, która zasiadała w jury. Oczywiste było, że ona nie głosowała na moją nowelę.

Siedziałyśmy w pokoju Lillemor w akademiku Parthenon przy Sankt Johannesgatsbacken. Żywo opowiadała o swym pobycie w Sztokholmie i o tym, jak przyjęła nagrodę. Nie wiem, czy już wtedy chciałam się dobrać do tej żyłki, którą ma, tej dramaturgicznej. Jest performerką. Ktoś taki gaśnie bez publiczności. Tego rodzaju talent nie jest może wrodzony, ale rozwija się wcześnie. Ładna dziewczyna uczy się ubarwiać swoje przygody, żeby opowiadanie o nich pociągało słuchacza.
Zagotowała wodę w czajniku elektrycznym i poczęstowała mnie herbatą. Na stole ustawiła rzędem prezenty, które otrzymała ona i kandydatki na Łucję. Dostała je od firm, które zostaną wymienione w reportażu zamieszczonym w piśmie. Mogłam wybrać między miniaturową buteleczką perfum (Hermès) i puzderkiem z plackiem czegoś, co czyniło cerę gładką i śniadoróżową, a parą nylonowych pończoch bez szwu i małą kosmetyczką z różowego plastiku zamykaną na zamek błyskawiczny. Chociaż pończochy już znajdowały się na nogach Lillemor. Zrealizowała czek na otrzymaną w nagrodę sumę i teraz dała mi pieniądze, a ja oddałam jej dwieście pięćdziesiąt koron.

Siedziała na wiklinowym krześle, które pomalowała czarnym lakierem i na którym położyła czerwoną poduszkę. Za nią na ścianie wisiała wysuszona skorupa orientalnego owocu i nieoprawiona kolorowa reprodukcja jednego z obrazów Van Gogha, uliczna kawiarnia wieczorem. Światło latarni sączyło się z ulicy na anilinowe cienie reprodukcji. Siedziałam na otomanie. Kiedy włożyłam banknoty do portfela, Lillemor odezwała się:
– Uważam, że teraz powinnaś kupić nowy płaszcz.
Nie wiem, co złego było w moim brązowym płaszczu. Przerobiłam go na kurtkę.
– Nie możesz chodzić w takim starym obciętym płaszczu – dodała Lillemor. – Wyglądasz w nim na jeszcze większą.
– Nie do mnie należy zrobić się mniejszą, niż jestem – odparłam.

Że się zaprzyjaźnimy, nie sądziłam, ale myślałam, że będziemy się spotykać. Tak się nie stało. Dwa razy jeszcze pojawiłam się w Parthenonie, ale nie zaprosiła mnie już na herbatę. W czasie ostatniego spotkania opowiedziała, że się zaręczyła. Fotografia narzeczonego stała na biurku i miałam uczucie, jakby nas obserwował, kiedy rozmawiałyśmy. Wydawał się jakiś mroczny. Ale fotogra& a była w sepii, a jego włosy nie miały jasnego szwedzkiego koloru. Z upływem lat jego brzuch zrobił się ciężki, co w połączeniu z krótkimi nogami było fatalne.
Patrzyłam na siedzącą Lillemor. Pasowała mi nadzwyczajnie. Na zdjęciu w czasopiśmie była oczywiście oślepiona, ale w strumieniu światła odcinał się kwadrat: lśniąco czarne biodro uformowane gorsetem, falbana wokół piersi łagodziła wyprężenie i nadawała jej dziewczęcy wygląd, wrażliwej i zmieszanej. Tak, dokładnie takie wrażenie powinna robić, wdzięcznej, oszołomionej i przeszczęśliwej dziewczynki, co otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie na kryminalną nowelę, której bohaterką była Łucja. Kiedy ujrzałam zdjęcie, niemal sama uwierzyłam w to oszustwo. Była doskonała.

Najpierw była Łucją w noweli. („Co się stanie w tę najciemniejszą z nocy? Kim była ta biało ubrana dziewczyna z plamą krwi na piersi? Przyślij swoją nowelę do naszej redakcji do 15 października”). Potem odebrała nagrodę i stała na podium z wysmukłymi łydkami. A więc teraz była zaręczona.
– Dlaczego nie napiszesz kryminału? – spytała. – Już przecież nie musisz mieć kompleksów.
Myślała, że żeby pisać, potrzebna jest pewność siebie. Ale myliła się. Potrzebna jest anonimowość.

 
Wesprzyj nas